Wednesday, December 26, 2007

Książki 2007

Sporządzając listę ważnych książek 2007, każdy rządzi się we własnej książkowej Rzeczpospolitej, przypominając sobie tegoroczne lektury. Tworząc swoje kryterium.

Na rezultaty literackich konkursów czy rankingi sprzedaży zwracam ostrożną uwagę. To, co nagrodzone i to, co obliczone na popularność, już zostało wyróżnione, nie potrzebuje dodatkowej oceny. W przestrzeni wydawniczej istnieją również dzieła z datą publikacji związane tylko formalnie. W wielu zestawieniach nie zobaczymy zapewne Szymborskiej z „Miłością szczęśliwą”, ponieważ nie jest to rzecz nowa, tylko składanka miłosnych wierszy noblistki. Ale czyta się jak osobna całość, ma wzięcie teraz, wróżę temu zbiorowi wieloletnie powodzenie. To jedna z absolutnych ponadczasówek, których w 2007 nie wydano znowu tak wiele. Za podobny hit, choć z innej kategorii, uznałbym album „W kręgu arcydzieł. Zbiory sztuki w Polsce”. Gdyby więc brać pod uwagę po prostu dobre książki wydane w mijającym roku, trzeba by ułożyć listę o rozmiarach książki, ograniczam się zatem do skromnego przeglądu niewykorzystanych szans, co nijak nie może oddać bogactwa naszego rynku wydawniczego.

Z czołowej kilkunastki pisarzy poczytnych z równoczesnymi ambicjami artystycznymi nowe propozycje zaoferowali Olga Tokarczuk i Andrzej Stasiuk. Nie dorównali swym najlepszym osiągnięciom, ale utrzymali poziom, potwierdzili kierunek osobistej drogi literackiej. Tokarczuk traktuje literaturę i świat czasem nazbyt poważnie, jej pisanie straciło oddech świeżości, nie zajmuje, jak zajmowało, sprawia wrażenie zatrzymanego w wędrówce do „właściwego czasu i właściwego miejsca”, jak brzmią ostatnie słowa „Biegunów”. Jestem pewien, że w końcu się uda. Przy lekturze „Dojczlandu” Stasiuka uwierała mnie wątpliwość, czy nie został wydany głównie po to, by utrzymać kontakt z niemieckim rynkiem. Mimo iż wpisuje się w dotychczasowy profil autora-obserwatora, nie porywa, jak niegdysiejsze „Dukle” czy „Babadagi”. Pewnie z powodu tematu. O Niemczech i Niemcach nawet Stasiuk nie wymyślił nic nowego. Za to w kategorii „wydawca roku” Stasiukowe „Czarne” zasłużyło na zwycięstwo, nie tylko biorąc pod uwagę liczbę nagród i nominacji. W Polsce 2007 ciągle byliśmy ciekawi prowincji, przez którą zawsze najnaturalniej obserwować życie. Na przykład „Sprzedana muzyka” Bieńkowskiego to książka prawdziwie urzekająca, wesoło ocalająca kawałek świata i dyskretnie ten odchodzący w przeszłość fragment współczesności opłakująca.

Pojawiły się także próby uchwycenia charakteru polskiej rzeczywistości. Wszystkie niedoskonałe. „Nagrobek z lastryko” Krzysztofa Vargi był dziełu najbliższy, skrócony mógłby powalczyć o miano powieści definiującej autentycznie nieznośną lekkość naszego bytu. Michał Witkowski w „Barbarze Radziwiłłównej” wprawdzie zanurzył się w PRL, lecz z ambicjami opisania antyfenomenu Polski teraz (w odróżnieniu od fenomenu „Teraz Polski”). Poległ, bo zaufał swojemu filologicznemu temperamentowi. Efekt: kolejna książka-ciekawostka i nic więcej. Tak samo przekombinował Paweł Huelle przy okazji „Ostatniej wieczerzy”, lokalnej sensacji na ćwierć fajerki.

Nie rozpieszczali nas w tym roku poeci z Ewą Lipską na czele. Młodych nie widać, pokolenie średnie zbierało zasłużone laury za tomy opublikowane w 2006. Za to Dorota Siwicka odgrzała Mickiewicza, pytając wieszcza o dzisiejsze czasy i nowego człowieka. Po co nam rozwój techniki, feminizacja świata, po co inni ludzie w cywilizacji mediów, no i „skąd wyszła wiewiórka”? Z odpowiedziami w zbiorze esejów „Zapytaj Mickiewicza” bywa różnie, lecz trzeba przyznać: pomysł-rewelacja. Zwrócić się do mistrza i wierzyć, że odpowie. Zawsze, niezależnie od roku podatkowego czy wydawniczego. Najlepsza rada? Humor! Rozumiany jako „reakcja na opresję”, „dzielność ja”, „sztuka egzystowania”, „zadanie duchowe”. Na rok następny.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI

Sunday, December 23, 2007

CZEŚĆ STARENIA! O Zbyszku Cybulskim

Księga wspomnień o Zbigniewie Cybulskim już raz została w Polsce wydana, w 1994 roku. O najmagiczniejszym polskim aktorze mówili bliscy, przyjaciele, znajomi. Teraz, w 80. rocznicę urodzin Cybulskiego, zdecydowano się na kolejną, uzupełnioną publikację. Wzbogaconą m.in. o relację ciotecznego brata, Wojciecha Jaruzelskiego. Wspomnień jest 47, każde dodaje do wizerunku aktora coś ciekawego, znaczący szczegół, podsumowującą lub tylko charakteryzującą anegdotę. Jako zbiór raczej sentymentalnych tekstów książka sprawdza się znakomicie, zwłaszcza gdy wpadnie w ręce kogoś, kto o Cybulskim trochę wie. Układają się te kawałki w historię osobowości człowieka bardziej życiowego niż mogłoby się zdawać.

Agnieszka Osiecka winiła polskich filmowców za to, że nikt nie zaproponował Cybulskiemu roli, która wytrzymałaby zestawienie z Maćkiem Chełmickim z “Popiołu i diamentu”. “Dźwigał legendę jak wielki, straszny garb” – pisze poetka, spoglądając na zdjęcie aktora bez okularów. – “Różni ludzie wołali do niego: “Ty, Maciek!”, albo “Ty, Zbyszek, napij się z nami piwka” (...). Ludzie widzieli w nim bohatera, nadzieję. Spodziewali się po nim czegoś niezwykłego”. Z uwag osób dorastających razem z Cybulskim wynika, że wzorowy harcerz, drużynowy, lider Szóstej Dzierżoniowskiej, mógł być idealnym idolem młodej publiczności. To jego energia napędzała gdański Bim-bom i następne przedsięwzięcia artystyczne. Do roli przewodnika był przygotowany. Potrzebował tylko poważnych propozycji, których od pewnego momentu nie dostawał. Daniel Olbrychski pisze, że taka degradacja pozycji wiele Cybulskiego kosztowała. Dopiero po śmierci pojawiła się spóźniona świadomość niewykorzystania może największego talentu w dziejach naszego kina.

Wesołych chwil znajdziemy w tych opowieściach mnóstwo. Z wymianą mistyfikacji organizowanych przez Bogumiła Kobielę lub Zbigniewa Cybulskiego, by żyło się intensywniej. W latach 50. Kobiela zaaranżował przyjacielowi w radiu wywiad. Cybulskiego wypytywano o aktualną sytuację polityczną, czyli coś, o czym nie miał pojęcia, a musiał się starać jakoś wybrnąć. Wtedy od każdego oczekiwano ideowych deklaracji. Kiedy po pewnym czasie okazało się, iż wywiad jest dowcipem, “Zbyszek postanowił wziąć odwet” – wspomina Mieczysław Kochanowski. Odwet był srogi, kobieciarz Kobiela został zaproszony przez atrakcyjną dziewczynę do jej mieszkania, gdzie zamiast upojnej nocy, na Bobka czekali mężczyźni w rzeźnickich fartuchach. Cybulski wymyślił ten numer w okresie, gdy po Wybrzeżu krążyły wiadomości o okrutnej bandzie, która porywa ludzi, by robić z nich mięso. I tak dalej.

Cybulskiego opisują także Jacek Fedorowicz, Janusz Majewski, Jerzy Stefan Stawiński, Elżbieta Kępińska, Beata Tyszkiewicz, Lucyna Winnicka i wiele innych postaci barwnego życia w szarym PRL-u. Książkę kończy tekst Andrzeja Wajdy, pełen anegdot, lecz i analiz aktorskiej metody “pierwszego w powojennym kinie polskim aktora całkowicie oryginalnego”. Dobrze, że te wspomnienia wznowiono, dokładając fotografie bohatera i przedmiotów z nim związanych, nie zapominając o kalendarium biografii. Można bowiem w kółko powtarzać: “dziś prawdziwych Cybulskich już nie ma”, lepiej przeczytać, dlaczego.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
..................................................................................
CZEŚĆ STARENIA! Wspomnienia o Zbyszku Cybulskim, zebrała i oprac. Mariola Pryzwan, PIW, 2007

Saturday, December 15, 2007

W KRĘGU ARCYDZIEŁ. Zbiory sztuki w Polsce

Niewątpliwie największą zaletą tej wyjątkowej książki są możliwości, jakie otwiera. Pierwsza: możliwość podróży w czasie i przestrzeni, by odkryć dzieła w takim nagromadzeniu nie do zobaczenia. Mimo osiągnięć techniki, mimo okiełznania dystansu, brakuje nam zawsze i czasu, i środków na podobną ekspedycję po polskich perłach sztuki. Nie mielibyśmy także sposobności wynajęcia równie kompetentnych przewodników. Druga możliwość wiąże się z ewentualną realizacją szalonego pomysłu, aby jednak tych prawie 300 cudów ujrzeć osobiście, bezpośrednio, w przeróżnych zakątkach kraju. Byłaby to zatem wyprawa obliczona na lata, za każdym razem znajdowalibyśmy siebie w odmiennym punkcie życia, więc i przeżywania sztuki.

Odkładając marzenia na bok, gdy się czyta niniejszy album, musi nas dopaść refleksja na temat przemijania, a raczej nieprzemijalności przedmiotów, pielęgnowanych przez pokolenia dla pokoleń. Los obrazu, fresku czy rzeźby zależy od tysiąca okoliczności, ale też idzie o wpływ na miliony umysłów i wyobraźni. El Greco z muzeum w Siedlcach, Leonardo z kolekcji Czartoryskich przy muzeum krakowskim, nagrobek dłuta Pampaloniego ze skromnego kościoła parafialnego w Opinogórze oraz wiele innych starannie wybranych i przedstawionych prac twórców epok minionych i współczesnej. Każdy z egzemplarzy został tu opatrzony stosownym komentarzem, zawierającym uwagi o formie i kontekście powstania. Fascynująca bywa historia poszczególnych przedmiotów, nie zawsze pewna lub poznana.

Jak sugeruje tytuł, w albumie „W kręgu arcydzieł. Zbiory sztuki w Polsce” znalazły się dzieła niekoniecznie o narodowym rodowodzie. Autorzy postawili sobie zadanie zaprezentowania polskiego stanu posiadania w dziedzinie sztuki, w dzisiejszych granicach. Wrażenie jest porywające, choć z pewnością nie wszystko udało się pokazać, zwłaszcza gdy chodzi o zbiory prywatne. Współczesna sztuka ma swoją szczupłą reprezentację, ze słynnym obozem z klocków Lego Libery czy „Łaźnią” Kozyry . Oprócz malarstwa i rzeźby urzekające są pamiątki: historyczne (jak Szczerbiec królewski czy korona odkryta zaledwie 20 lat temu w Środzie Śląskiej), czysto ozdobne (jak fajansowy komplet wazonów z Wilanowa), użytkowe (siodło po kasztelanie Szembeku). Oczywiście, nie pominięto zasobów związanych z kultem religijnym. Zarówno mecenat kościelny, jak świecki działały w dawnej Polsce, ocalając od zapomnienia wspaniałości rodzimych i zagranicznych artystów i rzemieślników.

Profesor Anna Lewicka-Morawska, redaktorka albumu, tłumaczy się we wstępie z terminu „arcydzieło”, zwracając uwagę na jego problematyczny relatywizm. Ostrożnie szacuje, że tych absolutnych jest w książce „kilka czy kilkanaście”, pozostałe nazywając „pięknymi i przejmującymi”. W czasach recenzenckiej przesady ostrożność w temacie arcydzieła rzeczywiście nie zaszkodzi, skoro np. artykuł o budowie stadionu narodowego zatytułowano w poczytnej gazecie „Polski nie stać na arcydzieło”. Na szczęście jubileuszowa książka Arkad potwierdza, że stać, i to na niejedno, co dla naszego pokolenia powinno znaczyć i dumę, i odpowiedzialność.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
…………………………………………………
W KRĘGU ARCYDZIEŁ. ZBIORY SZTUKI W POLSCE, red. Anna Lewicka-Morawska, Arkady, 2007

Friday, December 14, 2007

D.J. Taylor ORWELL 1903-1950

Jedna z byłych przyjaciółek Orwella, poetka Stevie Smith, gorzko scharakteryzowała pisarza: gdyby dożył 1984 roku i przekonał się, że jego wizja się nie spełniła, byłby z pewnością bardzo rozczarowany. Smith też lat 80. nie doczekała, więc nie miała świadomości profetycznych walorów powieści najtrafniej tłumaczącej XX wiek. Takim mianem okrzyknięto "Rok 1984" w plebiscycie brytyjskiego dziennika "The Guardian". Zagadka, czy to Orwell był takim genialnym prorokiem, czy powojenna cywilizacja wykorzystała jego sposób opisania rzeczywistości do przewidzenia, pozostaje bez rozwiązania.

D.J. Taylor, autor wydanej po polsku biografii Goerge'a Orwella, próbuje odpowiedzieć na inne wielkie pytanie o osobowość, ukształtowaną przez życie i marzenia oraz dzieła, które zostawił. W rozdziale na temat twarzy Orwella zestawia ją z opisami fizjonomii bohaterów książek Brytyjczyka, pozwala sobie na osobisty komentarz. "Zmiany jakie zaszły na twarzy Orwella - od dzieciństwa do okresu młodzieńczego - są doprawdy zdumiewające - wyznaje Taylor. - Mając czterdzieści dwa lata, wygląda na każdy wiek od pięćdziesiątki do siedemdziesięciu pięciu lat, promieniuje potęgą i tajemniczym spokojem". Osobistość uwag jest wartością książki Taylora. Dzięki swobodnej formie tekstu pełnego dygresji przyglądamy się Orwellowi, a raczej Ericowi Blairowi, jak naprawdę się nazywał, od strony dotąd nieznanej. Kronikarz próbuje dotrzeć w rejony niedostępne biografiście, lecz otwarte przed dociekliwym filologiem. W krótkim fragmencie zatytułowanym "Sen Orwella" Taylor idzie na całość, przechodząc na drugą stronę lustra. Ponieważ jednak rzetelnie relacjonuje również biograficzne fakty, nie ma zgrzytu. Zdaje się zresztą, że w przypadku Orwella-Blaira takie podejście do materii ma szczególny sens. W końcu autor "Folwarku zwierzęcego" nie cenił biografii jako gatunku, wiedział, iż zdarzenia, które widać, wcale nie muszą znaczyć tego, co się na ogół wydaje.

