Monday, April 22, 2013

Europejska Stolica Kultury bez sternika




I znów zawirowania wokół Europejskiej Stolicy Kultury. Czy u nas zawsze musi być tak, że jeśli już uda nam się coś zdobyć, wygrać, dostać, kombinujemy, jak by tu rzecz polepszyć, czyli często spieprzyć, jak pisał Wojciech Młynarski?

Najpierw był sukces wrocławskiej kandydatury do tytułu ESK 2016. W czerwcu 2011, a więc prawie 2 lata temu. Kilka miesięcy później szef tego projektu, Adam Chmielewski, musiał odejść. Po co i dlaczego? Po to, by zrobić miejsce Krzysztofowi Majowi i Krzysztofowi Czyżewskiemu (autorowi lubelskiej, przegranej, kulturalno-stołecznej propozycji). Dlaczego? Może rację mieli ci, którzy upatrywali w Chmielewskim ewentualnego konkurenta Rafała Dutkiewicza do fotela prezydenckiego kiedyś tam? A może po prostu panowie nie potrafili się po sukcesie dogadać, jak to w Polsce było, jest i będzie. Teraz odchodzi Krzysztof Czyżewski. Jeszcze w styczniu prezentował swój pomysł na ESK, dziś wraca na Podlasie, a Wrocław traci czas i szarpie swoim wizerunkiem.

Czyżewski nie potrafił przekonać właściwie nikogo do własnej wizji stolicy kultury jako sieci laboratoriów, do „fabryki tworzenia”, która przekształciłaby miejską kulturę na trwałe w przestrzeń dla każdego, a przy okazji wyprodukowała artystyczne wydarzenia na rok 2016. Jego projekt, mimo że sensowny i kompleksowy, okazał się mało konkretny, zbyt ambitny, pomyślany tak jak przygotowuje się wielką inscenizację złożoną z mnóstwa elementów. A Rafał Dutkiewicz chce przede wszystkim igrzysk. Krzysztofowi Majowi przykazał: podwoić liczbę turystów przyjeżdżających do Wrocławia i ludzi uczestniczących w kulturze. Jak to zrobić, planując rok bez spektakularnych gwiazd, skupiając się na deep culture zamiast pop culture? Praca organiczna tak, ale tu trzeba jasnego i mocnego współczesnego blasku, nie rewitalizacji przeszłości. Czyżewski nie sprawdził się jako lider takiego przedsięwzięcia, bo sprawdzić się nie mógł. Ktoś, kto całe życie uprawia ogród, nie zagospodaruje krainy. Zwłaszcza że współpracownicy – szefowie festiwali, instytucji kultury – nie zobaczyli w dyrektorze charyzmatycznego przywódcy, umiejącego powalczyć również o pieniądze. Pieniędzy ESK jeszcze nie ma, wykrajanie jakichś złotych z budżetu Impartu, niewiele różniącego się od kwoty z poprzednich lat, wydaje się niesmacznym żartem. W tym sensie Czyżewski to po prostu nie był trafny wybór.

Zaszkodził mu także nieszczęsny szum wokół najgorszego z najgorszych pomysłów kierownictwa ESK, czyli zmiany logo. W stopę strzelał Krzysztof Maj, rykoszetem dostał imiennik, zasiadający lub niezasiadający w radzie działającej-niedziałającej fundacji, w zarządzie której widnieje nazwisko autora zwycięskiego znaczka. Prawie żadna jednostka organizująca artystyczne imprezy w mieście nie używa nowego identyfikatora. Zarówno w folderze zakończonego w niedzielę Portu Literackiego jak i, na przykład, w programie ostatniej premiery Wrocławskiego Teatru Lalek widnieje stary, piękny motylek Pawła Pawlaka. Gdyby odejście Krzysztofa Czyżewskiego mogło chociaż cofnąć decyzję w sprawie logo, byłby to sygnał, że ktoś w końcu zmądrzał i jest szansa na rozsądniejsze wybory personalne. Przy czym, jeszcze raz powtarzam, projekt Czyżewskiego miał sens jako projekt-wizja, nie do realizacji tu i teraz, w takim mieście jak pełen metropolitalnych aspiracji Wrocław, przy tak przywiązanym do wizerunkowych gier prezydencie.

