Tuesday, April 24, 2012

WYSTARCZY - OD RUSINKA DO SZYMBORSKIEJ



Sekretarz zmarłej w lutym Wisławy Szymborskiej ogłosił podobno na Facebooku, że przestaje odpowiadać na maile, zaczynające się od słowa „Witam”. Jak wyjaśnił potem w wywiadzie: „Używanie tego słowa jest zasadne tylko w jednej sytuacji. Tak może do nas powiedzieć gospodarz lub gospodyni, kiedy do niego/niej przychodzimy. Jest wtedy powitaniem, a nie przywitaniem”. Słowo witam wydaje się Rusinkowi „bezpłciowe” i „przezroczyste”, korporacyjne i akwizytorskie. Znam te utyskiwania na mailowe witanie nie od dziś, choć osobiście mi to nie przeszkadza, nie uważam, że musimy się koniecznie trzymać znaczeń form grzecznościowych kiedyś wymyślonych. Skoro świat ewoluuje, to i język z nim razem, bardzo przecież pod rękę. Kłopot ma pan Michał też ze zwrotem „Panie Michale”oraz ze zdewaluowanym „pozdrawiam” na końcu. No, coś w tym jest, ale żeby rozpętywać kolejną polszczyźnianą wojnę o głupie „witam” i „pozdrawiam”?

Profesor Jan Miodek mówił na pewnym wykładzie, otwierając naukową konferencję anglistów, że nie ma nic przeciwko wprowadzaniu do mowy polskiej słów zagranicznego pochodzenia. Przeciwnie, wita je (tu chyba w odpowiednim kontekście) z radością, bo to oznacza, iż polszczyzna żyje, rozwija się zamiast zasklepiać w martwej sterylności. Od początku swojego istnienia język polski przysposabiał obce wyrazy, łacińskie, czeskie, węgierskie, francuskie, niemieckie, rosyjskie, angielskie, zależnie od epokowego wpływu. I przetrwał, choć pewnie, wg pana Rusinka, nie ma się zbyt dobrze w naszej najnowszej erze akwizytorów spoufalających się z nami ponad savoir-vivre’ową normę. Kiedy dzwoni do mnie przedstawiciel banku, by zaprezentować niezwykle atrakcyjną ofertę i od telefonicznego progu wyciąga dłoń, wołając „panie Grzegorzu” (choć słyszymy się po raz pierwszy), szlag mnie nie trafia, nawet się przyzwyczaiłem. Niech tam, korony na głowie nie mam, więc i nie będzie miało, co spaść. Może milej by było zostać zaczepionym kunsztowną formułą „Czy Szanowny Pan Grzegorz Chojnowski? Byłby Pan tak uprzejmy i poświęcił mi kilka cennych minut, pragnę opowiedzieć o…” i tak dalej. Tyle że wtedy i ja musiałbym się wykazać grzecznością pomysłową, wyszukaną, archaizującą, na co wyrwany z zajęć codziennych mógłbym się nie zmóżdżyć. I czułbym się niekomfortowo. Jeśli nasze „witam”, „pozdrawiam”, „zapraszam”, „wesołych świąt”, „zdrowia, szczęścia, pomyślności”, „panie Grzegorzu lub Michale” stało się tautologiczno-
automatyczne, na taką skalę, to zamiast utopijnie proklamować powrót do dawnych znaczeń albo deklarować zaprzestanie komunikacji proponowałbym raczej miłosierne zrozumienie (i twórczą odpowiedź, która do zrozumienia da). Nigdy nie było tak, że każdy orientował się, co, w jakiej chwili należy, co nie,
który widelec do czego i po co ta serwetka. Klasowe podziały zostawiliśmy w tyle, nie trzymajmy się form na siłę. Zrezygnuję z usług internetowego sklepu, skoro po zalogowaniu widzę „Witaj, Grzegorz”? Naprawdę lepiej zabrzmiałoby „Szanowny Panie, cieszymy się z Pańskiej wizyty w naszych skromnych progach”?