Nie jestem za to przekonany, czy słusznie o przełomowym okresie wojny domowej w Hiszpanii nie pisze się w tej książce wiele. Nie każdy czytelnik Taylora sięgał po Orwellowski esej autobiograficzny "W hołdzie Katalonii". A to właśnie na Półwyspie Iberyjskim, stykając się z realiami totalitarnej ideologii, Eric Blair przeżył olśnienio-rozczarowanie. Owocem tego impulsu stały się literackie arcydzieła i najgłębsze przekonanie o utopijności komunizmu jako systemu wprowadzanemu w życie przez nieodpowiednich ludzi. Do śmierci był Orwell krytykiem Stalina, czemu dawał dobitny wyraz w publicystyce. Od początku zwracał uwagę na polityczny dramat sytuacji Powstania Warszawskiego, apelując do brytyjskich władz o pomoc dla Polski, o przeciwwagę dla proradzieckiego nurtu. Bezskutecznie.

"Rok 1984" oficjalnie ukazał się u nas dopiero w 1988 roku, 38 lat po śmierci chorego na płuca autora. Ale ta jedna z najważniejszych powieści wszech czasów nigdy nie straciła na aktualności, bo każda wybitna literatura niesie wymiar przypowieści. Przestroga Orwella będzie towarzyszyć pojęciu władzy w tzw. ponowoczesnym świecie zawsze, więc postać Orwella poznać warto od każdej możliwej strony. D.J. Taylor przygotował obszerną próbę biografii, dodatkowo polski tłumacz, Bartłomiej Zborski, opatrzył przekład interesującymi przypisami i anegdotycznym suplementem. I Taylora, i Zborskiego radzę czytać z dystansem w miejscach, gdzie mówią od siebie. Jednocześnie polecam te zdania czytać z uwagą i polemiczną ochotą. Jest więc w tej książce więcej niż się zazwyczaj w biografii umieszcza. Jedyna szkoda: nie ma indeksu osób.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
......................................................................
D.J. Taylor ORWELL 1903-1950, przeł. B. Zborski, Twój Styl, 2007

Monday, December 3, 2007

Martin Pollack ŚMIERĆ W BUNKRZE

Martin jedzie wraz z żoną do bunkra, w którym przed laty znaleziono zwłoki jego ojca, esesmana. Z pewnością nie jest jedynym takim potomkiem, skoro w okolicy (przełęcz Brenner) podobnych bunkrów stoi kilkadziesiąt. Chce się dowiedzieć czegoś więcej, wreszcie dojrzał do wyprawy po wiadomości z dawnego świata, rzutujące na tożsamość aktualnego. „Dr Gerhard Bast: sturmbannführer SS, urodzony 12 stycznia 1911 roku w Gottschee w Jugosławii, zameldowany w Amstetten w Dolnej Austrii. Policja federalna w Linzu poszukiwała go jako zbrodniarza wojennego, ponieważ przez dłuższy czas kierował tamtejszym gestapo. Mój ojciec”. W lapidarnej nocie i jeszcze krótszym komentarzu znaleźć można wszystko, o czym ta książka mówi. W chwili śmierci Basta jego syn nie miał jeszcze trzech lat, wszystko, co może powiedzieć o ojcu zawiera się w tym suchym komunikacie i pozornie chłodnym komentarzu: „Mój ojciec”, zbrodniarz jednej z największych wojennych tragedii w historii.

Andrzejowi Wajdzie nakręcenie filmu o dramacie ojca - ofiary tamtych czasów zajęło prawie całe twórcze życie. Austriacki pisarz, publicysta, tłumacz Kapuścińskiego, publicznie zmierzył się z przeszłością wcześniej od polskiego reżysera. Zrobił to też inaczej. Jego ojciec nie został bohaterem dziejów, lecz tych dziejów niesławnym oprawcą, potępionym za swoje czyny i skazanym. Mimo że sam umarł od kuli, jak Jakub Wajda, śmierć niemieckiego oficera wydaje się sprawiedliwa. Sturmbannführer Bast strzelał do Słowaków, brał udział w paleniu Żydów, popełnił przestępstwa przeciw ludzkości i człowiekowi. Pollack nie ma wątpliwości: ojciec wiedział, godził się, był wykonawcą i wyznawcą nazistowskiej doktryny. Syn przez lata o nic nie pytał, nic mu nie mówiono, nosił nazwisko ojczyma. Ale musiał przyjść czas, gdy w końcu padło pytanie o ojca i siebie samego, o austriacko-niemiecko-europejską historię, o ludzką mentalność w warunkach kryzysu wartości.

Znane jest Freudowskie twierdzenie o konieczności symbolicznego zabicia ojca przez syna, by wejść w dorosłość. Pollack, zresztą tak jak Wajda, musi ożywić ojca i pamięć o nim, by odpowiedzieć na pytanie „dlaczego?”, nie poprzestając na bezrefleksyjnym: bo taki był dziejowy moment, egzystencjalna konieczność. Za emocjonalnie obojętnym stylem relacji z dziennikarskiego śledztwa kryją się oczywiste rzeczywiste uczucia dojrzałego mężczyzny opowiadającego własną przypowieść. To, że on miał ojca-nazistę, to wynik dość złożonej społecznej drogi, której początek autor datuje na wiek XIX. Wściekły, metodyczny antysemityzm i antyhumanizm Rzeszy trafił na podatny grunt w okresie chaosu ekonomii i ideologii, ale źródeł zła w człowieku należy szukać i wcześniej, i zawsze. Bo nienawiść nie skończyła się wraz ze śmiercią kanclerza w berlińskim bunkrze, ani dr. Basta w tyrolskim. Nienawiść w ogóle nie zależy od geografii.

Martin Pollack podjął próbę przekazania czytelnikom wiedzy ciągle nie do końca przyswojonej. W wywiadach powtarza, że zwłaszcza w Austrii zbyt rzadko i za mało mówi się o tamtych czasach, wielu Austriaków myśli, że nie ponoszą winy. Ja bym chciał, aby jego książkę przeczytali także ci, dla których dziedzictwo dziadka z Wehrmachtu miewa tak „kluczowe znaczenie” w określonych okolicznościach. Chciałbym, by była to lektura ze zrozumieniem. Lecz odmiennie od wnuka owego kaszubskiego dziadka trudniej mi w pewne cuda uwierzyć.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
…………………………………………………………
Martin Pollack ŚMIERĆ W BUNKRZE. OPOWIEŚĆ O MOIM OJCU, przeł. A. Kopacki, Czarne 2006

Monday, November 19, 2007

Wisława Szymborska MIŁOŚĆ SZCZĘŚLIWA

Z poezją miłosną Szymborskiej jest trochę tak jak z bohaterką jednego z najsłynniejszych wierszy. „Jestem za blisko, żeby mu się śnić”, „jestem za blisko, żeby mu z nieba spaść” – żali się kobieta leżąca obok mężczyzny swojego życia, kiedy ich wspólne życie wypełniło się przyzwyczajeniem. Partner-czytelnik, ktoś, kto lubi Szymborską, wysoko ceni jej bezpretensjonalną mądrość lirycznej przyjaciółki, też śpi sobie spokojnie, wiedząc, że ona jest blisko, na wyciągnięcie z półki i już zawsze będzie, dobra na każdą pogodę i przygodę. Do „złotych godów” i dalej, z tym samym poglądem na świat, przeczuciem kamiennego sekretu do niepoznania. A jednak gdy otwiera się ta książka i od razu nie zamyka po ostatnią stronę, zalewa nas nagła świadomość. Że chyba nie do bólu się znamy. „Non omnis moriar z miłości”.

Według samej autorki „Miłości szczęśliwej” i pozostałych wierszy na najstarszy poetycki temat, „nic dwa razy się nie zdarza”, więc i to spotkanie ze znanymi tekstami (i jednym dotąd niepublikowanym) musi być odmienne od poprzednich. Właśnie z powodu monopolu tematycznego. Takiej Szymborskiej jeszcze nie było, chociaż była. A może i my, dzięki jej twórczości między innymi, potrafimy się przekonać do porzucenia rutyny, obudzenia się w środku przedstawienia i pobudzenia nie dość na szczęście schowanej emocji? Opera, w której bierzemy udział, jest wprawdzie „bez tytułu”, ale gatunek wiadomy. Buffo, mieszczańska drama, ballada, komedia (z tych ludzkich). W każdej porządnej sztuce przychodzi moment spojrzenia w zwierciadło. Ono też kłamie tylko do pewnego momentu.

Chwila z Szymborską zawsze wymaga od czytającego dojrzałości, nawet gdyby to miała być dojrzałość intuicyjna. Nie każdy „urwany guzik”, „klucz do drzwi” mówi grozą, nie wszystko „zdarzyło się tobie”. Wspólnota odczuwania z noblistką życiowych sytuacji polega na jej niewiarygodnym darze łączenia w całość, w tym samym czasie, uogólnień i detali. Zwykle droga wiedzie artystę od jednego do drugiego, więc siłą rzeczy sztuce dolega następstwo. U Szymborskiej puenta nie jest niespodzianką, lecz wcieleniem tekstu, mogłaby stanowić środek bez szwanku dla wartości, bo towarzyszy każdej linijce od początku. „Gdzież ja się to znalazłam –/ od stóp do głowy wśród planet/ nawet nie pamiętając, jak mi było nie być”. Tak się zaczyna wiersz o incipicie „Nicość”, tak się ten wiersz kończy: „A mnie tak się złożyło, że jestem przy tobie./ I doprawdy nie widzę w tym nic/ zwyczajnego”. Ja też.

W krótkim posłowiu wydawca, Ryszard Krynicki, przyznaje, że opublikowanie miłosnej antologii tekstów Szymborskiej było jego marzeniem od dawna. Podobne ukazały się kilka lat temu we Włoszech i w Niemczech, na polski zestaw poetka nie godziła się do teraz. Hm, odpowiednią porę też trzeba umieć wybrać. Pięćdziesiąt pięć lat od debiutu i po dwóch latach od premierowego ”Dwukropka” jest obydwu tomów ciąg dalszy. Żadna tam powtórka z przeszłości, tylko „Miłość szczęśliwa”. „Dlatego żyjemy”.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
……………………………………………………
Wisława Szymborska MIŁOŚĆ SZCZĘŚLIWA, a5, 2007

Monday, November 12, 2007

Andrzej Bieńkowski SPRZEDANA MUZYKA

W jednej z opowieści tej książki Józef Piecyk, skrzypek, przyjmuje autora w lodowato zimnym pomieszczeniu, bo piec nawalił. Na pytanie, czemu go nie zreperuje, Piecyk odpowiada: „A bo jest już luty (…). Już nie opłaca się pieca naprawiać, bo zaraz będzie wiosna”. Logiczny wniosek. Podobnie jak ten, że „muzykant to musi wypić”, a etnograf musi dokumentować. Choć to się pewnie nie opłaca, nie można czekać. Z kolejną zimą czy wiosną wykrusza się przecież naród, a wiejska kultura odchodzi na coraz większy margines. Głuchnie bębnista Duda.

Wiejskie muzykowanie pozostaje niezmiennym fenomenem, ciągle istniejącym, nie wiadomo, jak długo. Młodzież szuka dziś innych form ekspresji, zwłaszcza na brytyjskim wygnaniu lub studenckim dorastaniu do nowej rzeczywistości. Ma wybór. Andrzej Bieńkowski zwraca uwagę na jeszcze jeden fakt. „Kończy się epoka kultury wiejskiej – pisze we wstępie – i coraz więcej ludzi i instytucji próbuje przy niej majstrować”. Bieńkowski jest malarzem, profesorem warszawskiej ASP, od lat rejestruje ludowe granie, notuje rozmowy z wykonawcami, fotografuje i filmuje to, czego nie ma w głównych nurtach. Także młodzi, jak Kapela ze Wsi Warszawa, dolnośląska Chudoba, sanocka Matragona i nie tak znowu mało innych muzykujących i nagrywających grup, jakoś nie trafiają pod strzechy bloków, gdzie panuje masowa wersja kultury. Z tym się trzeba pogodzić, autor „Sprzedanej muzyki” nie zamachnął się więc na wiatraki, lecz spisał obrazki usłyszane i wyciągnięte od bohaterów tamtego, innego świata.

Marian Pełka wspomina ojca, skrzypka, któremu raz na weselu nie pozwolono odpocząć. Pełka zagroził, że wrzuci skrzypce do pieca, mało się przejęli. „- A to wrzuć!” – mówią. No to dodał:
„- Ale pamiętajcie, jak skrzypce będą w ogniu, to zaczniecie hulać. Bez przystanku, cały dzień i noc”. Wtedy się opamiętali. Można tę anegdotę czytać jako historyjkę bez znaczenia, warto poszukać w „opowiadankach faktu”, jak woła na nie sam Bieńkowski, sensu. Nie żeby od razu znajdować przehulaną cywilizację jako przeciwieństwo dawnej prostoty. Raczej zdobyć się na szacunek dla własnego tempa, swojej wiary, wydobyć dźwięk z głęboko przesłoniętej czymś duszy i posłuchać melodii. Tego uczy książka o Gacy, Latosie, Zdrzaliku, Kędzierskim, barwna opowieść o „ostatnich wiejskich muzykantach”, oddająca im skromny, pozornie bezosobowy, ciepły hołd, zatrzymująca czas i postacie w czasie.