Co będzie dalej, oczywiście, nie wiadomo. Gorączkowe poszukiwania czas zacząć. Krzysztof Maj wizyjnie nie uciągnie, powrót do Chmielewskiego niemożliwy, następne wskazanie musi być ostateczne. Może zatrudnić kilku szefów-kuratorów (jak w przypadku Europejskiego Kongresu Kultury)? Za kilka razy większe pieniądze? Może jednak postawić na jednego? Na giełdzie nazwisk pojawił się już Roberto Skolmowski, ale czy człowiek ministra Zdrojewskiego byłby do przełknięcia przez obecne władze miasta? Człowiek, dodajmy, który wrocławski teatr zostawił w środku sezonu? W tej chwili przychodzi mi do głowy jedna kandydatura łącząca artystyczne ambicje i fajerwerk, zrozumienie kameralności z rozmachem widowiska, polskości ze światowością. Ten ktoś dobrze zna Wrocław, uwielbia wyzwania i nieraz dowiódł, że potrafi. Może więc pan prezydent zadzwoni do Michała Znanieckiego i znajdzie argumenty, aby go przekonać?
GRZEGORZ CHOJNOWSKI      

Monday, April 15, 2013

Agnieszka Miklis WŚCIEKŁA SKÓRA




Książka ta czekała na mnie pewnego dnia na radiowej portierni, zostawiona przez samą autorkę. Była niespodzianką, nie kontaktowaliśmy się wcześniej. Niespodzianką ponad pięćsetstronicową, mającą już sporo prasowych i sieciowych recenzji, głównie wielbicieli, którzy od WŚCIEKŁEJ SKÓRY nie mogli się oderwać. Ze mną tak nie było, co zaraz wyjaśnię, ale na Agnieszkę Miklis i jej debiutancką powieść nie wolno oczu nie zwrócić, choć z ogłaszaniem debiutu roku bym się wstrzymał.

Książka zaplanowana jest bardzo ambitnie, dla mnie nadambitnie, biorąc pod uwagę gatunek, jaki jednak we WŚCIEKŁEJ SKÓRZE przeważa i jaki sugeruje okładka z dopiskiem: thriller. Mamy trzy motta: z piewcy Gliwic i Górnego Śląska Horsta Bienka, Włoszki Oriany Fallaci oraz Holendra Iana Burumy. Poza tym dedykacja, prolog, odautorskie podziękowania z życzeniami „przyjemnej lektury”. Z krótkiego biogramu dowiadujemy się, że Agnieszka Miklis mieszka dziś pod Wrocławiem, pochodzi z Tarnowskich Gór, kolejna powieść będzie nosić tytuł ŚLEPE RYBY.

