Monday, February 27, 2012

ŚWIADECTWA WZLOTU...ANTKA KOCHANKA



Rzadko w studenckim teatrze mamy do czynienia z tak spełnionym spektaklem, w którym wszystko jest na swoim miejscu, także, po wszystkim, w umyśle widza. „Świadectwa wzlotu upadku wzlotu wzlotu wzlotu upadku i tak dalej Antka Kochanka” to świadectwo dużych aktorskich możliwości właśnie kończących szkołę młodych ludzi (temu dyplom głównie służy), ale też przedstawienie zbierające kawał polskiego doświadczenia społecznego ostatnich kilkudziesięciu lat.

Sebastian Majewski, szef artystyczny teatru w Wałbrzychu, napisał tę sztukę zanim pojawiła się propozycja realizacji dyplomu PWST, nie wiedział więc, że jego tekstem będzie tym razem mówić tzw. teatralna młodzież. Osoby tej mądrej komedii są o wiele starsze niż kreujący je wykonawcy. To mógłby być zatem (i może kiedyś będzie) spektakl złożony z ról aktorów seniorów, mających na co dzień niewiele okazji do zaistnienia na scenie. Skoro jednak grają dwudziestokilkulatkowie trzeba było znaleźć przekonujący inscenizacyjny klucz, by „Świadectwa wzlotu...” nie stały się zaledwie egzaminem. Otwierający pomysł Majewskiego-reżysera polega tu na zetknięciu dwóch artystycznych generacji. Emerytowany gwiazdor wałbrzyskiego teatru Adam Wolańczyk (Antek Kochanek) animuje na starcie sceniczną rzeczywistość, na jego znak zapalają się światła, on zaprasza młodszych kolegów i koleżanki do wejścia w blask. Potem siada na krzesełku i z widoczną satysfakcją obserwuje wydarzenia, jako bohater i jako aktor.

Na pierwszy ogień idzie Ewa Bobrowska, czyli Jadwiga Śląska, „obywatelka onego kraju”, perfekcyjnie wypowiadająca gwarowy apel o pozbawienie jednej z ulic imienia Antka Kochanka i „nadanie jej szlachetnego imienio”, choćby pokolenia Kolumbów lub JP2. Dotychczasowy patron był przecież komunistą, Żydem, Cyganem, pedałem, alfonsem, masonem, kosmitą. Po Jadwidze własne wersje opowiedzą pozostali obywatele. Na przykład energiczna Ewelina Ruckgaber wcieli się w sponiewieraną przez dziejowe wichry Annę Krajowy (z takimi inicjałami kariery w PRL-u się nie robi, chyba że jest się Antkiem K.), by wspomnieć amancki rys postaci Kochanka, a mrocznie urocza Karolina Krawiec (siostra Wioletta Orańska) przywoła okres, gdy prowadziła psychiatryczny eksperyment w celu wyrugowania z Antka (i jego ówczesnego partnera) skłonności homoseksualnych. Pojawi się również Róża Luksemburg (popis Sary Celler-Jezierskiej), pensjonariuszka pewnego zakładu w Stroniu Śląskim, mająca szerokie kontakty w świecie polityki, religii, mediów i sztuki. Ostatnie słowo będzie należeć do Boga (przykuwający uwagę Piotr Mokrzycki), który przedstawi może prawdziwą biografię bohatera.

80-minutowy spektakl mija momentalnie, tyle się w nim dzieje. Świetnie skonstruowanym monologom towarzyszą doskonale rozegrane działania choreograficzne (Piotr Soroka), inteligentnie dobrana muzyka, jest mnóstwo kontekstów do wychwycenia. Polskie piekiełko, lecz także realne kulturowe i światopoglądowe przemiany, dialog z mechanizmami dzisiejszego systemu totalitarnej pseudowolności, spór o człowieka, historię, o teatr (manifest Jacka Głomba, tradycja Laboratorium Grotowskiego). Niemal wszystkie postaci noszą zaawansowaną ciążę - znak zaangażowania, zawinienia, czegoś, co Wisława Szymborska nazwała zmysłem udziału. Chciałoby się poczytać, co głoszą neonowe napisy, ale młodzi aktorzy tak dojrzale wchodzą w swoje role, emanują taką świeżością i temperamentem, że nie sposób oderwać od nich oczu. Sebastian Majewski dał tej grupie szansę, która została wykorzystana absolutnie. Z takim graniem, takim spektaklem można spokojnie pokazać się na każdym festiwalu, każdej zawodowej scenie (wałbrzyski teatr włączył „Świadectwa wzlotu...” do stałego repertuaru).
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
PS
Proszę zabrać ze sobą do teatru kwiaty. Będą Państwo wiedzieć, co z nimi zrobić.
.........................................
Pilgrim/Majewski ŚWIADECTWA WZLOTU UPADKU WZLOTU WZLOTU WZLOTU UPADKU I TAK DALEJ ANTKA KOCHANKA, reż. S. Majewski. Koprodukcja Teatru PWST we Wrocławiu i Teatru Dramatycznego w Wałbrzychu, premiera 24 lutego 2012