„Festyn dopiero się zaczyna. Pod parasolem siedzą starsi panowie z orkiestry dętej. Powoli piją piwo. Z otwartych okien klubu ryczy muzyka pop. Na dużym ekranie rozebrana Murzynka kręci zadeczkiem. Ogłuszeni dźwiękami starzy muzykanci siedzą w milczeniu”. Zagrać mają za chwilę. Jeszcze czekają na swoją kolej, jeszcze jej doczekają. Po nich zostanie książka, czasem trochę nagrań w radiowym archiwum, stary bęben lub skrzypce w domowym kącie. Któryś wnuk może sięgnie, zacznie szarpać lub stukać, na muzykologii namówi paru kolegów i założą zespół. Będą występować na festynach, opublikują płytę. Muzyka przetrwa. I nie będzie w niej fałszu, niestety, żadnego.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
……………………………………………………
Andrzej Bieńkowski SPRZEDANA MUZYKA, Czarne, 2007

Wednesday, November 7, 2007

M.V. Llosa SZELMOSTWA NIEGRZECZNEJ DZIEWCZYNKI

Żwawo się ta książka zaczyna otwarciem znamionującym świetnego pisarza. Jesteśmy w samym centrum wydarzeń. Lato 1950 roku w karnawałowej Limie. Odbywają się ogólnoperuwiańskie mistrzostwa w mambo, a główny bohater, piętnastolatek, po raz pierwszy spotyka się z kobietą swojego życia, również wówczas nastoletnią Lily, która tańczy "w pysznym rytmie i z wielką gracją", "pokazując kolana i poruszając brzuchem i biodrami w taki sposób, że całe jej dziewczęce ciałko, modelowane co do jednej krągłości przez spódniczki i bluzki, zdawało się skręcać, wibrować i uczestniczyć w tańcu od stóp do głów". I wcale nie pochodzi z Chile, na imię też ma pewnie inaczej. Kobieta!

10 lat później Ricardo i Lily, a właściwie towarzyszka Arlette, zwiedzają Paryż, po tym, jak wpadli na siebie po dekadzie niewidzenia. On bierze udział w konkursie UNESCO dla tłumaczy, ona poznaje europejską stolicę kultury dzięki partyzanckiemu stypendium od Kubańczyków. Kochają się "z trudnością", on z zapałem zakochanego chłopca, ona biernie. Za jakiś czas zostanie żoną pewnego Francuza, Roberta Arnoux, panią Arnoux, co musi się skojarzyć ze "Szkołą uczuć" Flauberta. Tam bohater, Fryderyk Moreau, wzdychał z wzajemnością do mężatki, pani Arnoux właśnie, lecz związek okazał się niemożliwy. Po latach za nieudane życie obwini przypadek i epokę, na jaką przypadła jego młodość. Ricardo z powieści Llosy też mógłby dojść do podobnego wniosku. Obydwa czynniki przeszkadzające, okoliczności i czas, odegrają w losie Peruwiańczyka istotną rolę po prostu dlatego, że tak bywa z każdym, zawsze. I z tego także powodu "Szelmostwa niegrzecznej dziewczynki" są książką do zajmującego czytania, lecz daleką od szczytowych osiągnięć autora "Rozmowy w katedrze".

Madame Arnoux, Lily, Arlette stanie się w toku fabuły jeszcze bardziej egzotyczna jako Kuriko czy Mrs. Richardson, udając Meksykankę. Ale naprawdę będzie tylko pretekstem lub może usprawiedliwieniem tego, co mężczyzna tej powieści nie zrobił. Mężczyzna, dodajmy, wykonujący zawód tłumacza, przekładający rzecz jasna Czechowa i Bunina, oczywiście swych ulubionych pisarzy. Akcja skończy się w Madrycie na początku lat 80., po drodze zmieniając burzliwe tło europejskich dziejów. Dziejów, które nie doprowadziły do tego, co zapowiadały, tak jak życie Ricarda nie spełniło pokładanych zamiarów. Kolejne rewolucje: komunistyczna, hipisowska, psychedeliczna, doszły do stanów rozkładu lub karykatury, nie przynosząc "wyzwolenia ducha", "ekspansji umysłu ludzkiego", lecz ludzkie problemy i dramaty. Symbole kulturowego przełomu, muzyka Beatlesów i Rolling Stonesów, zostały "wchłonięte przez establishment", stając się jeszcze jednym towarem do wyboru, maszyną do zarabiania pieniędzy.

W końcu niegrzeczna dziewczynka sprawi, że chłopiec zacznie pisać, nie tylko tłumaczyć. "Przyznaj, że dostarczyłam ci tematu na powieść" - powie fałszywa Chilijeczka do Ricarda. Odpowiedzią jest książka, którą może sobie przeczytać człowiek młody i stary. Choć i tak nie będzie to dla tego pierwszego przestroga, a dla drugiego wystarczające ukojenie. W świecie szelmostw naszego życia takie panują prawa. Czyż nie, grzeczny czytelniku?
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.....................................................................................
Mario Vargas Llosa SZELMOSTWA NIEGRZECZNEJ DZIEWCZYNKI, przeł. M. Chrobak, Znak, 2007

Sunday, November 4, 2007

Stefania Grodzieńska NIE MA Z CZEGO SIĘ ŚMIAĆ

Pamiętam, że jeszcze kilka lat temu można było zobaczyć Stefanię Grodzieńską w telewizji i usłyszeć, jak brzmi cudowny dar dowcipnego gawędziarstwa i ironią podszytego komentowania. Także otaczającej rzeczywistości. A dziś? Szkoda gadać, nie ma się z czego śmiać. Inny wiek, inna telewizja. Szczęśliwie, Grodzieńska nie daje o sobie zapomnieć, choć już w początkowej części swojej najnowszej książki wyraża własne wątpliwości. Czy aby potrzebne światu kolejne „wspomnienia chałturzystki”, która już nic nie musi i następne kawałki okazać się mogą nijakie, skoro wszystkie barwne wydarzenia z życia zostały wcześniej spisane i opublikowane?

Otóż nie wszystkie, jak uzmysławia mamie córka Joanna, gdy z zapewne szeroko otwartymi oczami słyszy o wpływie ministra Józefa Becka na rodzinne losy. Tego jeszcze nie było. „Nie było? No tak, mogło nie być. Jak się żyje ponad 90 lat, to nie da się opowiedzieć życia, minuta po minucie, nawet najbardziej dociekliwej córce” – konstatuje kobieta, satyryk, aktorka, matka, żona i ...zakochana we wnuku babcia. Cudownie - mruczy sobie pod nosem czytelnik, zagłębiony w lekturę przebojowej premiery literackiej miesiąca. A zachwycony recenzent weryfikuje swój sąd na temat literatury biograficznej. Są przypadki, gdy biografia nie jest w zastępstwie.

Te kąśliwie pogodne memuary jednej z nielicznych takich osobowości naszych niezabawnych czasów czytać warto również jako poradnik. I wcale nie chodzi tu o kombatanckie strofowanie właściwe stereotypowi starszej pani, lecz pełnokrwisty przegląd możliwości życia z charakterem. Wiem, że po latach sprawy wyglądają trochę inaczej, że dystans potrafi koić, nielekko fałszując realia, lecz z drugiej strony wydobyć to, co się liczy, dla czego warto podejmować codzienny trud i świąteczne szaleństwo. A od czasu do czasu zrobić porządki generalne. „Są dwa sposoby na znajdowanie zagubionych w domu przedmiotów. Jeden: zgubić coś następnego i zacząć szukać. Wtedy zawsze poprzednie się znajdzie. Drugi sposób to remont mieszkania. Wszystkie zguby wyłażą” – radzi autorka „Nie ma z czego się śmiać”, trzepiąc dywan swych wspomnień.

Przy czym przyznaje: „spróbowałam powstrzymać się od czczej pisaniny i nie była to próba udana”. Pierwszą Damę do Opowiadania o Przedwojennych Kabaretach i Nie Tylko wciągnęła ta trzecia w dorobku autobiograficzna gawęda tak mocno, że słuchacz czyta tchem jednym, by śmiać się obficie. Choćby z listu, który wysłał do Grodzieńskiej obrażony Julian Tuwim w rok po wojnie, w chwilę po jej wizycie u niego i moment po przeczytaniu pewnej satyrycznej fantazji. O kontekst muszą się Państwo sami upomnieć, biorąc do ręki książkę, dość powiedzieć, iż list cały jest pokreślony, jedynie data, wzmianka o adresatce oraz „serdeczne pozdrowienia dla męża” się ostały.

Na zakończenie żona cytuje wywołanego do tablicy męża. „Życie jest jak fortepian: choć błyszczące, lecz czarne/ I nie warto się męczyć, bo to wszystko na marne./ Chciałem skończyć ze sobą, miałem dość tych dyrdymał,/ Ale jeden przyjaciel mnie na szczęście powstrzymał”, pisał kiedyś Jerzy Jurandot. Podobną przyjacielską siłę ma książka Stefanii Grodzieńskiej. Nie dodam nic więcej. Kto się zorientował, że to szampańska rzecz, wie, co robić.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.............................................................................
Stefania Grodzieńska NIE MA Z CZEGO SIĘ ŚMIAĆ, Latarnik, 2007

Monday, October 29, 2007

Andrzej Żuławski TE PANIE

Przyznam od razu, że do nowej książki Żuławskiego podszedłem z rezerwą. Relacjonowanie czyichś biografii wydało mi się bowiem dziwne, zwłaszcza w przypadku artysty obdarzonego tak dużą siłą wyobraźni. Ponieważ jednak Żuławski potrafił mnie nieraz wcześniej zaskoczyć, mimo uprzedzenia, nie spisałem „Tych pań” z góry na straty. I teraz, już po, mam mieszane uczucia.

Sam autor trochę się z tematu swojej opowieści tłumaczy na wstępie, cytując „kogoś niegłupiego”, kto podobno stwierdził, iż „po pięćdziesiątce mężczyźni przestają czytać tak zwaną beletrystykę, bo – jeśli czytają w ogóle – zdążyli przeczytać to, co się nagromadziło przez wieki, a nowe dobre książki trafiają się z rzadka”. Jakkolwiek błędna to diagnoza, każdy ma prawo do oceny, nie sprzeczam się zatem niepotrzebnie. Wystarczyłoby zrobić badania wśród profesorów literatury. Na pewno nie zdążyli w całości przeczytać nawet zbiorów ze swoich prywatnych bibliotek. Jeśli Żuławskiemu się taka sztuka udała, bez namysłu biję brawo i wstaję z miejsca, by wzmocnić siłę aplauzu. Zatem jeśli nie beletrystyka, to co? Biografie, odpowiada reżyser i pisarz, lub może raczej ostatnio bardziej pisarz i reżyser.

Może dlatego, że do pięćdziesiątki sporo mi brakuje, biografie uważam za literaturę zastępczą. Snucie ponad sześćsetstronicowej księgi o kobietach, na podstawie sporadycznie wymienionych źródeł, nie brzmi szczególnie zachęcająco. Tak jak mężczyzna-plotkarz po pięćdziesiątce. Lecz Żuławski z piórem w ręku się urodził, więc obronił ten pomysł, na tyle, na ile dało się go obronić. Pisze barwnie, często wtrąca własne trzydzieści groszy, wciskając czytelnikowi wiedzę mało przyswojoną w ekspresyjnej stylistycznie formie. To się czyta! By po pewnym czasie wymięknąć. Fragment (o Cziang-Kaj-szeku i Mai-ling):

„Łatwo jej nie było. Samolubna i zakochana w sobie panienka rozkochała się w małżeństwie, Cziangu, władzy, sławie, i w sobie (…). Cziang zawdzięczał jej wiele, i wciąż jej używał, ale ona mu się zużyła. Miał ją, jak zasmarkaną chusteczkę, wyrzucić, podczas gdy ona wciąż gotowa była do pucowania ich wspólnego piedestału. Czy był zazdrosny? Nie sądzę. Był sobą, a ludzie się zmieniają”.

Zaczynasz z zachwytem nad polotem frazy, kończysz wycieńczony tej frazy nadbłyskotliwością. Jakby się słuchało bywałej w świecie damy po salonowych przejściach. Zaciekawienie, fascynacja, zmęczenie. Cóż za elokwencja, odwaga, jakie doświadczenie i płynność, a potem: kiedy ona przestanie, nie przestaje, jakby się tu uwolnić. Tak pewnie Rooseveltowie wyglądali pożegnania z chińską generałową. Jeszcze raz się okazuje, że zbyt wiele to za mało na dobrą książkę, która w uniwersalnej czytelni wieków mogłaby pozostać na dłużej.

Atutem „Tych pań” są więc te panie, ich charaktery i losy. Dla nich warto się pomęczyć i dla od czasu do czasu rzuconych uwag gawędziarza. I to raczej nie tych, co dopowiadają komentarz do biografii. Najciekawsze są uwagi wetknięte na stronie, dotyczące spraw bardziej od jednostkowych dziejów generalnych. Choćby o historii jako dramaturgii, z nieprzypadkowymi bohaterami i celową plątaniną elementów szekspirowsko-czechowowskich. A tytułowe te panie to: siostry Mitford, brytyjskie arystokratki, z których jedna miała romans z Hitlerem, siostry Sung, kobiety najwyższych chińskich dygnitarzy oraz damy (hm) trzęsące francuskim dworem. Warto je poznać, mimo afektacji pośrednika.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
…………………………………………………
Andrzej Żuławski TE PANIE, Twój Styl, 2007

Monday, October 22, 2007

Gonzalo T. Ballester KRONIKA ZADZIWIONEGO KRÓLA

Lubię hiszpańskojęzyczną literaturę za tempo, cielesność i tę mądrą naiwność, z jaką bohaterowie doświadczają świata. No i za mrok, który czai się tam, dokąd słowo z założenia tylko zmierza. U Gonzala Torrente Ballestera, uznanego laureata prestiżowej nagrody Cervantesa, mamy to wszystko. Temat niby błahy, a podstawowy, gonitwę wydarzeń, choć właściwie dzieje się niewiele, rząd postaci potraktowanych z autorską sprawiedliwością. Ballester jest w tekście władcą absolutnym, co oznacza zarówno narracyjną biegłość, jak pozostawienie czytelnikowi pola do namysłu i domysłu. W chwili wydania „Kroniki…” był mężczyzną 79-letnim, bardziej być może wzdychającym do starych jurnych czasów, niż praktykującym odwieczne ludzkie zajęcie. To ciekawe, że właśnie artyści tamtej kultury piszą o tych sprawach najczęściej, także w sile wieku. I dobrze, bo na przykład młodzi Polacy zazwyczaj myślą o sprawach w ich mniemaniu wagi ważniejszej.

Ale „Kronika zadziwionego króla” nie jest żadną pornografią. Opis sceny erotycznej znajdziemy jeden, smakowity, chociaż zajście ma miejsce w klasztorze, w przytomnej obecności wyjątkowo ponurego dewota, przy wtórze psalmujących zakonnic. Książka Ballestera została osnuta wokół zachcianki młodego króla Filipa, który zapragnął lub zechciał (różnica niebagatelna) zobaczyć swoją małżonkę bez koszuli, nawet jeśli wcześniej bywała dość wysoko podciągnięta. Swój zamiar powziął po wyprawie na dziwki, nieodwracalnie zaniepokojony pięknem kobiecego ciała. Wydawałoby się, że rzecz jest z gatunku tych prostych. Wejść, rozebrać, ujrzeć, zwyciężyć. Ale tam, gdzie moc równą królewskiej dzierży sama inkwizycja, łatwych rozwiązań szukać trzeba z kandelabrem w dłoni i oczami naokoło nasłuchującej szczurzych kroków głowy.