A miało być dzisiaj właściwie o słowie „Wystarczy” i tym, co to słowo otwiera jako tytuł ostatniej już książki Wisławy Szymborskiej. 13 wierszy tu zamieszczonych znają uważni czytelnicy prasy artystyczno-publicystycznej. Tuż przed śmiercią Noblistki w „Odrze” ukazała się arcydzielna "Wzajemność". Ale dopiero w tym kameralnym nagromadzeniu te teksty zyskują ósmy wymiar, składając się na lekturę znów niejednorazową. Znów, bo poprzednim tomom brakowało niegdysiejszej maestrii, bywały wprawdzie wartościowym spotkaniem z kimś ważnym i bliskim, lecz ulatniały się po chwili z pamięci. Tym razem intrygują, czytanie pozostawia niedosyt, potrzebę powtórzenia kontaktu, zaangażowanego wejścia w świat nierzadko tajemniczy. A przy tym wszystko to, co tutaj wypowiedziane, ogłoszone przez Szymborską takie jest bezpośrednie, bez pretensji, wywyższenia, bez mędrkowego przekonania o własnej racji. Poetka pisze o takich, którzy „mają w sobie i wokół siebie / porządek. / Na wszystko sposób i / słuszną odpowiedź”, „wrzucają do niszczarek / fakty niepotrzebne, / a osoby nieznane / do z góry przeznaczonych / im segregatorów”. Trudno mi się oprzeć wrażeniu, że facebookowy apel sekretarza i prezesa Fundacji  Szymborskiej jest właśnie segregujący, podczas gdy Noblistka raczej wierzyła w jedność, wybaczała drobiazgi, spoglądała na człowieka, zwierzęta, rośliny i przedmioty, na zjawiska i pojęcia, z ciekawością, otwarciem, z miłością. Pewnie nie odpowiadała na maile, z innego jednak powodu. Gdyby odpowiadała, być może kończyłaby słowem „wystarczy”, od czasu do czasu zamieniając je na „pozdrawiam”, dla żartu.

Ryszard Krynicki, wydawca, który w załączonym eseju komentuje rękopisy i niedokończone teksty również opublikowane w tomie, mówił w wywiadzie Annie Bikont, że to miała być ważna książka Szymborskiej. To jest bardzo ważna książka Szymborskiej. A także megahit!
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
................................................
Wisława Szymborska WYSTARCZY, a5, 2012

Monday, April 16, 2012

OTELLO (Opera Wrocławska)


Mieszane mam uczucia po obejrzeniu „Otella”, najnowszej inscenizacji Michała Znanieckiego w Operze Wrocławskiej. Zaskoczyła mnie jej tradycyjność i teatralność. Znanieckiego-reżysera znam głównie od dynamicznej strony, tutaj przeważał majestat opery. Przed takim pomnikiem nie dane mi było tym razem ugiąć kolan.

Wolę myśleć o tytułowym czarnoskórym wodzu jak o odmieńcu, kimś, kto jako Inny musi przetrwać w pozornie przyjaznym otoczeniu, więc kiedy wydaje mu się, że traci miłość ukochanej, jedynej osoby, której ufa, której może okazać słabość, wali mu się cały świat. I spektakl Znanieckiego odrobinę do takiej refleksji zachęca, zbyt jednak subtelnie i za późno. Bo przedtem stosuje się tu nawet łopatologię w postaci rzuconych na dekoracje splątanych napisów z imieniem Cassia, żeby wyrazić obsesję bohatera na punkcie domniemanego kochanka żony. Przez większą część przedstawienia jest zatem Otello raczej beznadziejnie zazdrosnym idiotą, niewartą współczucia ofiarą intryg Jagona. A Jago, w zamyśle Znanieckiego wcielenie przeznaczenia, zdał mi się nie Mefistofelesem, lecz kimś w rodzaju Alexis Carrington z telewizyjnego wzorca wciskania widzom kitu. Może winą za takie wrażenie powinienem obarczyć Bogusława Szynalskiego (Jagona właśnie). Tym razem doświadczony baryton wyraźnie odstawał wokalnie od scenicznego partnera. 

Emocje poczułem dopiero patrząc i słuchając długiego finału, pięknie wyśpiewanego przez Aleksandrę Makowską, która po antrakcie zastąpiła niedysponowaną Annę Lichorowicz w roli Desdemony. Trudno się wchodzi w premierę z marszu, po błyskawicznym rozśpiewaniu, zwłaszcza że partia żony Otella do łatwych nie należy, a drugi akt i aria o wierzbie wraz z następującą po niej modlitwą i umieraniem to wręcz wyzwanie. Makowska pokazała klasę, ale i Lichorowicz miała w pierwszej odsłonie chwile znakomite, choćby w czułym miłosnym dialogu z mężem. Nie mógł się nie podobać Sergey Nayda (Otello), rosyjski tenor potrafiący połączyć tony liryczne z bohaterską mocą głosu. Swoje, jak zwykle, wykonał chór, od ładnych kilkunastu premier niemal bezbłędny (przygotowanie Anny Grabowskiej-Borys), oraz twórczo zdyscyplinowana orkiestra pod batutą Ewy Michnik.