Z Tarnowskich Gór pochodzi główna bohaterka WŚCIEKŁEJ SKÓRY Roswita Rein, o której można by powiedzieć, że to samotna trzydziestolatka, gdyby nie mieszkała z rodzicami. Studiowała polonistykę we Wrocławiu, lecz studia rzuciła, aktualnie pracuje w sklepie z dewocjonaliami, pielęgnując poczucie przegranego życia. Po kolejnej domowej kłótni decyduje się wyjechać, jak wielu Ślązaków, do Holandii, do pracy. Na szczęście ma potrzebne podwójne obywatelstwo, więc firma Evert zatrudnia niepozorną Roswitę. W końcu „Arbeit macht frei”, jak mówi poznana w busie Tania Konecki, piękna, znudzona małżeństwem i matkowaniem kobieta szukająca w Noord Riesen ostatniej być może w życiu przygody. Roswicie Tania przypomina Assię Wevill: „Tak, zdecydowanie ma w sobie coś z tej smagłej żydowskiej łasiczki, która odbiła męża Sylvii Plath”. Do podobnych wtrętów filologicznych przyzwyczajamy się szybko, choć, trzeba przyznać, iż odważny to zabieg w przypadku thrillera. Imię Tani nadano z powodu zachwytu nad Puszkinowym EUGENIUSZEM ONIEGINEM, prawdziwą bombą staje się nazwisko jej prababci: Lorca, jak cytowany w bardzo ładnej scenie miłosnej Federico Garcia. Ta scena, po której nic już nie będzie takie samo, a Roswita znajdzie w sobie śledczą odwagę i siłę, zdarza się po stu pięćdziesięciu stronach świetnie napisanej przydługiej ekspozycji. Gdyby autorka częściej używała techniki skrótu (jak na owej 156. stronie), byłoby o niebo lepiej i ciekawiej.

Doceniam obyczajową zawartość WŚCIEKŁEJ SKÓRY, społeczny portret odmalowany z obserwacyjnym i komentatorskim zacięciem, stylistycznym kunsztem. Bywa wprawdzie schematyczny, z naczelnymi motywami relacji rodzinnych, traum i w zimowej aurze roznieconego erotyzmu, lecz w sumie to  istotny w najnowszej polskiej (a może i europejskiej) literaturze obraz emigranckiego losu. Widzimy galerię i Polaków (Ślązaków), i Holendrów we współzależności opartej na ekonomii, narodowych fobiach i stereotypach tuż przed wejściem Polski do Unii Europejskiej. „Ciotka go przestrzegała, żeby nie wikłał się w żaden romans z Polką ani Ruską – czytamy w opisie myśli policjanta Petera Drosda. – ‘To kurwy - mówiła - Kurwy i heksy. Przybywają ze swoich drewnianych chałupin, gówno mają, ale umieją usidlić mężczyznę – lepiej z nimi uważać’”. Im dalej się jednak powieść Agnieszki Miklis zapędza w szkatułkowe rozgryzanie poszczególnych charakterów, im więcej odkrywa poboczności, tym trudniej się ją czyta jako thriller. Dostajemy zbyt wiele informacji po to, by dojść tam, dokąd prowadzi każdy kryminał.

Wiem, że niezwykle świadomej warsztatu i bardzo utalentowanej debiutantce właśnie chodziło o stworzenie innego kryminału, ale nadmiar jest zawsze błędem, niezależnie od gatunku. Dokładnie w tej samej chwili, kiedy Peter wścieka się na przesłuchiwanego Edmunda za przeciąganie zeznania, ja irytuję się na autorkę z identycznego powodu (mimo sympatii do Cata Stevensa). Ale mimo to czekam na ŚLEPE RYBY, ciekawe, czy znów z intrygującą Roswitą w roli głównej.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
........................................
Agnieszka Miklis WŚCIEKŁA SKÓRA, Videograf, 2013          

Monday, April 8, 2013

KOTLINA (Wrocławski Teatr Współczesny)





KOTLINA, najnowszy spektakl Wrocławskiego Teatru Współczesnego, zaczyna się długą sceną, w której z ciemności stopniowo wyłaniają się sceniczni mieszkańcy i elementy scenografii. Przez kwadrans, może dwadzieścia minut, siedzimy sobie na widowni, słysząc cokolwiek szamańskie dźwięki, obserwując sielankę współistnienia trzech psów i ich właścicielki. Na krześle w rogu siedzi starszy mężczyzna, obok niego manekin, czyli ktoś, kto został niedawno zabity. Być może myśliwy zginął za sprawą zemsty saren. Kiedy ów starszy mężczyzna (Bogusław Kierc) wstaje z fotela, słyszę głosy widzów: „nareszcie”.