Jeśli król spełni swoje żądanie, to popełni grzech, twierdzi wpływowy kapucyn Villaescusa, a wtedy Bóg ukarze Hiszpanię za uczynki rozochoconego młodzieńca. Bitwę z Niderlandami wojsko niechybnie przegra, flotę zaatakują angielscy korsarze. Więc nie wolno dopuścić do miłosnej schadzki króla z królową, zamykając możliwe przejścia w imię ochrony wiary i ojczyzny. Z czym sobie jednak Filip nie radzi, tam anioł (lub demon) pomoże, z wielką pomocą bardziej od młokosa doświadczonych przyjaciół. Przy okazji czytania tej kilka godzin zajmującej powieści o błyskotliwych dialogach i oszczędnie znaczących uwagach narratora, przypomną się i „Dekameron”, i „Niebezpieczne związki”, nawet „Mistrz i Małgorzata”.

Najlepiej książkę Ballestera pochłaniać dla rozrywki, jak literackie ciasto z bitą śmietaną. Jeśli ktoś zechce, poszuka w niej kawałków gorzkiej czekolady i kropli soku z rajskiego owocu. Zmaganie złego i dobrego, nierozstrzygnięte oczywiście, choć z hollywoodzkim wskazaniem na końcu i poetycko-fizyczną puentą, podpowiada taki kierunek. Dla mnie „Kronika zadziwionego króla” jest radą starego pisarza, z dystansu obserwującego intrygę życia, w którym już nie uczestniczy. Żeby, dopóki się da i więcej niż umiarkowanie, korzystać z ziemskich uroków, czasami przypominając sobie o wolności ptaka, co wleciał do ludzkiego mieszkania i z lękiem stara się znaleźć drogę powrotu. Że warto przycinać knot naszej świecy, jak to robi anielski hrabia Andrada podczas posiedzenia Świętego Oficjum. Niech świeci pełnym blaskiem zamiast tlić się niepewnym płomieniem. A jeśli idzie o wybór między obrazem z brzydkimi nagimi kobietami, czyli stylem flamandzkim, a włoską szkołą malowania pięknych nagich kobiet, wybór pozostawiam każdemu z osobna. Chyba tak chce autor. Byleby tylko były to kobiety nagie i wtedy, „kiedy czas po temu”.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
……………………………………………………
Gonzago Torrente Ballester KRONIKA ZADZIWIONEGO KRÓLA, przeł. W. Charchalis, ZYSK i SKA, 2007

Wednesday, October 17, 2007

Edward Norman DOM BOGA

W jednym z październikowych numerów brytyjskiego pisma „The Spectator” Edward Norman recenzuje niewydaną u nas jeszcze książkową cegłę pióra Charlesa Taylora „Świecki wiek. Wycofanie Boga”. Taylor stawia pytanie: „Jak to się stało, że w ciągu pięciuset lat przeszliśmy z rzeczywistości, w której trudno było nie wierzyć w Boga, do rzeczywistości, w której niewiara przychodzi z taką łatwością?”. Odpowiedź nie jest łatwa ani natychmiastowa. Taylor ma z nią kłopoty, jako przyczynek do wyjaśnienia szkicując rozwój świeckiej edukacji, systemu pomocy społecznej, dawniej domen Kościoła. Ale na problem z (po)nowoczesnością natknął się także sam Norman, światowej sławy historyk religii, autor 20 książek, m.in. „Domu Boga”, dziejów architektury sakralnej. Ostatni, poświęcony naszym czasom, rozdział tej bogato ilustrowanej pracy zajmuje zaledwie 1/15 całości. Edward Norman twierdzi: „punkt ciężkości przesunął się z Europy i Ameryki Północnej do krajów rozwijających się – głównie na półkuli południowej”. Ze swojej perspektywy ocenia, że minął już czas wielkich budowli, bo grupy wiernych maleją, a i stylistyczna różnorodność sprawia dziś sporą trudność w odgadnięciu przynależności świątyni do określonego wyznania.

Zatem to, co w historii kościoła jako miejsca spotkań i kultu najciekawsze, pewnie już się wydarzyło. Edward Norman z zacięciem podsumowuje okres od pierwszych chrześcijan do współczesnego eklektyzmu, prowadząc swój wykład poprzez bizantyjski przepych i sekret, romańską surowość kamienną, majestat gotyku, harmonię klasycyzmu. Historyk przygląda się kształtom, kreśląc przy okazji arcyważne tło historyczno-społeczne. Dowiadujemy się, dlaczego średniowieczny kamień zastąpił rzymską cegłę lub drewno. Norman dowodzi, iż powody prozaiczne były istotniejsze od innych, „wymogi bezpieczeństwa w okresie najazdów wikingów, nietrwałość drewnianych konstrukcji narażonych na całkowite zniszczenie”, a nie symboliczna doskonałość kamienia zaważyły na formie romańskich budowli. To wtedy również pojawiły się pierwsze świątynie prywatne, fundowane przez rywalizujących ze sobą i Kościołem feudałów. Nierzadko bywało i tak w dziejach sakralnej architektury, że ambicje fundatorów przewyższały możliwości techniczne budowniczych. Po tym, gdy w 1284 roku runęło sklepienie katedry w Baeuvais, odbudowa trwała następne 40 lat.

Wśród fotografii i opisów świątyń z całego świata szukałem polskich śladów. Niestety, bez powodzenia. Przegraliśmy z arcydziełami Wenecji, Rzymu, Florencji, Paryża, Kolonii, Izraela, Austrii, Meksyku, Grecji, Wielkiej Brytanii, ale też z naśladowczymi budowlami Stanów Zjednoczonych. Jeśli nie liczyć jednego zdjęcia. Fotograf uchwycił na nim plenerowe nabożeństwo przy jednej z kapliczek Kalwarii Pacławskiej, podprzemyskiego ośrodka pielgrzymek. Norman ciągnie tu swoją tezę o „malejącym zainteresowaniu architektoniczną oprawą kultu i przesunięciu punktu ciężkości z budowli na wspólnotę i jednostki, które ją tworzą”. Wprawdzie polskie doświadczenia odbiegają od komentarza brytyjskiego badacza, ale my jesteśmy jednak europejską enklawą chrześcijaństwa.

Norman przyznaje, że jego analiza jest „niedoskonałym opisem wiary, ale nie jej istoty”, choć „pozwala dostrzec wspaniałość duchowego piękna”. Świat materialny, ziemski może być jedynie zapowiedzią przyszłego świata, lecz kościół jako miejsce posiada swoją moc, a historia świątynnych stylów pozwala lepiej zrozumieć dzieje Kościoła jako instytucji. I może rzeczywiście najważniejszy (i najpiękniejszy) sakralny symbol doczesnej przejściowości znajduje się w Barcelonie. Powstał na cześć świętej Rodziny i od nagłej śmierci swojego architekta Gaudiego w 1926 roku pozostaje niedokończony.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
……………………………………………………………
Edward Norman DOM BOGA. HISTORIA ARCHITEKTURY SAKRALNEJ, przeł. B. Mierzejewska, Arkady, 2007

Monday, October 15, 2007

Jarosław Iwaszkiewicz DZIENNIKI 1911-1955

Jeśli na jednym biegunie dziennikowego kanonu postawimy zapiski Gombrowicza, a na drugim, na przykład, Andrzejewskiego, to Iwaszkiewicza trzeba umieścić pośrodku. Jego „Dzienniki” nie są ani tak rozczarowująco błahe, jak autora „Miazgi”, ani tak komentatorsko wyrafinowane, jak jaśniepanicza. Bardziej mówią o ludziach w czasie, niż odwrotnie. I dobrze. Najwięcej jest oczywiście samego Iwaszkiewicza, który w takiej formie mógł się swobodnie wypowiedzieć, wyżalić, wypomnieć. Pisze po swoim spotkaniu z Tuwimem w Zakopanem, w sierpniu 1939: „Zabawne, że i w Szymanowskim, i w Tuwimie widzę przede wszystkim człowieka, potem dopiero twórcę. To samo i w Witkacym (…). Czyżby to było najważniejsze, kto jaki kto jest?”. Jeżeli tak, dziennik powinien dać szczerą odpowiedź, choć dziennik pisarza musi być również częścią twórczości. Innej, bezpośredniej w treści i stylu, czymś, co można by nazwać twórczością potoczną, no i rozmową autora z samym sobą.

Akurat w tym gatunku literackim najistotniejszy wydaje się bohater-narrator, to gombrowiczowskie „Ja”, w przypadku Iwaszkiewicza ogarniające czas między 1911 a 1980 rokiem. Tyle że z przerwami. Tak dotkliwymi, jak lata międzywojenne czy powojenne. O burzliwym, również w życiu pana na Stawisku, okresie od października 1945 do kwietnia 1949 mówi pustka. Mamy zniszczoną a kipiącą życiem Warszawę, w której symbolicznie odzywa się dzwon na Anioł Pański, głos życia, lecz o tym życiu się dalej nie dowiemy, bo kolejny wpis pochodzi już z Sycylii, gdzie Iwaszkiewicz przygląda się ostatnim próbom przed premierą „Króla Rogera”. A mogłoby być ciekawie, skoro wspomina tu autor o „natrętnej myśli o samobójstwie”, o swoim zmęczeniu i braku „jakiejkolwiek wiary”, o starzeniu się i wyraźnym żalu do „przyjaciół”, potęgowanym kłopotami rodzinnymi.

W styczniu 1955, już w PRL-owskim Sejmie, wzdychał: „Każda epoka ma swój styl, nawet w drobiazgach i w innej epoce nie można pewnych rzeczy realizować (…). Gdzie teraz Mickiewicz? Gdzie Miłosz, a gdzie Iwaszkiewicz? Gdzie Rzym, gdzie Krym, gdzie Karczmy Babińskie?”. Może i tak: gdy brakuje słów, niech przemawia milczenie. I ścinki tamtych emocji. W sierpniu 1955 pisarz-prezes-poseł gromi Ważyka, że opublikował „ohydny poemat” krytykujący realność socjalizmu, „wtedy kiedy go odsunięto od żłoba”, i zaraz wyjaśnia własną pozycję: „najdziwniejsze jest to, że nagle znalazłem się na lewym flanku. Ja pozycji nie zmieniam – to oni wszyscy przeszli”. O politycznej biografii autora „Brzeziny” dowiemy się pewnie więcej z kolejnych dwóch tomów, a najpewniej z książki zapowiadanej przez Marka Radziwona.

Z zapisanych kart „Dzienników” Iwaszkiewicz daje się poznać jako normalny człowiek, który często poprzestaje na pytaniach, nie znając odpowiedzi. „Urodził mi się wnuk dzisiaj – pisze końcem czerwca 1955. – Co to jest rodzina? Ród? Jakie to ma znaczenie? Czy on będzie co wiedział o tym? Czy będzie znał Stawisko? (…) Czy on się będzie kochał tutaj? Patrzył na te same drzewa? Na te same obłoki?”. O sobie w wieku 17 lat ma niepewne zdanie, wtedy dopiero zaczyna się kształtować jego życiowa droga, przeczuwana, lecz ciągle niepotwierdzona ani ważnymi osiągnięciami, ani prywatnym przekonaniem. Po powrocie od „najukochańszego” kolegi z gimnazjum wyznaje: „tak go kocham, że boję się, czy nie jestem homoseksualistą”. Okres młodzieńczy, czas wojenny, godnie spędzony w Stawisku na pomocy licznym potrzebującym znajomym i włoska podróż po wojnie znalazły w pierwszej części „Dzienników” obszerny wyraz. Podstawowy rys charakteru Iwaszkiewicza, osobowości rozpiętej między artystą a człowiekiem, wiecznością a czasem, niespełnieniem i spełnieniem ujawnia się od początku i trwa przez lekkie anegdoty towarzyskie, kontemplacje sztuki i przyrody czy choćby grozą wiejący epizod z podróży statkiem, kiedy ledwie uniknął Majdanka.

Redaktorzy „Dzienników” wykonali wielką pracę, oprawiając zapiski autora szczegółowymi przypisami. Przybliżyli zmieniające się na oczach pisarza epoki, w których uczestniczyły postacie jego historii. Nieświadomie też przyprawili pewnego czytelnika o smutną myśl o tym, że może rzeczywiście trzeba dziś w notach do tekstu przypominać, kim był Julian Tuwim, Karol Irzykowski, Stanisław Ignacy Witkiewicz, Flaubert, Turgieniew, Czechow i inni wszyscy święci.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
………………………………………………………………………
Jarosław Iwaszkiewicz DZIENNIKI 1911-1955, opr. A. i R. Papiescy, Czytelnik, 2007

Tuesday, October 9, 2007

Andrzej Stasiuk DOJCZLAND

Opowieść Stasiuka o Niemczech można otworzyć za każdym razem na innej stronie i tak zacząć czytać, by skończyć w dowolnie wybranym momencie, zamykając książkę bez przejmowania się zakładką. Oglądamy Niemcy oczami pisarza, któremu zawsze najlepiej wychodziło obserwowanie i komentowanie, więc „Dojczland” powinien przynajmniej zaciekawić. Rzeczywiście tak się dzieje, choć akurat w tym dzienniku z podróży za dużo się autorowi napisało pustych fraz, a fragment o piciu jest zachętą do przerwy na własne piwo. No i zamknięcie, a potem otworzenie książki w miejscu bardziej zajmującym.

Stasiuk pisze, że „NRD to brakujące ogniwo między Germanią a Słowiańszczyzną”, wskazując na swój ulubiony cel niemieckich wakacji. Czuje do wschodnich Niemców sentyment graniczący z przyjaźnią, bo sąsiedztwo to powinowactwo, w rozdarciu między światami sztucznie kiedyś podzielonymi. Ten podział trwa, według pielgrzyma, któremu trudno odmówić wiarygodności. Ma za sobą „sześćdziesiąt niemieckich hoteli, sześćdziesiąt niemieckich miast, sześćdziesiąt dworców i siedem niemieckich lotnisk”. W sześćdziesiąt lat po osobiście niedoświadczonej wojnie potrafi przyjechać tutaj dla przyjemności i pieniędzy. Lecz mimo pewnej wspólnotowej bliskości z dawną NRD i jej wyraźnymi pozostałościami, Niemcy to dla Stasiuka obcy kraj. Może dlatego ta książka nie wchłania, jak poprzednie relacje z włóczęg po europejskich peryferiach. Utożsamić się nie można, z wielu powodów, zatem polubić udaje się ledwie powierzchownie.