Wednesday, February 22, 2012

100 000

Dziś licznik odwiedzin wybił sto tysięcy! Liczone od maja 2009, więc w rzeczywistości (blog istnieje od kwietnia 2007) jest nas już o wiele więcej. Bardzo się cieszę, do zobaczenia!
GRZEGORZ CHOJNOWSKI

Monday, February 20, 2012

Paweł Kwiatkowski TAJEMNICE ARTYSTÓW I ICH DZIEŁ



Czy w Nokturnie cis-moll Chopina ukryta jest sekretna wiadomość dla siostry kompozytora? Kim była „Dziewczyna z Ipanemy”, bohaterka jednej z najsłynniejszych piosenek Carlosa Jobima? Jakie były losy Bolerarawela (pisownia poprawna)? Który wizerunek Che Guevary uwiecznił Andy Warhol... wróć... Gerard Malanga? Czy profanacja obrazu poprzez zostawienie na nim śladu szminki to wyłącznie czyn zasługujący na wyrok sądu, czy może w los sztuki wpisany bywa ciąg nieprzypadkowych zdarzeń? Te i liczne inne pytania znajdują w książce Pawła Kwiatkowskiego „Tajemnice artystów i ich dzieł” swoje odpowiedzi, pewniki i spekulacje, hipotezy i rozwiązania. Pracując, jak sam przyznaje, po nocach, w rzadkich chwilach wolnych, dyrektor poznańskiej korporacji wymyślił publikację fascynującą. Na prawie czterystu stronach umieścił tysiące faktów z dziejów artystycznych przedmiotów i podmiotów, wplótł w opowieść biografie sławnych ludzi, gdzieniegdzie rzucił światło na zaciemniony kąt historii malarstwa, muzyki czy kina.

Mnie najbardziej zainteresowało śledztwo w sprawie filmu „Deszczowa piosenka”, musicalowego przeboju wszech czasów spod ręki Stanleya Donena i Gene’a Kelly’ego. Pamiętacie kluczową scenę, gdy publiczność dowiaduje się, że Lina Lamont (pozbawiona miłego timbre’u i dykcji gwiazda niemego filmu, grana przez Jean Hagen) śpiewa głosem Kathy Selden, swej fonicznej dublerki (w tej roli Debbie Reynolds)? Za śladem owego dźwięku poszedł w rozdziale „Najsłynniejszy nieznany głos” Paweł Kwiatkowski, przypominając, że filmową piosenkę „Would you?” naprawdę wykonuje Betty Noyes. Polski autor skrupulatnie notuje zasługi już nieżyjącej i nieistniejącej w napisach wokalistki, docierając nawet do córki, o wdzięcznym imieniu Debby, byłej burmistrz kalifornijskiego Tehachapi... Jej matka występowała na przykład w chórkowej grupie The Girlfriends, towarzysząc m.in. Sinatrze i Crosby’emu (choćby w nagraniu „White Christmas”). Debby (a raczej Deborah Hand) przysłała też Kwiatkowskiemu kilka fotografii, które możemy w „Tajemnicach artystów...” oglądać najprawdopodobniej jako jedyni na świecie. Na końcu rozdziału docieramy natomiast do zabawnego postscriptum, przenosząc się z planu amerykańskiej produkcji na teren ojczysty, do roku 1954, kiedy powstawał „pierwszy polski pełnometrażowy, barwny film fabularny”, czyli komediowy produkcyjniak „Przygoda na Mariensztacie”. Główną piosenkę w rzeczywistości śpiewała tu nie Lidia Korsakówna (ekranowa Hanka Ruczaj), ale 19-letnia Irena Wiśniewska, późniejsza Irena Santor.