Dla Michała Znanieckiego wrocławski „Otello” 2012 jest czwartą realizacją Verdiowskiego dzieła w błyskotliwej, trwającej już dwie dekady karierze. Nie dziwię się powrotom do tej akurat opery, bo to materiał prawdziwie pociągający dla ambitnego artysty. Jak sprawić, by jednowątkowa sztuka o obłąkańczej zazdrości pewnego Maura (Murzynem zwanego w libretcie) trafiła do cokolwiek zblazowanych mieszkańców XXI wieku? Inaczej dziś przecież wyglądają relacje międzypłciowe i społeczne. Wyjęta z kwestii Desdemony fraza ON ŻYŁ DLA SŁAWY, JA DLA MIŁOŚCI trąci archaiczną książkową pompą, z kolei zdanie opisujące końcowy efekt tego życia, czyli na przykład UDUSIŁ Z ZAZDROŚCI PODUSZKĄ byłoby pewnie nie najgorszym tytułem na trzecią stronę tabloidu, nic więcej. Znaniecki (inscenizator i scenograf) wraz z reżyserem światła Bogumiłem Palewiczem wykreowali ciekawą plastycznie i nazbyt oczywistą symbolicznie rzeczywistość, dając się wykazać solistom, wierząc w siłę muzyki włoskiego króla teatru muzycznego. Dla mnie to trochę za mało. Pełnej satysfakcji Państwu nie gwarantuję, lecz za stracony wieczoru z „Otellem” też nie uważam.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
........................................
Giuseppe Verdi OTELLO, libretto wg Szekspira Arrigo Boito, reż. M. Znaniecki, kier. muz. E. Michnik, Opera Wrocławska, 15 kwietnia 2012

Tuesday, April 10, 2012

BALET ROMANTYCZNY W GRAFICE



Niemal nikt już dziś nie wie, kim były Emilie Bigottini czy Clara Webster, niewiele osób jest w stanie skojarzyć nazwiska Fanny Elssler i Marie Taglioni z przestrzenią ich działalności. Niby nic dziwnego, upływ czasu naturalnie spycha w niepamięć wykonawców, choćby wybitnych, zachowując na twardym dysku kultury dane twórców, też przecież nie wszystkich. Wiemy o Helenie Modrzejewskiej, ale kolejne nazwisko dziewiętnastowiecznego polskiego aktora lub aktorki od razu wymienić byłoby trudno. Pewnie, że jest internet i dzisiaj nie musimy obciążać głowy szczegółami, lecz jakaś wiedza dostępna bez kliknięcia by się nam jednak przydała. 

Więc kim była Webster, co robiła Taglioni? Można się tego dowiedzieć w sieci, lepiej zajrzeć do wrocławskiego Pałacu Królewskiego, gdzie (do końca kwietnia) trwa wystawa pod wszystko mówiącym tytułem „Balet romantyczny w grafice”. Jej autor, Jan Stanisław Witkiewicz, to znany w świecie muzyki klasycznej krytyk, a także ceniony kolekcjoner. Przed kilkoma laty we Wrocławiu, Kielcach i Poznaniu prezentował tańczące figurki ze zbiorów własnych i choreografa Alaina Bernarda, wydano również z tej okazji album. Tak samo jest i tym razem. Ekspozycji w pałacu towarzyszy książka, prezentująca kolekcję baletowych grafik okresu romantyzmu. Witkiewicz przypomina we wstępie do albumu, iż „właśnie w epoce baletu romantycznego tancerki stanęły na czubkach palców i tylko ten niewielki punkt łączył je jeszcze z ziemią, z rzeczywistością”, a „czytając ówczesne doniesienia prasowe, bardzo często spotkać można stwierdzenia określające tancerki jako twory nierzeczywiste, jakby nie z tej ziemi”. Warto dodać, że klasyczny balet narodził się wtedy nie, jak się powszechnie teraz uważa, w Rosji, lecz w zachodniej Europie. Teatry paryskie i londyńskie premierowo wystawiały na przykład „Giselle”, „Sylfidy”, „Esmeraldę” czy „Korsarza”, żelazne tytuły repertuaru. W końcu XIX wieku na prowincjonalnej scenie w Bordeaux debiutowała „Córka źle strzeżona”, najstarszy z baletów zachowanych do naszych czasów.