Autor opowiada scenę z pociągu, gdy pomagał napotkanej staruszce wytaszczyć bagaż na półkę i bawił się z nią w zgadywankę o kraj swojego pochodzenia. Babcia tak bardzo nie chciała, żeby uprzejmy pasażer okazał się Polakiem, że wymieniła prawie wszystkie inne nacje Europy, omijając biało-czerwonych. Gdy w końcu prawda wyszła na jaw, natychmiast straciła zainteresowanie człowiekiem i rozmową. Taką anegdotę mógłby ukuć sam Stasiuk na temat własnego stosunku do Niemiec. Oto wyrusza do miejsca znaczącego dla historii tej części świata co najmniej tyle, co Rosja, i znajduje chłodny krajobraz po wszystkim. Bez szczególnych emocji, bezpieczny, neutralny, podobny. By wydobyć cokolwiek literacko nośnego, musi sięgnąć po symbole – swój chwyt firmowy. I wtedy jak zwykle wygrywa.

„Niemcy wymordowali mu rodzinę. Cudem ocalała matka ocaliła jego. W czasie niemieckiej okupacji Polacy zamordowali mu ojca. Siedział w środku tego teutońsko-enerdowskiego karnawału i patrzył” – szkicuje Stasiuk obraz samotnego Henryka Grynberga na lipskiej uczcie z okazji targów książki. Stasiuk ma inną przeszłość, co widać, słychać i czytać. Dziś już nawet Norymberga nie robi na nim wrażenia. Całkiem zresztą słusznie. Jałta to piękny kurort, a w stoczni gdańskiej robi się statki. Oświęcim ma dobrych pływaków i hokeistów, Starobielsk jest miastem partnerskim Lublina. Bez przesady z tą geografią pamięci, ale i bez przesady z niepamięcią, czego dowodzi mocny finał „Dojczlandu” z papieżem-Niemcem w Auschwitz i pisarzem-Polakiem w Stuttgarcie.

Stasiuk obsadził się w roli literackiego gastarbajtera. Ta książka to porządnie wykonana praca polskiego indywidualisty, który znów będzie miał możliwość zwiedzić swój-nieswój dojczland, gdy go zaproszą na promocyjne spotkania po wydaniu niemieckiej wersji językowej. Z wieloma komentarzami autora się zgadzam, części po prostu sceptycznie wierzę, nielicznym nie ufam. Bo dla mnie Ulrich von Jungingen nie był pierwszym Niemcem w „życiu małego Polaka”. Tym pierwszym był oczywiście Wit Stwosz.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
………………………………………………………
Andrzej Stasiuk DOJCZLAND, Czarne, 2007

Wednesday, September 26, 2007

Jorge Molist ZAMASKOWANA KRÓLOWA

„Nie pytaj o to, czego nie chcesz wiedzieć”, pisze narrator w jednym z początkowych rozdziałów „Zamaskowanej królowej”. Więc zbyt wiele o tej książce powiedzieć nie mogę, bo jej urok polega głównie na śledzeniu przygodowej fabuły. Jak to w przypadku bestsellerowego czytadła. Molist jest byłym menedżerem, Hiszpanem mieszkającym przez lata w Stanach, ostatnio Katalończykiem w Madrycie. Od ponad 10 lat publikuje powieści, z coraz większym powodzeniem. W Polsce ukazała się jego magiczno-biznesowa „Przepowiednia” oraz historyczne „Pierścień” i „Zdrada”, z wiele mówiącymi podtytułami o spadku po templariuszu i strażnikach świątyni. Teraz mamy „Zamaskowaną królową”, książkę ze wszystkich dotychczasowych najlepszą, uhonorowaną prestiżową (50 000 euro) nagrodą Alfonsa Mądrego.

Rzecz dzieje się w średniowiecznej Okcytanii (dzisiejsza południowa Francja), w tle mamy krucjatę przeciwko heretykom papieskiego dogmatu, a na pierwszym planie klasyczną love story. Czyli krótko mówiąc romans, jakich w światowej literaturze ciągle pojawia się wiele, bo i zapotrzebowanie nie maleje. Doświadczonego czytelnika pióro Molista nie zadziwi, choć pewne fragmenty zwrócą żywszą uwagę, a nawet (u)śmiech:
„Zgodnie z zaleceniami medyków kuzyni, po swawolach z dziewczętami, poszli oddać mocz, by oczyścić ciało. Postanowili zrobić to u drzwi gospody, by w ten sposób zaznaczyć terytorium. W tym czasie giermkowie pilnowali koni w zagrodzie. Mocz parując, padał na próg. Świtało, a ptaki rozpoczynały swe poranne śpiewy”.

Jorge Molist nie przebiera w słowach, których używa do odmalowania charakteru swych bohaterów, nie brnie w styl nadprogramowo wyszukany. W dialogach czuć epokową sztuczność, zachowaną w polskim przekładzie. Historyczny romans ma przecież własne zasady, a sprawca niniejszego dzieła nie jest pisarskim awangardystą. Chce trafić do gustu szerokiej publiczności i czyni to z sukcesem. Zakończenie nikogo nie rozczaruje.

Uznaną na iberyjskim rynku nagrodę dla powieści historycznej książka Molista otrzymała za coś innego, jak przypuszczam. Wprawiony w pisarskich sztuczkach autor skroił „Zamaskowaną królową” ambitnie. Dwie przeplatające się narracje (wszechwiedząca i tytułowej Bruny z Béziers, Panny Słowik), konflikt dobrej i złej wiary, nowo- i starotestamentowych wartości, dramat krewniaków stojących po przeciwnych stronach barykady, a do tego detale w stylu tajemniczego ładunku siódmego muła, sekretu pożądanego przez zaślepiony żądzą władzy Kościół Innocentego III. Najważniejsza znów okazuje się miłość, niełatwa, skoro przez długi czas nieujawniona, przyglądająca się erotycznym igraszkom ukochanego z kim innym. Jednakże kiedy się kocha, można stracić wszystko, jeśli miłość jest Graalem.

Molist to zdolny rzemieślnik, zatem nie odmawia nam również dodatku w postaci średniowiecznych pojęć, spisu osób, map i wskazówek bibliograficznych. Świat okcytańskich katarów, skromnych wyznawców manichejskiej religii dobrej duszy i doczesnej walki o nią, wspólnotowa cywilizacja trubadurów, szlachetnych rycerzy działa na wyobraźnię do dzisiaj. We współczesnej Francji młodzi ludzie uczą się dawnego języka, powstał kulturowy ruch wokół mitycznej krainy przodków, podbitej w XIII wieku i przyłączonej do Królestwa Francji.
„Zamaskowana królowa” nie będzie perłą w koronie królestwa powieści historycznej, ale w jesienne wieczory może się sprawdzić jako propozycja zamiast telewizyjnych „Barw szczęścia”. Uniesienia te same, no i impuls do studiów nad europejską kulturą obecny.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
…………………………………………………………
Jorge Molist ZAMASKOWANA KRÓLOWA, Philip Wilson, przeł. M. Czyżewska, 2007

Monday, September 24, 2007

Maria Kornatowska ROZMYŚLANIA PRZY MAKIJAŻU

Znam co najmniej kilka książek, których Nowy Jork jest jednym z głównych bohaterów. I co najmniej kilkadziesiąt filmów, których akcja posuwałaby się zupełnie innym torem, gdyby nie odbywała się w mieście-poemacie, jak pisał o Nowym Jorku E.B. White. Tyle że White opiewał miasto stare, przedwojenne, a z biegiem dekad zdawał sobie sprawę z jego przemijającej urody. Woody Allen wyznał w wywiadzie dla magazynu o znajomo brzmiącej nazwie „New York”: „Zawsze żałowałem, że urodziłem się za późno na Nowy Jork lat 20. i 30., bo wraz z początkiem wojny, zaczęła się degeneracja”. To wtedy dzielnice przestały być przyjazne dla wszystkich, stając się gettami kulturowo-ekonomicznymi. „Dlatego - ciągnie Allen, - lubię pokazywać miasto własnymi oczami: nie realistycznie, lecz romantycznie”.

Maria Kornatowska podziela te opinie, choć jest w Nowym Jorku turystką, co zdradza naiwnie kronikarski sposób opisywania największej amerykańskiej metropolii, aż dwa razy większej od Los Angeles. Kornatowska jest także filmoznawczynią, autorką dobrze przyjętej monografii Felliniego, no i kobietą. Jak wskazuje kokieteryjny tytuł, przy codziennym kobiecym zajęciu rozmyśla o mieście-spektaklu, jak sama je nazywa. Ma więc do Wielkiego Jabłka dystans przybysza z innego świata, czuje również przywiązanie mieszkańca, bo wielokrotnie tam wraca. Wnikliwie patrzy na Nowy Jork wzrokiem analizującej zmiany eseistki i krytyka. Często zagłębia się w historię konkretnego wycinka miejskiej rzeczywistości, by lepiej ją zrozumieć. Wyszperane w źródłach wzmianki o pochodzeniu budynków czy biografiach ludzi wzbogacają i wiedzę na temat, i koloryt tematu. Wprowadzają encyklopedyczny porządek, ale i encyklopedyczny ciężar, który w pojedynczym, zamieszczonym w gazecie, felietonie tylko lekko uwiera, za to w trzystustronicowym zbiorze nie daje się długo nieść.

Tylu otwierających banałów dotąd chyba nikomu nie udało się umieścić obok siebie: „dzieje metropolii nad Hudsonem są nader krótkie, acz bez wątpienia burzliwe…”, „nowojorska architektura stanowi nieustanne zarzewie sporów i kontrowersji”, „żyjemy w rozkwicie globalnego kapitalizmu, korzystając obficie z jego uroków i dobrodziejstw”, „Nowy Jork nie jest i nie był miastem abstynentów”. Wystarczy? Jako przewodnik po mieście rozmyślania Kornatowskiej nie obronią się z powodu swej sylwiczności, trzeba je więc czytać jako pamiętnikowe zapiski, w wolnych chwilach, nie wolno strona po stronie. Najtrafniejszym adresatem byłby nowojorski pielgrzym, siedzący na trawie Central Parku lub twardym siedzisku subwayu. Mieszkańcy nie miewają zwykle czasu na erudycyjno-sentymentalną refleksję, goniąc w rytm pulsu swojego miasta. To podobno nigdy nie zasypia.

Więc, szczerze mówiąc, nie wiem, kto naprawdę skorzysta na tej publikacji. Może ci, co ze światowej stolicy powrócili na ojczyzny łono. Zbyt wiele tutaj komentatora-obserwatora, za mało uczestnika. Nawet o swej ulicznej miłości, czyli Broadwayu, pani profesor pisze bez zaangażowania. Przydałoby się tej książce więcej fragmentów dotyczących osobistych wycieczek autorki, zwłaszcza tych myślowych, uniwersalizujących zdobytą wiedzę i zauważony szczegół, kiedy Kornatowska wychodzi z roli przewodnika, pisze od siebie, w tonie bezpośrednio ludzkim, a nie mentorskim, w zamierzeniu gawędziarskim. Bo akurat gawędowego zaśpiewu stylistycznie drewnianym „Rozmyślaniom przy makijażu” brakuje. Jest za to dużo dobrej woli.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
………………………………………………………………
Maria Kornatowska ROZMYŚLANIA PRZY MAKIJAŻU, Latarnik, 2007

Vaclav Havel TYLKO KRÓTKO, PROSZĘ

Rok temu nad Wełtawą, dopiero teraz nad Wisłą ukazuje się ta oczekiwana od 16 lat premierowa nowość. Autor książki, Vaclav Havel, od dawna literacko milczący, to postać wyjątkowa. Pisarz, opozycjonista, polityk, prezydent, którego zazdroszczą Czechom inne narody, choć, to też trzeba przyznać, w samych Czechach, ostatnio mu niełatwo. Stał się celem polemicznych trafień, także z powodu osobistego intelektualnego dystansu do własnych przypadków w dziejach ironii losu naszej części świata. Czesi mieli Havla, my Wałęsę, różnica nadzwyczaj jaskrawa. Wałęsa również wspomina, tyle że z Wałęsą trudno dyskutować, niezgadzanie się z Havlem ma odmienny wymiar, nawet nobilituje.

Książką „Tylko krótko, proszę” były idol swojego narodu potwierdza klasę, o której wielu Czechom się zapomniało przez te wszystkie lata. Oczekiwano na przykład, że na kartkach tego zbioru wspominek, zapisków, odpowiedzi na dziennikarskie pytania, znajdzie się sporo miejsca na gorzkie słowa na temat obecnej głowy państwa, kiedyś premiera Vaclava Klausa. Pomiędzy panami iskrzy nie od dziś, lecz Vaclav I zachowuje się raczej zachowawczo, nie odkrywając głębokich sekretów napięć. Owszem, są momenty, ale mniej niż plotkarska dusza by pragnęła. Pisze za to szczerze i obszernie, choć w krótkiej formie, o większości zdarzeń z lat 1988-2006.

W dodatku jako autor przyzwala we wstępie do pomijania mniej interesujących konkretnego czytelnika fragmentów. Spotkanie z Havlem jest ciekawsze od innych tego typu doświadczeń z książkami napisanymi przez polityków, lub wywiadami-rzekami, jakich wiele. Dużo tu osobistych wyznań, rzuconych niby na marginesie, wzmacniających kontakt z jedną z najważniejszych osobowości XX wieku. Dawne potyczki z Klausem Polaków nie zajmą, ale polskie postacie też się w tej książce pojawiają, z Janem Pawłem II na czele. Trudno zresztą mówić o byłym prezydencie Czech czy papieżu-Polaku w kategoriach etnicznych. Obaj pozostają symbolami bardziej uniwersalnych wartości. Havel, podobnie jak papież, nie daje się zamknąć w wieży i niniejszy wspominnik pełni dla autora także funkcję intymnego zwierzenia. Jako uznany pisarz, Havel wie, jak to się robi. Wystarczy akapit lub zdanie o wahaniach w sprawie sposobu pozbycia się nietoperza, wężu (do podlewania), czyszczeniu nieświeżych dywanów. I już można rozprawiać o polityce, królowej Zofii, królu Juanie Carlosie. Kobiety wzruszą się, śledząc telenowelowy wątek młodej żony Daszy, która przysporzyła (i przysparza) Havlovi u rodaków niemałego kłopotu, lecz, jak dowodzi zakochany małżonek, uratowała go w chwili najważniejszej. Do Daszy zwraca się Vaclav najczulej, podniośle dziękując jej za „dźwiganie ciężaru tych lat”, uciekając od razu w swój słynny zaułek uśmiechu, łącząc poważne z zabawnym.