Od podobnych anegdot i gawęd trudno się oderwać, czytając książkę, którą sam autor nieświadomie najtrafniej zrecenzował we fragmencie dotyczącym „Singing in the Rain”: „Najbardziej imponuje mi w ‘Deszczowej piosence’ precyzja i finezja, jaką wykazał się cały zespół produkujący film, dbałość o detal i umiejętność zestawiania drobiazgów (...)”. To samo trzeba powiedzieć o „Tajemnicach artystów i ich dzieł”, namawiając Pawła Kwiatkowskiego na niejedną kontynuację.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.........................................
Paweł Kwiatkowski TAJEMNICE ARTYSTÓW I ICH DZIEŁ, Arkady, 2012

Tuesday, February 14, 2012

INNY CHŁOPIEC (Teatr im. Modrzejewskiej w Legnicy)



Raymond Marks ma nadwagę, gitarę bez jednej struny, mamę i babcię (ojciec nieobecny) oraz kilka wybryków, które w końcu szargają mu szkolno-harcerską reputację i zamykają w psychiatrycznej klinice. Ale poza tym wszystko z nim w porządku, to po prostu chłopiec nie taki jak by chcieli dorośli. Inny, czy też niewłaściwy, bo tak właściwie brzmi bliższe oryginałowi tłumaczenie tytułu pierwszej powieści znanego brytyjskiego dramatopisarza Willy’ego Russella „The Wrong Boy”. 19-letni Raymond pisze w niej listy do swojego idola Morriseya, opowiadając historię dotychczasowego życia.
 
10 lat zajęła Russellowi powieść, tworzona pomiędzy dostarczaniem teatrom kolejnych sztuk (te trzy najsłynniejsze w jego dorobku to: „Edukacja Rity”, „Shirley Valentine” i musical „Blood Brothers”). Prawie pięćsetstronicowy przekład Ewy Sztyler ukazał się u nas w roku 2003,  trzy lata po angielskiej premierze. Krzysztof Kopka i Paweł Palcat musieli mocno okroić fabułę, przenosząc powieść na scenę. W efekcie skupiamy się na najważniejszych wydarzeniach nastoletniego życia Raymonda, nawet nie smakując książkowego kolorytu środowiskowego. Adaptatorów interesuje samotność jednostki w społeczeństwie dość rozpaczliwie broniącym status quo, karzącym za byle zabawę i przejawy odchylenia od normy. Zapracowana matka i postępowa babcia są bezsilne, nie potrafią obronić jedenastolatka przed pseudoprzyjaźnią, tchórzostwem i hipokryzją otoczenia. Raymondowi pozostaje więc tylko kultowy muzyk z Manchesteru Morrisey, autor „Ambitious Outsiders” („Ambitnych autsajderów”) czy „I Have Forgiven Jesus” („Przebaczyłem Jezusowi”).

Postać idola (Rafał Cieluch) towarzyszy Raymondowi w teatrze fizycznie, nie wiem, czy słusznie. Plakat, pełniący również funkcję kurtyny, w zupełności by wystarczył. Niedoskonała jest, niestety, strona muzyczna spektaklu, bo aktor śpiewa jak aktor, nie wokalista. Na miejscu realizatorów zostawiłbym piosenki The Smiths w oryginale, tłumacząc w jakiejś multimedialnej (może komiksowej) formie teksty, zwłaszcza że kulminacyjna scena właśnie w ten sposób zaprezentowana sprawdza się rewelacyjnie (rysunki Gabrieli Fabian, występującej także w roli psycholożki Janice). Przedstawienie wyraźnie zyskałoby na naturalności, lepiej trafiając do młodej publiczności (oglądałem „Innego chłopca” na poranku z licealistami, którzy do imentu zachwyceni nie byli). Ta muzyczno-multimedialna naturalność bardzo by się spektaklowi przydała, by zrównoważyć ciekawie wymyślone i przekonujące pomysły inscenizacyjne. Jak to, że w komiksie o Spidermanie nie ma Spidermana (ani komiksu) lub to, że Raymonda gra aktor starszy od swoich scenicznych opiekunek.

Aktorzy „Innego chłopca” bez wyjątku zasługują na oklaski. Bogdan Grzeszczak wciela się w główny charakter z dojrzałą subtelnością mistrza, Ewa Galusińska jako matka ukochanego jedynaka wypada przewiarygodnie, a Małgorzata Urbańska (babcia) tworzy kreację wieczoru, na długo wdzierając się w pamięć pięknie zaplanowaną sceną śmierci. Celowo nie kojarzę spektaklu Pawła Palcata ze słynnym już w polskim teatralnym świecie manifestem kontrrewolucyjnym Jacka Głomba i jego współpracowników, bo „Inny chłopiec” nie zasłużył na etykietę zaledwie programowej ilustracji. To nie jest przedstawienie roku, brakuje w nim oskarżycielskiego żaru, rockowej siły, ale wychodzi się z teatru z głową pełną teatru i zadowoleniem z powodu zwycięstwa indywidualnego bohatera nad systemem.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
………………………………………
INNY CHŁOPIEC wg powieści W. Russella, reż. P. Palcat, Teatr im. Modrzejewskiej w Legnicy, 1 lutego 2012    

Tuesday, February 7, 2012

CÓRKA ŹLE STRZEŻONA (Opera Wrocławska)




Po premierowym przedstawieniu „Córki źle strzeżonej” dyrektorka Opery Wrocławskiej Ewa Michnik zainspirowała publiczność do owacji na stojąco, zrywając się z miejsca po zapadnięciu kurtyny.  Oklaski były długie, szczere i zasłużone,  bo zespół, który dość rzadko tańczy pełnospektaklowe balety, sprawił się doskonale.