Trudno się dziwić reakcji widowni, nikt nie przyszedł do teatru po to, by oglądać gry i zabawy zwierząt, nawet tak pięknych jak owczarek niemiecki Santos oraz jego towarzysze Wena i Kolo, rodezjan i golden retriever (trenowane przez Krzysztofa Tatara, obecnego na widowni w czasie każdego przedstawienia). Ta otwierająca sekwencja (niekonieczna w takim wymiarze) jest dla klimatu spektaklu Agnieszki Olsten (reżyseria) i Igora Stokfiszewskiego (dramaturgia) charakterystyczna. Jeśli ktoś liczy, że KOTLINA będzie wartkim kryminałem ekologicznym, jak promowano książkę Olgi Tokarczuk PROWADŹ SWÓJ PŁUG PRZEZ KOŚCI UMARŁYCH, czyli bazę dla wersji teatralnej, lepiej niech zostanie w domu. Nadzieje się bowiem na medytacyjny performans-debatę na tematy relacji między ludźmi a zwierzętami, kosmosem a roślinami. Bardzo wciągający, intrygujący, znakomicie, spójnie zaplanowany i wykonany.

Wbrew pozorom sprawiająca wrażenie chaotycznie ułożonej z etiud-epizodów całość ma czytelny, logiczny ciąg, jeśli ktoś zechce śledzić ledwie zarysowaną fabułę. Jest trup, tropy, które prowadzą do rozwiązania zagadki. Ale nie w fabule tkwi siła tego spektaklu, lecz w jego przestrzeni filozoficznej. Niespiesznie rozgrywająca się KOTLINA to intelektualnie angażująca propozycja wizji świata rozumianego holistycznie, jako jeden wielki organizm składający się z równoprawnych cząstek. Elementarną prawdą wydaje się tu troska o inne stworzenia, ludzi, psy, komary, drzewa. Stąd i słowo, i obraz, i muzyka (Kuby Suchara) działają perswazyjnie, czasem dosłownie, czasem subtelnie.

W tę całościową perspektywę patrzenia na sprawy ziemskie i niebiesie trafnie wpisuje się zarówno obsadzona w roli Janiny Duszejko austriacka aktorka Renate Jett, mówiąca zagraniczną polszczyzną, ale też po angielsku i niemiecku, jak i postać zjawy-Dobrej Nowiny (Katarzyna Bednarz), chodzącej własnymi ścieżkami, podpowiadającej wątki. Brunetka (Marta Malikowska) w półnagim treningu (i dla płciowej równowagi obnażony Boros - Tadeusz Ratuszniak) przekonują do eko-bio-racji na zasadzie podobnej do akcji modelek na rzecz PETA (People for the Ethical Treatment of Animals). Przy okazji snuje się opowieść o pewnej kłodzkiej krainie, symbolicznym raju-nie raju, gdzie mogłyby wspólnie i w pełni, nie krzywdząc się a szanując, żyć wszystkie stworzenia. Może dlatego, że dzisiaj taka arkadyjska wizja nie ma szansy, Janina, robi w finale to, co robi (nie zdradzam, choć korci).

Oglądałem KOTLINĘ bez chwili znużenia (z wyjątkiem przesadzonego początku), zatopiony w podsuwane przez twórców tematy do rozważenia. Zostały mi w głowie argumenty i znaki, ślady racic zmienione w gwiezdne niebo (wyrazisty moment kulminacyjny) i chwila, gdy po śmierci Prezesa (Tomasz Orpiński) powiększyła się ciasna przestrzeń mieszkania. Nie pasuje mi tylko w tym wszystkim konieczność zabójstwa, czy to jako rewanżu, czy to uwolnienia świata od oprawcy. No i ciekawie zaprojektowana drewniana scenografia (Olafa Brzeskiego), bo skoro się mamy bezpiecznie czuć w swoim partnerstwie, nie powinniśmy dla estetyki teatru eksploatować przyrody ponad miarę. Pamiętam, że w poprzednim wrocławskim przedstawieniu Agnieszki Olsten (SAMSARZE DISCO) również zużyto setki desek. Pani Agnieszko, wystarczy.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
........................................
KOTLINA wg powieści O. Tokarczuk, reż. A. Olsten, Wrocławski Teatr Współczesny, 5 kwietnia 2013      
    