Havel pisze, że w epoce totalitaryzmu koncert rockowy był manifestem politycznym. Dzisiaj mamy zupełnie nową rzeczywistość. To, co się nie zmieniło, to potrzeba istnienia w polityce takich ludzi jak on. „Zawsze więc starałem się ludzi ze sobą łączyć – obwieszcza autor „Prosím stručně”, – przyczyniać się do ich pojednania i szukać sposobu pozwalającego zmieniać wspólne stanowisko w widoczny efekt”. W tym kontekście lektura „Tylko krótko, proszę” jest lekturą obowiązkową zwłaszcza dla polityków. Niech zapamiętają choćby tę uwagę.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
……………………………………………………………………
Vaclav Havel TYLKO KRÓTKO, PROSZĘ, przeł. A. Jagodziński, Znak, 2007

Tuesday, September 11, 2007

W CIEMNO. ZABAWNE PRZYPADKI Z PODRÓŻY

Karl Greenfeld, znawca Azji, autor książek społeczno-politycznych, redaktor „Timesa”, naczelny „Sports Illustrated” przyjeżdża razem z poznaną w Tokio śliczną Niemką, modelką Anyą, na Ibizę, gdzie mieszka rodzina dziewczyny. Rodzina ze snów o nadczłowieku, o nieposkromionym apetycie, gigantycznej energii, no i całkiem bogata (8 samochodów, w tym trzy dżipy). Gdy domownicy śpią, po mieszkaniu buszuje tłusty szczur Hugo, dokarmiany przez członków familii, nieświadomych jego nocnego życia. Hugonowi nie wolno wchodzić do środka. Pewnego ranka Karl wybiera się z pięcioma kobietami, narzeczoną, jej siostrą, ich matką oraz dziewczynami braci Anyi, na przejażdżkę łodzią motorową. Tak opisuje ten moment: „Ledwie opuściliśmy port, wszystkie damy zdjęły staniki i na łódce zaroiło się od piersi. Gdziekolwiek spojrzałem, wszędzie podrygiwały sutki, gdyż nakładano sobie warstwy filtrów słonecznych (…). Gdyby teraz mógł mnie zobaczyć któryś z mych licznych przyjaciół tokijskich czy nowojorskich, z pewnością uznałby, że wygrałem na jakiejś loterii alokacji piersi”.

Można pozazdrościć, ale dla Karla pobyt na Ibizie wśród takich ssaczych cudów nie wydaje się spełnieniem marzeń. Zwłaszcza kiedy raz po raz musi stawać na wysokości męskości i naprawiać łódź albo mierzyć się na śmierć i życie ze szczurem-olbrzymem, złapanym w końcu na gorącym uczynku wyjadania smakołyków z salaterki. Historię wieńczy krwawa jatka w jadalni, narzędziem zbrodni jest rakieta tenisowa, po morderstwie zostaje bryzg na ścianie, „czarna bryła” ofiary „ocieka posoką”. W takich okolicznościach Karl podejmuje męską decyzję o powrocie do cywilizowanego Tokio.

Streszczam Państwu tę opowieść, bo świetnie oddaje ducha całej książki pt. „W ciemno. Zabawne przypadki z podróży”. Składa się na nią w sumie 31 różnych wspomnień z przeróżnych wypadów w takie zakątki świata, jak Tajlandia, Afganistan, włoska Riwiera, Turcja czy Indie. Tytuły kilku rozdziałów mówią same za siebie: „Awaria w Ushuaia”, „Na safari w nocy śpią tylko zwierzęta”, Arcydureń”, „Śmierdząca gira”. Muszą się Państwo przekonać, jak Laura spędziła dzień na targu w meksykańskim Oaxaca i dała się rytualnie wychłostać, jak Edwin stracił pióro, ale nie oko, zaznajamiając się z tybetańskim pasterzem, no i co to jest zasada kulinarnego chaosu.

Dawno nie trafiłem na książkę tak wciągającą i bezpretensjonalną, wymagającą ode mnie tylko chwili wolnego od czasu do czasu, oferującą niezobowiązujące towarzystwo i czystą przyjemność obcowania z podróżnikami, z których właściwie każdy ma tak pasjonujące CV, jak zebrane w tym tomie anegdoty. Są wśród nich wydawcy, dziennikarze, pisarze, nauczyciele, tłumacze. Potrafią opowiadać, a redaktor zbioru, Don George, potrafił wybrać rzeczywiście ciekawy zestaw przygód. Podróżnicze nowele zostały zamówione u znanych gawędziarzy, część pochodzi również z konkursu ogłoszonego na www.lonelyplanet.com. Polski wydawca antologii, Zysk i spółka, zapowiada rodzimą wersję, jeśli znajdzie się materiał. Własne historie z wędrowniczym pieprzem i wanilią można wysyłać na poznański adres wydawnictwa. I lepiej z tym nie zwlekać.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
……………………………………………………………………
W CIEMNO. ZABAWNE PRZYPADKI Z PODRÓŻY, red. Don George, przeł. J. Łoziński, ZYSK I S-KA, 2007

Friday, September 7, 2007

Janusz Korwin-Mikke, Rafał Ziemkiewicz FELIETONY

John Lennon był muzykalnym, ale jednak półgłówkiem, ponieważ naiwnie protestował przeciw antyreżimowej wojnie w Wietnamie. Lech Kaczyński został prezydentem, bo sprzeciwił się homoseksualistom, których prawo do manifestacji poparł liberalny Tusk. Może i prawda. O Lennonie pisze Rafał Ziemkiewicz, o wyniku ostatnich wyborów głowy państwa Janusz Korwin-Mikke. Obaj zdeklarowani prawicowo publicyści, z członkostwem w Unii Polityki Realnej w biografii, choć jeden jest bardziej dziennikarzem, drugi bardziej politykiem. Można się zgadzać lub nie, lecz polemicznego talentu trudno autorom właśnie wydanych zbiorów felietonów odmówić.

I Korwin, i Ziemkiewicz od lat prowadzą jasno zdefiniowaną batalię o świat z ich wizji, ich zdaniem lepszy od aktualnego. W to, że może być lepiej akurat łatwo uwierzyć, żyjąc tu i teraz, choć co do szczegółów kampanii obu Napoleonów pióra są wątpliwości. Zwłaszcza gdy przychodzi ujawnić wroga. Dla Ziemkiewicza złem jest Michnik itp., dla Mikkego winę ponoszą Żydzi, masoni, socjaldemokraci itd. Autorzy zgadzają się w sprawie niejednej, z poglądem o prawdziwości listy Macierewicza na przykład. Odmienności bywają, choć niezasadnicze. Dla Korwina rząd PO byłby właściwszy dla polskiej gospodarki, Ziemkiewicz raczej by tego nie przyznał, lecz na opinię na ten temat poczekamy do drugiego tomu „Viagry mać”.

Ten pierwszy komentuje bowiem wydarzenia sprzed lat kilku lub nawet kilkunastu. Podobnie z trzema częściami tekstów Korwin-Mikkego. Jeśli jednak u tego ostatniego spotykamy przebrzmiałe nazwiska zaprzeszłej rzeczywistości z premierem Belką czy ojcem Hejmo, Ziemkiewicz postarał się o bardziej uniwersalną wersję swych publikowanych i niepublikowanych dotąd felietonów. Oba podejścia, to zredagowane i to chaotyczne, bronią się charyzmą i ostrością spojrzenia. Mimo przedawnień, których nie da się uniknąć. To, czego bardzo brakuje, to daty. W przypadku tomów Mikkego zdecydowano się tylko na podanie gazetowego źródła, daty pominięto. Ziemkiewicz też się przemijaniem nie przejmował, a przecież dla zestawów dziennikarskich utworów zebranych chwile, w których poszczególne teksty powstawały, mają znaczenie.

Na okładkach książek Korwina widzimy samego autora, pod nieodłączną muchą, symbolem „Viagry mać” jest biało-czerwona pigułka. Z pewnością obaj publicyści traktują swoje pisanie jako środek na pobudzenie mądrości narodu, w który może jeszcze trochę wierzą. Mimo chronicznego polactwa. Korwin chciałby wyleczyć czytelników z głosowania na system nazywany przez niego d***kracją, Ziemkiewicz próbuje odhipokrytyzować nasz świat, odkrywając jego schizofreniczność. A w głowie biednego pacjenta kołatać się musi niewesoła refleksja: jeżeli tymi, co dymią jest kupa wariatów, to rzeczywiście pozostaje zakląć. Niechby zawsze z podobną pasją. Na szczęście wiemy, że co specjalista, to diagnoza, więc może jednak delikwent przeżyje. Skoro udało się przez 1041 lat, damy radę i teraz. Zbierając zewsząd odpowiedzi na odwieczne pytanie: co z tą, viagra mać, Polską?
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
………………………………………………………………………………
Janusz Korwin-Mikke KTO TU DYMI?, NERWY PUŚCIŁY CZYLI KUPA WARIATÓW, WOLNOŚĆ DO TRZYMANIA ZA MORDĘ. Rafał Ziemkiewicz VIAGRA MAĆ, Red Horse, 2007

Saturday, September 1, 2007

Michał Witkowski BARBARA RADZIWIŁŁÓWNA Z JAWORZNA-SZCZAKOWEJ

Po poprzedniej książce Michała Witkowskiego spodziewałem się tej następnej napisanej właśnie w takim stylu jak „Barbara Radziwiłłówna z Jaworzna-Szczakowej”. W klasycznej „Fototapecie”, zbiorze sentymentalno-oceniających opowiadań, doszedł do głosu osobisty pisarz w Witkowskim, pisarz-niegej, z uniwersalnej epoki literackiej. Ta nowa książka, też zbiór opowiadań, poukładanych w pamiętnik pewnego Ślązaka (oczywiście Huberta), przypomina o Witkowskim-etnografie. Jego „Lubiewo”, zapis peerelowskich anegdot z życia ciot, przyniósł mu w końcu rozgłos i pieniądze, więc nic dziwnego, że nastąpił powrót. Mamy zatem tzw. postmodernistyczną pozycję z tzw. ambicjami dekonstrukcyjnymi. Sam autor poleca czytać tę rzecz z lotu ptaka, jako przypowieść, nie biografię.

To dobra rada, bo na poziomie biografii jest nudno. Poznajemy imającego się różnych ciemnych interesów nieciekawego człowieczka, który przez lata 80. i 90. dwudziestego wieku stara się przejść tak fartownie, jak tylko się da. Prowadzi lombard, fast-food, kino-wideo, handluje, kradnie, bawi się, no i baja. O mamusi, co „zasłynęła tym, że prawdopodobnie miała stosunek seksualny z samym Wampirem z Zagłębia”, o własnych przygodach i gadżetach. Buty Relax, zegarek elektroniczny z kalkulatorem, fiat maluch, „Koko-dżambo z każdej budy z kasetami dochodzi. Hej, dziewczyno, oo, spójrz na misia, aa!”. Jak zwykle u Witkowskiego znaleźć można sporo celnych obserwacji i komentarzy („na prognozę pogody zaprasza szampon przeciwłupieżowy”). Wyznanie bohatera Huberta, zwanego Barbarą Radziwiłłówną (od noszenia pereł w wieprznym środowisku) brzmi egzotycznie, ale marginalnie, po kilkunastu historyjkach ani zachwyca, ani nie zachwyca. Przelewa się, mimo szansy na przełom w części o licheńskiej pielgrzymce. Do czego więc prowadzi ten jeszcze jeden w polskiej literaturze potok słów pozbawionych anachronicznego dla wielu naszych pisarzy piękna dialogu czy opisu?

Do niczego, choć przez moment wydaje się, że jest w tym jakiś wyższy autorski zamysł. Może zresztą i jest, tylko nieczytelny w powodzi błyskotliwego miejscami wodolejstwa pomieszanych rejestrów stylistycznych i obowiązkowych cytatów – symboli kulturowej ponowoczesności. Hubert leci Kantem („niebo z kometą nade mną, mokre ubranie na mnie”), Sturm und Drangiem, doskonale deklinuje („w jakiejś wiosze koło Nowej Rudy jest cegielnia”). Nie ma co, stara polonistka, miłośniczka „Anny Kareniny” czegoś go nauczyła. Kantu literackiego się nie doszukujmy, jest za to słynna postmodernistyczna łatwizna. Czytamy niby-spowiedź bohatera, lecz prześwieca przez nią typowy oświeceniowy autor, raz po raz ujawniający swą obecność. Niekoniecznie poprzez mrugnięcie erudycją. Anegdotę o lokalnym szejku Amalu z dygresją na temat serialu „Powrót do Edenu” wieńczy uwaga: „ale to już się do tych ksiąg nie przynależy”. Takie zabiegi mają przypominać o tym drugim dnie „Barbary…”, tyle że to dno trąci bagatelą, faramuszką. Że nasza współczesność to nie to, co było? Że zamiast smaku luksusu znamy mdlący odór zapiekanki, Matka Boska bywa figurką lalki, arystokracja na wysypisku, powieść się skończyła, kultura pękła, człowiek samotny, „futro jest puste”? Taką wiedzę już posiedliśmy, przejedliśmy albo dążymy do tego, by ją zwrócić. A książka Witkowskiego ani nam pomaga, ani przeszkadza.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
…………………………………………………………
Michał Witkowski BARBARA RADZIWIŁŁÓWNA Z JAWORZNA-SZCZAKOWEJ, W.A.B., 2007

Friday, June 8, 2007

Elfriede Jelinek POŻĄDANIE

Z Elfriede Jelinek ciągle nie jest łatwo czytelnikowi, choć właściwie powinniśmy się już zdążyć przyzwyczaić do jej artystycznej wizji. Zawsze kiedy czytam kolejną powieść noblistki nie mogę się oprzeć wątpliwościom: czy to aby jeszcze literatura wysokich lotów, czy może raczej manifest społeczny w formie literatury. Manifestom laury się nie należą, wystarczy szeroki odbiór.

Powieść "Pożądanie" stała się swojego czasu poważnym bestsellerem, w samych Niemczech sprzedano 150 tysięcy egzemplarzy. Wszystko przez marketingową strategię, ogłaszającą światu, że artystka napisała kobiecą książkę pornograficzną. My mamy okazję zapoznać się z polską wersją powieści "Lust" po 18 latach od premiery oryginału, po trzech latach od nagrody Nobla dla skandalizującej Austriaczki. Czasy są inne, na literackiej pornografii daleko się już nie zajedzie, zwłaszcza gdy autorka ma za sobą akademickie autorytety. Jeszcze na początku naszego wieku na pytanie o Elfriede Jelinek, większość odpowiadała: "kto taki?", lecz dziś polski wydawca może zaoferować "Pożądanie" jako okraszone dotknięciem wielkości "błyskotliwe antyporno", dodając za samą Jelinek, że chodzi o to, by czytelnik "nie tarzał się w tym dziele jak świnia w błocie, lecz by zbladł podczas lektury".