Czym wytłumaczyć wejście, rozwój i sukces nowej sztuki tańca właśnie w epoce romantyzmu? Najtrafniej ową nieziemskością. To był inny świat od racjonalnej, statycznej, siermiężnej i rzemieślniczej rzeczywistości klasycyzmu. Eteryczne solistki stały się symbolem innego świata, choć w tzw. cywilu ich los bywał przyziemny, zwłaszcza gdy kończyły kariery. Clara Webster zmarła wskutek rozległych poparzeń, gdy w czasie spektaklu zapalił się jej kostium, podobnie Emma Livry. Dziewiętnastowieczne teatry oświetlano lampami gazowymi, stąd tak wiele w historii pożarów scen w całej Europie. Wokół największych tanecznych osobowości tamtych czasów, Fanny Elssler czy Marie Taglioni (jej babką była Polka Sophie Stebnowska), stworzył się kult, a nawet gadżetowy przemysł. Wszędzie, gdzie występowały, wzbudzały zachwyt i owacje, również podczas publicznych przejażdżek powozami. Gdyby istniała tabloidowa prasa z pewnością stałyby się głównymi bohaterkami artykułów (Elssler rozwinęła działalność charytatywną).

Wizerunki dawnych gwiazd (i artystek mniej znaczących) to właściwie jedyne dziś świadectwa nie tylko ich indywidualnej sztuki. Dzięki graficznym memorabiliom łatwiej odtworzyć klimat epoki, dla specjalistów są nieocenionym źródłem inspiracji, drogowskazem przy współczesnych inscenizacjach klasyki. Widz, który trafi na wrocławską wystawę, zanurzy się w świat, jakiego nie ma. Popatrzy w oczy Lisy Noblet, zauważy zwiewność gestów Pauline Leroux w pozie z „Asmodei, diabła rozkochanego”, Carlottę Grisi zobaczy w locie. Pierwszym eksponatem godnym uwagi jest otwierający ekspozycję kunsztowny rysunek przedstawiający gmach Opery Paryskiej i życie toczące się w jego otoczeniu. Idziemy dalej, trafiając na kolejne portrety, głównie kobiece, bo mężczyźni-tancerze odgrywali w romantycznym balecie role drugoplanowe. Znajdzie się po drodze autentyczny point, będzie okazja, aby poczytać recenzje sprzed niemal dwóch wieków. Pisze John Neumeier w tekście umieszczonym na początku albumu Witkiewicza: „W naszej pospiesznej rzeczywistości przyjemnością jest moment, gdy można się zatrzymać, by doświadczyć tych ulotnych chwil z zachowanej na zawsze przeszłości”. To prawda.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
........................................
Jan Stanisław Witkiewicz BALET ROMANTYCZNY W GRAFICE, wystawa w Muzeum Miejskim Wrocławia, kwiecień 2012

Tuesday, April 3, 2012

TAK JEST (Koncert Galowy 33 PPA)


Gdy mnie ktoś zapyta, co to jest piosenka aktorska, czy to w ogóle jeszcze ma sens, o co w tym wszystkim chodzi (a takie pytania często się zdarzają), wiem już, co odpowiem. Właściwie, nie tyle odpowiem, co pokażę film z nagraniem z koncertu galowego 33. Przeglądu Piosenki Aktorskiej. Tych kilka minut tuż przed zakończeniem części pierwszej, kiedy z prawej strony na scenę weszła, przeciskając się pomiędzy muzykami, Barbara Melzer, by zaśpiewać/zatańczyć/pokazać "Walca na tysiąc pas". W jej wersji ten Brelowski przebój zyskał wymiar absolutu, a jeśli komuś by się to wydało przesadzone, nazwijmy występ warszawskiej aktorki przynajmniej rekordowym. Wokalno-pantomimiczno-interpretacyjna maestria! "Walc..." belgijskiego barda, bohatera wrocławskiej Gali 2012, okazał się tutaj opowieścią także o teatrze piosenki i dowodem na jego trwanie.