Monday, April 1, 2013

Michael Feeney Callan ROBERT REDFORD


W swoich studenckich czasach Robert Redford miał mały epizod radiowy. Wraz z kumplem-prezenterem lokalnej stacji KBOL ustawiali antenowe konkursy tak, by dzwoniący Redford je wygrywał. Aranżowali też dziwne telefony od niby słuchaczy, a razu pewnego przyszły Jeremiah Johnson wpadł do studia, udając napad. Ale, bądźmy szczerzy, w biografii gwiazdora gwiazdorów trudno znaleźć większe grzechy. Wspomnijmy jeszcze notoryczne spóźnianie się oraz dżob polegający na udziale w teleturnieju: za podłożenie się na którymś z etapów początkującemu aktorowi wypłacono 75 dolarów w naturze, czyli sprzęcie wędkarskim. Po latach Redford-reżyser nakręci QUIZ SHOW o największym teleturniejowym przekręcie Stanów Zjednoczonych, wydarzeniu właśnie z tamtego okresu, kiedy jako absolwent American Academy of Dramatic Art dopiero szukał możliwości utrzymywania się z zawodu. Grał w teatrze i telewizji, żyjąc w skromnym mieszkaniu ze świeżo poślubioną Lolą, cierpiąc z powodu łóżeczkowej śmierci swego pierwszego syna. Jeszcze kilka lat wcześniej uczył się malarstwa w Paryżu, jeździł po Europie, fascynował się twórczością i stylem bycia beatników, teraz przekonywał się, jakie ciekawe i nie potrafi być aktorstwo. Zależy gdzie i z kim. W tamtym czasie spotkał na przykład człowieka, z którym później zrobił kilka pamiętnych filmów, lecz na razie nie współpraca z Sidneyem Pollackiem, tylko dylematy początku – kariera, kasa, rodzina, ambicja – czekały na rozwiązanie.

Po nominacji do nagrody Emmy pojawiły się propozycje serialowe, które odrzucił. Redford nie chciał zostać telewizyjnym psychiatrą za 10 tysięcy dolarów tygodniowo, po cichu planował coś innego. Kupił hektar ziemi po kurzej fermie, potem kolejnych 250, aby w miejscu słynnego dziś Instytutu Sundance – raju niezależnego kina – zbudować dom. Artystycznym przełomem okazał się występ w najbardziej kasowej sztuce sezonu 1963/64 BOSO W PARKU Neila Simona, do czego namówił go reżyser Mike Nichols. „– Nagle znalazłem się w centrum uwagi – wspomina bohater książki Michaela Finneya Callana. – Chciała mnie poznać Eleanor Roosevelt, Noel Coward. Natalie Wood specjalnie dla mnie przyszła za kulisy. Bette Davis zaprosiła mnie do swojego apartamentu w hotelu Plaza. A i tak najlepsza była Ingrid Bergman, która przyszła na zaplecze”. Bergman dała mu dobrą radę: „Bierz tylko dobre rzeczy”. Z perspektywy czasu wydaje się, że aktor wziął sobie jej słowa do serca, mając przy tym mnóstwo szczęścia, niesamowity upór („prędzej zginie z głodu, niż ulegnie presji” – mówiła o nim Wood), no i ten nieodparty wdzięk. Producent Sam Spiegel nie ukrywał powodu zatrudnienia młodego właściciela posesji w stanie Utah do roli w filmie OBŁAWA. „– Dał mu tę rolę, bo widział, jak reagują na niego pracownice biura wytwórni – relacjonuje Jane Fonda, partnerka z planu. – Na jego widok od razu zaczynały świergotać”.