Dyrektor papierni wykorzystuje seksualnie swoją Gerti w sposób brutalny, a kobieta próbuje się w tej miłości przetrwania sprawdzić. Do czasu, gdy ucieka w beznadziejnie skesualną relację z mężczyzną wprawdzie młodszym, niekoniecznie lepszym. Tu przypomina się Erika z "Pianistki". W tle pojawiają się motywy następnych zdewaluowanych wartości współczesnego życia, obok karykatury miłości mamy upadek rodziny, człowieczeństwa, polityki. No i mogą sobie Państwo narzekać na nudę tchnącą z alpejskiego krajobrazu złych emocji, ale proszę przynajmniej autorki nie nudzić własnymi opiniami. Takie jest podejście Elfriede Jelinek, my możemy je przyjąć lub odrzucić.

No więc odrzucić szkoda, bo "Pożądanie" to jednak kawał soczystego literackiego mięsa, i co najbardziej cenne, całkiem językowo świeżego. Nieźle brzmi również polskie tłumaczenie: "Na zapleczach hitlerowskich stacji benzynowych znów się o siebie obijają, płeć o płeć na smyczach, roztapiają się pod kolorowymi parasolkami jak połówki ich porcji lodów. Tak szybko się to zawsze kończy, a tak długo trzeba pracować, góry zaś trwają. Powtarzając w nieskończoność, ludzie się po prostu tylko powielają. Głodna sfora wyjmuje genitalia przez sprytnie zamocowane na sobie drzwiczki. Okien nie ma, żeby nie trzeba było patrzeć na partnera. Trzyma się nas jak bydlęta, a my się martwimy się o postęp!".

Z pewnością Jelinek martwi się o człowieka, choć na każdej stronie okazuje bohaterom pogardę, wpisując ich w schemat teatru marionetek, którymi kieruje bez litości. Najgorzej ma kobieta, w świecie mężczyzn sprowadzana do roli ofiary bez szans na wyzwolenie, a nawet współczucie. W końcu mogłaby ten zaklęty krąg przerwać i nie pakować się w biologiczne romanse z władcami rzeczywistości. A może Jelinek wierzy w zmartwychwstanie?

Rzecz w tym, że agresywny model kultury patriarchatu minął i powieść z 1989 roku wydaje się teraz w treści historyczna. W ponowoczesną wersję Emmy Bovary też trudno mi uwierzyć. Trochę zmienił się kontekst. Przypominam sobie, co mówiła autorka w trakcie pisania "Pożądania" w jednym z wywiadów: "ten projekt to próba znalezienia estetycznej metody wyrażenia obsceny". I chociaż nie jestem całkowicie przekonany, że tylko to i niewiele więcej, zagłębiam się w języku tej książki. Z perwersyjną emocją obcowania z historią literatury niepięknej.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.......................................................................................
Elfriede Jelinek POŻĄDANIE, przeł. E. Kalinowska, W.A.B., 2007

Tuesday, June 5, 2007

Szirin Ebadi BRONIŁAM OFIAR. PAMIĘTNIK Z IRANU

Właśnie się u nas ukazały „pamiętniki z czasu rewolucji i nadziei”, skromnie po polsku przetytułowane na, po prostu, „pamiętniki z Iranu”, pióra irańskiej laureatki pokojowego Nobla z 2003 roku. W angielskiej i większości innych wersjach główny tytuł brzmi „Iran Awakening”, czyli „Budzący się Iran”. Polscy wydawcy nie po raz pierwszy zaprezentowali gazetowy sznyt, cytatowym „Broniłam ofiar” ocierając się o tabloidową kombinację treści i reklamy. Nie do przebicia są jednak Niemcy. Tutaj ten ważny zapis życia w kraju terroru i republiki można znaleźć pod nagłówkiem: „Mein Iran”. U nas, w krainie publicystycznej poprawności, z pewnością by nie przeszło. Ale wbrew pozorom niemiecki tytuł najlepiej oddaje ducha książki i charakter związku, jaki łączy irańską prawniczkę z jej niekoniecznie wdzięczną ojczyzną.

Ebadi była pierwszą w Iranie sędziną, zmuszoną do rezygnacji ze stanowiska, gdy radykalni islamiści przejęli w 1979 roku kontrolę nad państwem. Według ich doktryny, kobiety są zbyt emocjonalne, by pełnić istotne funkcje w systemie sądowym. W tym samym sądzie, któremu wcześniej przewodniczyła, Ebadi została z dnia na dzień zwykłym urzędnikiem, potem zrezygnowała z pracy. Po latach zaczęła się udzielać jako adwokat, broniąc w sprawach trudnych i politycznie niebezpiecznych. Dziś uczy prawa na teherańskim uniwersytecie, szefuje założonemu przez siebie centrum obrony praw człowieka. Nie oszczędza rodaków i patriarchalnego modelu prawodawstwa, nie daje też odetchnąć przywódcom zachodniego świata, wskazując na polityczne nadużycia, jakich według niej dopuściły się Stany Zjednoczone po 11 września. Stąd kłopoty z publikacją książki za oceanem.

W swoich zakazanych przez irańską cenzurę pamiętnikach pierwsza muzułmanka w noblowskiej elicie opisuje sprawy, o które walczyła, ludzi, których broniła. O sobie mówi sporo, zwykle w kontekście społecznym. Książka zaczyna się krótkim wspomnieniem lat dzieciństwa, są fragmenty dotyczące rodziny, męża i dzieci, najważniejszy jest „gorzki smak rewolucji” i indywidualne, heroiczne zmagania o zmiany. „Rywalizacja między rodzeństwem i wybryki dzieci trzymały mnie przy życiu w czasie, gdy skończyła się moja wpędzająca w depresję praca, a zaczęła depresja z powodu braku pracy – pisze autorka. - To był czas, gdy należało, wziąwszy pod uwagę własne ambicje, wrażliwość i kodeks etyczny - podjąć decyzję w kwestii postawy wobec nowego reżimu. Moje oburzenie było zbyt wielkie, a ja sama zbyt niezależna duchowo”.

Pobudzana „szczyptą nadziei” bojowniczka poświęciła całe dorosłe życie, by odmienić i opowiedzieć historię niesprawiedliwości. W pamiętnikach przyjęła epickie założenie, bo osobista opowieść ma większą siłę oddziaływania od każdego suchego streszczenia okoliczności ludzkiego dramatu. Ebadi dobrze wie, że zwrócenie czyjejś uwagi wymaga poruszenia pokładów współczucia. Wyznaje: aby przekonać czytelnika co do słuszności poglądów na temat kraju patologii prawa, „musiałam opowiedzieć osobistą historię”, swoją i swoich klientów-przyjaciół, głównie kobiet, które próbują przetrwać w irańskich warunkach.

Ebadi kocha własny kraj, tak jak kocha męża Dżawada i dlatego nie ustaje w nierównej walce, biorąc nas za świadków. Kilkadziesiąt lat temu po ślubie poszli z Dżawadem do notariusza, by w oficjalno-prywatny sposób zrównać małżeńskie prawa, by ona nie czuła się jego własnością, jak stanowiła islamska reguła. Podobny cel przyświeca publicznej działalności Szirin Ebadi, kobiety, której zapisany w pamiętnikach los, ma wartość poznawczą, lecz również inspiruje. Nie tylko kobiety.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
………………………………………………………………
Szirin Ebadi BRONIŁAM OFIAR. PAMIĘTNIK Z IRANU, przeł. M. Szubert, Świat Książki, 2007

Monday, June 4, 2007

Dorothy Parker GRA

„Lekarstwem na nudę jest ciekawość. Na ciekawość nie ma lekarstwa”, „jedyny –izm, w który wierzy Hollywood to plagiaryzm”, „nie dbam o to, co o mnie piszą, dopóki nie piszą prawdy”, „zadbaj o luksusy, rzeczy podstawowe rozwiążą się same” – to tylko kilka cytatów z bogatej kolekcji ich autorki, Dorothy Parker. W Ameryce lat 20. i 30. była prawdziwą instytucją, duszą artystycznego towarzystwa skupionego wokół okrągłego stołu w hotelu Alonquin w Nowym Jorku. Bezlitośnie krytykowała amerykańskie społeczeństwo, kiepskie sztuki teatralne, książki. Potrafiła napisać o jednej z lektur: „to nie jest po prostu książka do wyrzucenia, to jest książka, którą trzeba wyrzucić z całej siły”.

Opowiadania wybrane do tomu „Gra”, pióra Dorothy Parker, nie czytają się po latach lekko, ale wyrzucać ich nie ma sensu. Mogą sobie stać na półce obok innych średnio udanych dokumentów niegdysiejszej kultury, choć może lepiej zamiast kupić cały zbiór, przejrzeć go przy kawie w jakiejś miłej księgarni. Godzina zupełnie wystarczy, by wiedzieć, z czym obcujemy, czego się spodziewać i w przyszłości sięgać po te nowelki jedynie sporadycznie. Wyobrażam sobie, że kiedy na przykład kobieta poczułaby chandrę z powodu facetów, braku facetów lub ich obecności, zagłębienie się w legendarny sarkazm autorki „Gry”, mógłby pomóc. Dorothy Parker nie była może genialną pisarką, ale miejsce i w literackich dziejach, i w historii feministycznego ruchu zajmuje zasłużone. W swoim życiu, zakończonym atakiem serca w 1967 roku, ujmowała się za wykluczonymi ze społecznej gry grupami i jednostkami, pochylając się nad biedą i udręką niebogatej części Ameryki, tej Ameryki, której nie dotyczył słynny sen o pucybucie-milionerze.

W opowiadaniach pani Parker wiele się nie dzieje, obserwujemy sceny z życia najczęściej niezbyt szczęśliwych kobiet, samotnych nawet wtedy, gdy są z kimś, kiedy podczas proszonej kolacji mają mężczyznę po lewej i innego po prawej stronie. Ten z lewej zagaduje, ten drugi jest nieosiągalny, zajęty, lepszy. Przy czym Parker nie moralizuje i nie napomina, komentuje rzadko, pokazuje, nie objaśnia. Po takiej wycieczce w świat męsko-damskich drobnostek zostaje gorzki smak świadomości: jeśli jesteś zamknięta, skupiona na własnych emocjach, nieustannych pretensjach za niespełnione marzenia, to nie oczekuj odmiany. Jeśli komunikując się z otoczeniem w wyszukanie elokwentny sposób, starasz się ukryć słabość, prawdę o sobie, to wina leży po twojej stronie.

Somerset Maugham trafnie zauważył, że dar Dorothy Parker tkwi w umiejętności dostrzeżenia komediowej strony największej tragedii, jaka staje się udziałem ludzkiego zwierzęcia. I ten element w tych opowiadaniach znajdziemy od razu. Wolałbym jednak, aby zamiast samych opowiadań, wydano u nas zbiór różnych form, w jakich się pisarka, krytyczka i poetka sprawdziła. Już za jej życia, w 1944 roku, opublikowano pierwsze wydanie książki po tytułem „The Portable Dorothy Parker”, czyli zestawu wierszy, nowel, recenzji teatralnych i książkowych, pisanych przez lata do „Vanity Fair” i „New Yorkera”. Do kolejnych wydań dodawano listy, eseje. Zawsze lepszy ogląd całościowy od cząstkowego, zwłaszcza w przypadku postaci bez szans (i potrzeby) na rynkowe zaistnienie w formie serii dzieł wszystkich.

Napisała kiedyś: „Nigdy nie będę sławna. Moje imię nie będzie wymieniane wśród tych, którzy robią coś ważnego. Bo ja nie robię nic. Nic, naprawdę. Był czas, kiedy obgryzałam paznokcie, teraz nie robię już nawet tego”. Był czas, gdy Dorothy Parker czytano z wypiekami na bladych twarzach Ameryki epoki jazzu, a potem beatu, Cole Porter otwierał swoją piosenkę słowami „as Doroty Parker once said…” („jak raz powiedziała Dorothy Parker…”). Dobrze jest do tych chwil wrócić. Przez chwilę.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
........................................................................................
Doroty Parker GRA, przeł. A. Ambros, Znak, 2006

Saturday, May 12, 2007

Lawrence Grobel AL PACINO

Nie jest łatwo jednoznacznie określić autora tej książki, mimo że Lawrence Grobel, dziennikarski wywiadowca, mawia do swoich uczniów: "wywiad to taniec, w którym ty prowadzisz, a twój partner podąża za twoimi krokami (choć czasem bywa odwrotnie)". I dodaje nie mniej błyskotliwie: "Sztuka wywiadu to łapanie dymu i kształtowanie go; to trzymanie lustra i ciągła nadzieja, że nie rozmawiamy z wampirem". Wampirem w tym przypadku mógłby się okazać Al Pacino, jeden z najwybitniejszych aktorów Hollywoodu, nieukrywający zresztą swojej miłości przede wszystkim do teatru. Wywiad też często zamienia się w teatr, zwłaszcza gdy partnerzy nie traktują siebie poważnie.

Z parą Grobel-Pacino na szczęście jest inaczej. Panowie poznali się na polu zawodowym, jako dziennikarz i aktor, zostali przyjaciółmi. Dzięki temu Grobelowi udało się namówić Pacino na szczerość, choć o życiu prywatnym Al raczej milczy, co może być dotkliwe dla poszukiwaczy sensacji. Jest wprawdzie opis dzieciństwa, stosunków domowych czy pierwszego kontaktu erotycznego, ale rasowi plotkożercy się nie pożywią. Kogo bardziej interesuje aktor jako artysta, będzie z tej serii zebranych wywiadów ze zdobywcą Oscara za rolę w "Zapachu kobiety" więcej niż zadowolony.

Pacino sam wybrał swojego dziennikarskiego oprawcę. Po przeczytaniu rozmowy, jaką Grobel przeprowadził z Marlonem Brando dla "Playboya". Był też warunek: wywiad za dwa dni, co daje niewiele czasu na dokumentację. Grobel poleciał do Nowego Jorku i tak się zakolegował z gwiazdorem, że nie wrócił do Los Angeles przed upływem miesiąca. A potem rozmawiał z nim wielokrotnie w ciągu kolejnych 26 lat. Tak powstała książka, no i męska zażyłość. Pacino sam zdradza przyczynę wyjątkowości sztuki wywiadu Lawrence'a Grobela. Mówi: "nikt wcześniej nie pytał mnie o opinie".