Wojciech Kościelniak (reżyseria i scenariusz) wraz z Piotrem Dziubkiem (aranżacje, kierownictwo muzyczne) wymyślili dla Brela nowe instrumentarium. Pierwsza część została zagrana na małych instrumentach, co w połączeniu ze szkatułkowym pomysłem scenograficznym Damiana Styrny podkreśliło chyba najważniejszą wartość piosenkowych arcydzieł zmarłego ponad 30 lat temu autora. Celnie zaobserwowany mikroświat, często gorzko skomentowany, skrytykowany, oskarżony, nosi też w sobie potencjalną lub realną tęsknotę za czymś większym, lepszym, innym. I mimo iż zwykle z mezaliansu ideału i życia wychodzi życie, to serce pobudza swoje tętnice do walca. Dopóki się da. Wymowa całości tego koncertu nie pozostawia złudzeń, kończymy jako mieszczuchy, dalecy od marzeń, zabrudzeni dorosłością, małością i płaskością, choć niby ciągle miłość w nas. Dobrze to widać w wizualności spektaklu Kościelniaka, otwartego "Diabłem", ogłaszającym, że z jego punktu widzenia "na ziemi wszystko w porządku". Połowie tego przedstawienia towarzyszy obecność na scenie tancerki Eweliny Adamskiej-Porczyk (wraz z Kościelniakiem choreografki koncertu). Ubrana w kontrastująco-uzupełniającą czerwień nadaje zanurzonemu w czerń widowisku koloru rewolucyjnego. Może się jednak zdobędzie człowiek burżuj, pobożniś, ten następny, na zmianę, może tytułowe "Tak jest" odwróci się w jest tak, jak ja zechcę?

Motyw nieschodzącej z widoku tancerki Wojciech Kościelniak wziął z własnego "Idioty", zrobionego parę lat temu we wrocławskim Capitolu. Tam był efektowną ozdobą, bo sam spektakl nie przekonywał. Tym razem zagrał wspaniale. Brel wydaje się od Dostojewskiego surowszy, bardziej natychmiastowy w biczowaniu świata, lecz rozpacz nad ludzkim losem u obu słychać tę samą. Znakomita w roli serca-duszy Adamska-Porczyk ani na chwilę się nie rozluźnia, z trudem, w skupionym napięciu, tylko na moment angażuje się w sceniczne przypadki-spotkania. Dopiero "Walc na tysiąc pas", tańczony z ubraną także w czerwoną sukienkę partnerką, sprawia, że się uśmiecha. Krótkotrwała radość ulatuje wraz z drugą częścią, zwieńczoną balladowym wyznaniem Pinokia. "Miłość i więcej nic" brzmi tu zatem pięknie (Bartosz Porczyk), lecz fałszywie. Solistka zostaje chórzystką, instrumenty-zabawki dojrzewają, czerń zwycięża. No cóż, tak to jest i każdy o tym wie, kto swoje odtańczył i odśpiewał.

Kiedy oglądałem Galę na żywo, miałem wrażenie, iż kilka wykonań odstaje od reszty. Po obejrzeniu telewizyjnej retransmisji wątpliwości zniknęły. "Walc..." Melzer i Adamskiej wyszedł w telewizorze akurat gorzej niż na scenie, bo realizator niepotrzebnie miksował ujęcia zamiast zdecydować się na jeden kadr, ale na przykład "Ci ludzie tam" Tomasza Wysockiego wyraźnie zyskało. Pochwalić wypada więc pełen zestaw piosenek, wszystkich wykonawców. Właściwie każdy, w pierwszej czy drugiej części, czymś błysnął. Mistrzowską klasę zaprezentowały obok Melzer Justyna Antoniak ("Flamandowie"), a zwłaszcza Katarzyna Groniec w (tak,tak) genialnej wersji "Piosenki dawnych kochanków". Zaskoczył mnie Marcin Czarnik (nie wiedziałem, że tak potrafi), spodobała Renia Gosławska w obu interpretacjach ("Magdusia" i zadziorne, nie skomlące "Nie opuszczaj mnie"). A Wojciech Kościelniak i Piotr Dziubek po raz kolejny pokazali, jak cudowny być może teatr, w którym za pomocą piosenek mówi się wszystko.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI

PS
Nie byłoby takiego Brela we Wrocławiu (i w polszczyźnie) bez Wojciecha Młynarskiego, zatem warto by w programie dużo mocniej wyeksponować tego Artystę.
............................................
TAK JEST. Piosenki Jacquesa Brela, Koncert Galowy 33 PPA, scen. i reż. W. Kościelniak, kier. muz. i aranż. P. Dziubek, Wrocław 2012