Redford wyznaje autorowi książki, że w latach siedemdziesiątych ub. wieku, a pewnie i wcześniej, miał problem z byciem towarem, produktem pomysłów nieobliczalnego przemysłu rozrywkowego, podczas gdy jemu chodziło o coś więcej. Stąd zaangażowanie w sprawy społeczno-polityczne, coraz ambitniejsze projekty artystyczne, ekranowe i prywatne powroty do amerykańskich korzeni, z indiańską przeszłością kontynentu oraz ekologią na jednym z czołowych miejsc. Stąd w końcu decyzja o reżyserowaniu (Oscar za ZWYCZAJNYCH LUDZI) i cykliczne próby przewartościowania kariery. Michael Feeney Callan zajmuje się w biografii Redforda znaczącymi szczegółami, wspominając na przykład o odrzuconych rolach (m.in. w DNIU SZAKALA czy SERPICO), przytacza anegdoty z planów zdjęciowych, sceny z uczuciowego życia aktora, ani przez chwilę nie traci z oczu całości. A całość w przypadku Roberta Redforda nie zamyka się w uwodzicielskim uśmiechu z okładki, nie ma nic wspólnego z romantycznością wizerunku odtwórcy roli tytułowego ZAKLINACZA KONI. Tu lepszym określeniem byłby romantyzm w sensie byronowskim, oznaczającym odwagę w przeciwstawianiu się światu, który wiele dając, oczekuje też poddaństwa. Tymczasem, to akurat dziecko szczęścia zapragnęło układu na własnych warunkach. Pierwsze warsztaty w Instytucie Sundance miały miejsce w czerwcu 1981 roku, pierwszy spektakularny sukces niezależnego filmu powstałego dzięki Sundance  zdarzył się osiem lat później za sprawą SEKSU, KŁAMSTW i KASET WIDEO debiutanta Stevena Soderbergha.

Książka Callana nie jest biografią pisaną na kolanach przy świetle gwiazdy, nieunikającej zresztą rozmów, pomocy, kontaktu. Nie jest także poszukiwaniem plotek i skandali. Autor – Irlandczyk, poeta, filmowiec, powieściopisarz i biografista (Seana Connery’ego, Anthony’ego Hopkinsa, Richarda Harrisa) – poświęcił tej książce i temu tematowi 14 lat. To widać, choć chciałoby się miejscami wejść jeszcze trochę głębiej w jakiś szczególnie lubiany film czy prywatną historię. Callana mniej interesuje nieudane w końcu małżeństwo Redforda z Lolą, związki z brazylijską aktorką Sonią Bragą czy ostatni z Sybille Szaggars, nie mówiąc o innych. Autor tej opowieści woli zanurzyć się w meandry charakteru swojego bohatera, pokazać go w roli niestrudzonego reżysera własnego życia, nie zawsze zwycięskiego, nie za każdym razem docenianego. Jak po premierze POŻEGNANIA Z AFRYKĄ, kiedy recenzenci kręcili jednym nosem: „jest tak nieporadny, że w pierwszej chwili budzi litość”. Ciekawe, co napiszą po obejrzeniu najnowszego aktorskiego filmu Redforda, który w ALL IS LOST gra mężczyznę walczącego z morskim żywiołem o przetrwanie. W obsadzie nikogo poza nim, za kamerą spotkany w Sundance Jeffrey C. Chandor. Podobno nie pada ani jedno słowo, premiera w tym roku. Ale kiedy się przeczyta książkę Callana, żaden wybór 76-letniego dziś aktora dziwić nie powinien.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
……………………………………..
Michael Feeney Callan ROBERT REDFORD, przeł. Ł. Witczak, Wydawnictwo Dolnośląskie, 2013