O reżyserowanym przez siebie filmie na podstawie szekspirowskiego "Ryszarda III" Pacino wypowiada znaczące także dla książki zdanie: kiedy oglądamy zwyczajne produkcje, chcemy, by historia nas wciągnęła i zagarnęła, a wyjątkowość tego filmu polega na tym, że pokazujemy proces tworzenia i zostajemy wciągnięci nie wiadomo, jak. Tak się również czyta zwierzenia 67-letniego aktora, wyciągnięte przez "Mozarta wywiadu", jak nazwała Grobela słynna pisarka Joyce Carol Oates. Bo niby wiemy, czego się spodziewać po amerykańskim gwiazdorze i po samym gatunku wywiadu, a jednak co jakiś czas trafiamy na niespodziankę, która zaciekawia jeszcze bardziej. "Czuję, jakbym grał z tobą w piłkę - rzuca Pacino do dziennikarza już po wyłączeniu dyktafonu. - To tak, jakbyśmy znali ten sam sklep ze słodyczami albo razem otworzyli jakiś hydrant. To miłe uczucie" - kończy otwarty nie do granicy intymności, poznany nie do granic przesady "człowiek z blizną".

Na pytanie Lawrence'a Grobela, dlaczego dotąd odmawiał wywiadów i unikał prasy, Al Pacino odpowiedział w 1979 roku: "Po prostu nie wiedziałem, czy będę w stanie". To mądre zdanie inteligentnego aktora warto przypominać wielu dzisiejszym sławom, które zbyt często zaczynają karierę od setki wywiadów i rzadko mają coś do powiedzenia. Dziennikarzom też nie zaszkodzi o tym pamiętać.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
........................................................................................
Lawrence Grobel AL PACINO, Axis Mundi, 2007

Thursday, May 10, 2007

Paulo Coelho CZAROWNICA Z PORTOBELLO

Kiedy widzę na księgarskiej półce z nowościami kolejnego Paulo Coelho, przechodzę obojętnie. To nie jest ani pisarz ważny dla mnie, ani taki, którego trzeba przeczytać. Mimo tych 65 milionów egzemplarzy sprzedanych na całym świecie. Nawet w Ameryce, gdzie jednak, mimo zdjęcia z Clintonem i pochwał wyrażanych przez Madonnę, bestsellerem był tylko "Alchemik". Amerykanie okazali się w przypadku brazylijskiego autora symbolicznie mądrzy jako czytelnicy, bo Coelho należy do artystów powtarzających raz naszkicowaną historię, zmieniając postaci i ich czasoprzestrzeń. To ciągle ta sama opowieść o zagubionym człowieku, szukającym drogi w meandrach życia.

Przeciwnicy wytykają Coelho, że w jego książkach mało literatury, więcej psychologizowania, poradnictwa, przypowieści, że wydaje podręczniki, nie powieści. Wiele w tym racji. Także w kontekście zdania, jakie na temat tych podręczników wypowiadają zwolennicy, lub raczej fanatycy. Oni najczęściej przyznają, iż przeczytanie "Piątej góry", czy "Weroniki..." naprawdę zmieniło ich życie. I to jest wartość najwyższa, nie do zignorowania również dla literackiego krytyka. Krytyk w końcu też człowiek i też różne miewa zakręty życiowe (i książkowe).

Trudno brazylijskiemu przewodnikowi odmówić zręczności poruszania się po wydawniczym rynku, twarde sprzedażowe dowody przemawiają na jego korzyść. Ale popularność to jednak nie wszystko. Nawet jeśli komuś zdarzyło się zostać zauroczonym "Alchemikiem", późniejsze odsłony nauk pisarza powinny wzmóc podejrzliwą czujność. Paulo Coelho praktykuje pisanie książek-szablonów do wypełnienia przez czytelnika. Jego dzieła przypominają reprodukcje obrazów mistrzów, które w sklepie można kupić w celu pokolorowania gotowych już zarysów. Nic zatem dziwnego, że każdy się w tych realiach odnajduje, jak w równie niekonkretnej przepowiedni wróżki od horoskopów.

Autor "Czarownicy z Portobello" pozornie rozwija się artystycznie, próbuje innych form przedstawiania własnej sentencjonalnej wizji istnienia z akcentami na duchowość, związki międzyludzkie, przeznaczenie, wolność. Z mądrościami w stylu: "Tajemnica szczęścia jest ukryta w tym, żeby widzieć wszystkie cuda świata i nigdy nie zapomnieć o dwóch kroplach oleju na łyżce". Najnowsza propozycja to portret kobiety z przeszłością, opowiedziana poprzez wywiady z ludźmi jakoś w los głównej bohaterki zaangażowanymi. Przyjaciele, eks-mąż, rodzice, nauczyciele dodają swoje wersje jej historii rozgrywającej się w Rumunii, Bejrucie, Londynie. Są więc konkrety współczesnego świata, dramaty rzeczywistej wojny i emigracji, lecz schemat i idea takie jak zawsze. Już od pierwszych słów pierwszego narratora, dziennikarza, wiemy, gdzie jesteśmy, co czytamy i dokąd zajdziemy, śledząc etapy życia brutalnie zamordowanej Ateny, następnej buntowniczki z literackiej galerii pana Coelho, tej, co "kto wie, może szukała śmierci, jak rozbitek wyspy", "była kobietą dwudziestego drugiego wieku, żyjącą w dwudziestym pierwszym i nie robiła z tego faktu tajemnicy". Bo przecież "gdy przeznaczenie nam sprzyja, gdzieś zawsze stoi studnia, w którą mogą wpaść nasze marzenia".

Jeden z kolejnych narratorów, Giancarlo Fontana, ksiądz, nie ukrywa podobieństwa między poprzednimi a najnowszą opowieścią Coelho: "Patrząc na Atenę, Jezus mógłby powiedzieć: Moje dziecko, ja także byłem wykluczony i samotny. Pozwolili mi wejść po bardzo długim czasie". Kiedy w nowej książce nawet bardzo ulubionego pisarza robi się zbyt znajomo, od bohatera czy aforyzmów, czytelnik stawia pytanie. Czy to jest znak firmowy, czy odgrzewanie? Ja odpowiadam, że to drugie.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
...................................................................................
Paulo Coelho CZAROWNICA Z PORTOBELLO, Drzewo Babel, 2007

Wednesday, May 2, 2007

Umberto Eco O BIBLIOTECE

Umberto Eco nie polubiłby wrocławskiej biblioteki uniwersyteckiej, w której nie da się pochodzić między półkami, a kserokopię potrzebnego fragmentu można zrobić w czytelni za 40 groszy od strony, czyli za 4 razy więcej niż na mieście. Umberto Eco uwielbia biblioteki uniwersytetów w Yale i Toronto. Za dowolność międzypółkowania, za tanie ksero, możliwość wyniesienia książki na zewnątrz, za część restauracyjną, no i, najważniejsze, za dopółnocne godziny otwarcia. A wszystko po to, by ułatwiać dostęp do lektury, nie odwrotnie.

W polskich bibliotekach przeważnie bywa właśnie odwrotnie. Sam kontakt z panią z czytelni potrafi stać się przeszkodą nie do pokonania na drodze do zdobycia dzieła, które wzbogaci naszą osobowość. U nas panuje jeszcze podejście elitarne. Na salony sztuki słowa trzeba zasłużyć, pokorą głównie, cierpliwością, wyrzeczeniem. Tu się nie ułatwia życia, lecz stawia wymagania. Miejsce rzeczowego uśmiechu zajmuje grymas obojętności. Nie zawsze i nie wszędzie, ale nikogo taka sytuacja nie omija. W efekcie nierzadko odnosimy wrażenie, że to my jesteśmy dla książek, a powinno być inaczej. Pewien naukowiec polecał swoim doktorantom: złóżcie rewers, idźcie na kawę albo na trawę, wróćcie kiedy się wam zachce, sprawcie, by książka na was czekała, a nie wy na książkę. Tej radzie autor “Wahadła Foucalta” z pewnością by przyklasnął.

Jego odczyt wygłoszony podczas jubileuszu Biblioteki Miejskiej w Mediolanie to dyskretny i uprzejmy apel do bibliotekarzy, więc dla nich to pozycja obowiązkowa. Wcale nie naiwna w swoich postulatach wolności w udostępnianiu zbiorów. Eco ma świadomość ludzkiej nieuczciwości, przytacza przykłady niecnych złodziejstw księgarniano-bibliotecznych, uważa jednak, że ograniczanie jest bardziej szkodliwe od otwarcia. Posługuje się trudnym do obalenia modelem znanym z ekonomii, świętokradczo porównuje dużą bibliotekę do supermarketu. Przyznaje, iż w supermarkecie więcej się kradnie niż w sklepie kolonialnym, ale zaraz pyta retorycznie, gdzie są większe obroty. I podsumowuje: “Jeśli w miejsce problemów dochodowości gospodarczej podstawimy problemy dochodowości kulturalnej, kosztów i zysków społecznych, to samo zagadnienie staje przed bibliotekami: czy narażać się na większe niebezpieczeństwo, jeśli chodzi o chronienie książek, ale mieć wszystkie społeczne korzyści płynące z ich obiegu?”.

Pierwszoplanową propozycją zawartą w tej cienkiej książeczce jest zamienienie instytucji w praktyce nieprzyjaznej w radosną przestrzeń zbliżającą do mądrości tomów i niewykluczającą codziennych przyjemności. Zagubić się w labiryncie wiedzy łatwo, ale też znalezienie nitki wyjścia przy pomocy Ariadny pracującej w bibliotece nie musi być rzadkością. Trzeba do tego ludzkiego podejścia, a i konieczna jest decyzja systemu, czyli ciągle człowieka, stojącego za pojęciową abstrakcją. Eco chciałby, by zwyciężył ideał udostępniania, w ideał chronienia nie wierzy, bo obwarowywanie jest prostym sposobem na samotność. Samotność biblioteki byłaby pogrzebem kultury.

Niestety, czytając dziewiętnastopunktowy wzorzec złej biblioteki, od którego profesor Eco zaczyna, widzimy miejsce najzupełniej realne. Autor nazywa je “ogromnym koszmarem”, “totalną zmorą”, ucieka do Yale lub Toronto. My mamy tylko marzenie.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
....................................................................................
Umberto Eco O BIBLIOTECE, przeł. A. Szymanowski, Świat Książki, 2007

Tuesday, April 24, 2007

Krzysztof Varga NAGROBEK Z LASTRYKO

Na zdjęciu z drugiej strony okładki jest pisarz przed czterdziestką, godnie łysiejący, z widoczną w twarzowym owalu nadwagą i spojrzeniem, które nieprzychylnemu obserwatorowi zda się znakiem tępego dystansu, choć może też wyrażać znacznie głębszą ciężkość bytu.

Polskie czasy na początku wieku XXI do łatwych bowiem nie należały. Pisarzom ambitnych powieści żyło się gorzej niż autorom literackich śmieci do wyżucia za 19,99 albo 37, zależnie od twardości oprawy, zażółcenia papieru lub widzimisię wydawcy. Ludzie chodzili wtedy najchętniej do hipermarketu, jeśli miewali w ręku bilety do teatru, to te wygrywane w konkursach „wystarczy do nas zadzwonić”. Szynkę jedli wodnistą, chleb zdatny do spożycia jedynie w dniu zakupu, za to wódki pili mniej od przodków, mimo niskiej, jak nigdy wcześniej, ceny whisky. Zalewała ich krew z powodu skrupulatnie przez media rasowanych skandali politycznych, emocjonalny upust znajdowali w wysyłaniu sms-ów do „Szkła kontaktowego” i pisaniu postów-komentarzy do www.onet.pl. Naród w tamtych czasach nie mówił jednym głosem, lubił patrzeć jak tańczą i śpiewają gwiazdy, właśnie przestał brać udział w „Wielkiej grze”, masowo wyjeżdżał do pracy w fabryce „Wielka Brytania”. Wierzono w Boga (a może Papieża), Ligę Mistrzów, Rodzinę. To nie były złe lata. Psy wolności jeszcze merdały ogonem, z nadzieją dając się prowadzić na skórzanym łańcuchu przemijania.

Książkę „Nagrobek z lastryko” przeczytało kilka tysięcy najbardziej zainteresowanych czytelników, nie tylko z kręgu „Gazety Wyborczej”, w której autor, Krzysztof Varga, był redaktorem działu kulturalnego. Niejeden odbiorca widział siebie samego (lub samą) w postaciach dziadka i babci głównego bohatera. Niejeden dotarł do jej końca, czyli do roku 2071, kiedy Dominik Fratnerski, dawniej Frattner, obywatel VI Rzeczpospolitej, w dwa lata po sprzedaży kolekcji starych gazetek z hipermarketu, wypowiedział ostatnie słowa powieści. Między rokiem 2005 a 2071, między dziadkowymi wakacjami w Chorwacji a niecnym czynem wnuka, zdarzyła się wojna z II powstaniem warszawskim i jego ofiarami, panika w Częstochowie, klęska 1:7 z Botswaną. Po 2.04.2005, po 21.37 ta cała narodowa zabawa musiała się skończyć źle.

Jeśli dziadek Dominika, Piotr Paweł, był niewolnikiem czasu i PIN-kodów, jego prasyn stał się już tylko kulturowym desperatem, utylizatorem uczuć i istnień, bezpotomnym pracownikiem firmy „Rozwody i Pogrzeby”, skrzyżowania gazety „Fakt” i IPN-u. Grzebiąc się w brudzie człowieczych łachmanów, zakopywał cywilizację nadziei i radości, pamięci i tożsamości. Winą za zniszczenia obarczeni zostali Polacy z pierwszej dekady wieku, który, jak kiedyś wierzono, miał być epoką odnowienia międzyludzkich więzi. Według apokaliptycznej wizji Krzysztofa Vargi, przyszłość zwróciła się w odwrotnym kierunku.

Tę żarliwą przestrogę przed światem człowieka bez przyszłości napisał autor bezczelny, błyskotliwy i przejęty. Może za bardzo. Nie znajdziemy tutaj słabego akapitu, warsztatowego kłamstwa, ale nie ma też przestrzeni. Varga sportretował siebie i swojego czytelnika ostro, wiarygodnie, ale jednostronnie. Problemem tej powieści jest monotonia, dająca się odczuć po pierwszej setce stron. Z każdym kolejnym rozdziałem robi się coraz bardziej mdło z goryczy – smaku przewodniego dla przeklętego narratora. Przydałoby się trochę więcej epickiego rozmachu, bo w tej epizodyczno-opisowej formie antyutopijny wydźwięk słabnie pod naporem nadmiaru pomysłów. Żeby kogoś opamiętać, wystarczy czasem poruszający dialog, którego w „Nagrobku…” wyraźnie brakuje.

Potrząsającą sagę na temat początków końca cywilizacji kultury radzę czytać w odcinkach, niekoniecznie strona po stronie. Chronologia zdarzeń nie ma znaczenia, skoro i tak wszystko poszło zupełnie inną drogą, bo „przyszłość jest nieodgadniona”.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.............................................................................
Krzysztof Varga NAGROBEK Z LASTRYKO, Czarne, 2007