„Córka źle strzeżona” to najstarszy z baletowych tytułów istniejących w artystycznym obiegu, przebój kilkudziesięciu teatrów świata, zawsze chętnie wystawiany i oglądany, choć taka popularność może się wydawać zagadką. Na scenie widzimy przecież błahą historyjkę z wiejskiego życia (jest nawet taniec domowego drobiu, uprawa roli, żniwa, pojawia się traktor), a za fabułę wystarcza zabawa w kotka i myszkę z udziałem pary młodych ludzi (Lise i Colasa) oraz surowej matki dziewczyny, zwanej Wdową Simone. Seniorce podoba się zupełnie inny (bogatszy) absztyfikant, robi więc wszystko, by Lise się z ubogim ukochanym nie spotykała. Rzecz jasna na próżno.

Co zatem zdecydowało o zawrotnej, już ponad dwustuletniej karierze „Baletu słomy”, jak głosił afisz teatru w Bordeaux, gdzie „Córkę…” pokazano po raz pierwszy? Po pierwsze, swojego czasu to była inscenizacyjna rewolucja, bo wcześniej widzowie baletowych widowisk oglądali na scenie bogów i herosów, a nie zwykłych ludzi, po drugie, choreografowie musieli zadbać o taneczne popisy, mając tak wątłą opowieść. Po trzecie, publiczność po prostu uwielbia komedie, zwłaszcza te romantyczne.

Wrocławska „Córka źle strzeżona” jest propozycją familijną, uśmieje lub uśmiechnie się na niej każdy. Wraz z tancerzami włoski reżyser Giorgio Madia opowiada akcję arcyczytelnie, używając również pozabaletowych środków. Świetna Paulina Woś jako wdzięczna, rezolutna, momentami krnąbrna Lise sięga po pantomimę (i to nie tylko w należącej już do tradycji scenie marzeń), Anatoliy Ivanov (odrzucony narzeczony Alain) przypomina chwilami bohatera filmów Charliego Chaplina. Działają żelazne numery „Córki źle strzeżonej”, jak taniec ze wstążkami czy nieśmiertelnie komiczne pas Wdowy w drewniakach. Dariusz Raczycki (rolę Simone kreują zwykle mężczyźni) znakomicie radzi sobie w przerysowanej konwencji, z gracją targając olbrzymie sztuczne piersi. Pięknie się prezentuje słynna elsslerówka do nut wziętych z „Napoju miłosnego”, z rozczuleniem ogląda się pas de deux, nastawione bardziej na miłosną treść niż popisową formę. Czasem wręcz odnosimy wrażenie, że więcej w tej produkcji teatru niż baletu, co wcale nie pomniejsza przyjemności obserwowania rozerotyzowanej wiejskiej gromadki. Bywają układy pustawe i przez to absolutnie za długie, zwłaszcza scena pracy w polu, gdzie nie wypala koncept ze schowaniem nóg. To w końcu jest spektakl taneczny. Dlatego na pierwszy plan wysuwa się Łukasz Ożga w roli Colasa, bo on ma do zatańczenia najwięcej trudnych sekwencji. Młody solista pokazuje naprawdę dużą klasę i wysokie umiejętności.

Pochwalić trzeba cały zespół wrocławskiego baletu, z premiery na premierę coraz pewniejszy i bardziej wszechstronny w wypełnianiu scenicznych zadań. W „Córce źle strzeżonej” jest tempo, timing, pomysłowe wykorzystanie przestrzeni i niezaprzeczalny, nieodparty urok, poparty techniczną precyzją. No i urzekająca scenografia Kinsun Chana, utrzymana w pastelowo-szarych odcieniach w części pierwszej, słonecznie żółta po przerwie. Martwię się trochę, że to druga w serii (po „Romeo i Julii”) baletowa premiera bez tańca na pointach, lecz mam nadzieję, iż tancerze nie wychodzą z wprawy. Trzeba będzie przecież kiedyś zatańczyć we Wrocławiu „Giselle” czy „Esmeraldę”. Tymczasem, dla tych, co balet kochają i dla tych, którzy z tą sztuką niewiele mieli dotąd kontaktu, najnowsza inscenizacja „Córki źle strzeżonej” będzie przeżyciem relaksującym, odświeżającym, niezawodnie poprawiającym nastrój. Idźcie do opery! Na balet!
GRZEGORZ CHOJNOWSKI