Tuesday, October 29, 2013

Mariusz Urbanek TUWIM. WYLĘKNIONY BLUŹNIERCA


Geniusz i kropka. Są tacy poeci, o których inaczej powiedzieć się nie da. – No ale – odezwie się zaraz głos arcypolski, czyli polemiczny – czy rzeczywiście? Czy geniusz może być autorem na przykład takiej strofy?
I już tli się, czekając, ta łuna
Legend przyszłych o Wiośnie, o Wschodzie,
I zakwitniesz, zakwitniesz na strunach,
Twórco ery, radziecki narodzie!
Wieki dadzą ci rangę bajeczną:
Epos - jakąś wszechludzką Bylinę,
Z Rewolucją, krasawicą wieczną,
Z wiecznie żywym herosem Stalinem.

Czy można oddzielać człowieka od dzieła, czy jednak trzeba zarezerwować te najwyższe miana dla ludzi-kryształów, niezwykle utalentowanych i nadzwyczajnie etycznych? No i przede wszystkim: takich, co oceniani po latach mieli/mają rację? To naiwne pytania, wiem, lecz padają, choć zdaje się, że przy okazji dzisiejszych dyskusji o Tuwimie wcale nie tak często. Maria Dąbrowska o zachowaniu poety na kongresie zjednoczeniowym partii komunistycznych: „Wyglądał jak stary lichwiarz (...), krzyczał i klaskał, i wstawał, a oprócz tego co chwila wyrzucał w prawo i lewo pięść”. Miał wtedy już 54 lata, naiwny nie był. Marian Hemar (a więc przyjaciel sprzed wojny) w satyrycznej rymowance: „Niestety zmienił się mistrz pióra, / Bo kiedyś miał na twarzy myszkę. Dziś ma szczura”, „Na nic talent poety, gdy on w takiej roli”. Zacytujmy jeszcze Józefa Wittlina, który mawiał podobno: niemożliwe, by taki głupi człowiek był tak wielkim poetą. „Geniusz Tuwima był niepomiernie większy niż jego charakter – dodawał Hemar kiedy indziej. – Geniusz Tuwima nie wrócił do kraju, na służbę wroga”. Zatem geniusz został na przymusowej wojennej emigracji w Stanach, człowiek przyjechał służyć terrorowi. A jaka z tego nauka?

Mariusz Urbanek zabrał się za postać księcia polskiej poezji po raz drugi, wcześniej publikując skromniejszy i bardziej popularyzatorski szkic w serii „A to Polska właśnie”. Potem ukazało się u nas powszechnie chwalone studium Piotra Matywieckiego, nominowana do Nagrody Nike TWARZ TUWIMA, gdzie zresztą brzmią znamienne słowa samego bohatera: "Są dwa sposoby uświadomienia sobie oblicza poety. Jeden - to zbudowanie syntetycznej formuły wyprowadzonej z takich rzekomo realnych danych, jak naród, epoka, biografia, pokrewieństwa historyczno-literackie, wpływy, zależności. Sposób drugi - to tylko zasłuchanie się w jego słowa i zapatrzenie w cień". Teraz mamy WYLĘKNIONEGO BLUŹNIERCĘ, portret kolejny i inny od poprzednich, choć – tak jak poprzednie – nieoceniający, prezentujący tych kilka wymiarów obecności Juliana Tuwima w polskiej kulturze, historii i polityce, i – jednak – kilka twarzy. Wielbiciel Piłsudskiego, a później bezwzględny krytyk sanacyjnej władzy (chciano go umieścić w Berezie Kartuskiej), zapalczywy komunista mieszkający po 1946 roku w niemałym apartamencie, posiadacz jednego z nielicznych wówczas w stolicy samochodów. A przecież był Tuwim również ojcem adoptowanej z sierocińca dziewczynki. Pisał do Staffa: „Przybyły mi dwie nowe, wcale nie podrzędne namiętności: miłość do naszej ślicznej córeczki, sześcioletniej Ewuni (...) i potężny napływ świadomości politycznej: ostre, rześkie, wysokie uczucie”. Urbanek zastanawia się, czy to z owego zakochania, czy z braku odwagi, by przyznać się, że może zbłądził, trwał w wierności reżimowi do końca. Bo z jednej strony w wierszu „Do córki w Zakopanem” te głodne linijki o Leninie, a z drugiej – historia ocalenia Jerzego Kozarzewskiego, skazanego przez komunistów za szpiegostwo, zbrodnię najcięższą. Ubłagany przez poetę Bierut ułaskawił zdrajcę, zamieniając wyrok śmierci na więzienie, i – sugeruje Mariusz Urbanek – zdobywając duszę Tuwima. W wywiadzie wieńczącym książkę owa córeczka, Ewa Tuwim-Woźniak, mówi o strachu, jakiego ojciec nie mógł się pozbyć w ostatnich latach życia.

A życie miał ciekawe, bogate i nierzadko wesołe, jak to autor błyskotliwych tekstów kabaretowych dwudziestolecia. Przeurocza farsa ŻOŁNIERZ KRÓLOWEJ MADAGASKARU, liczne wodewile, piosenki, twórczość dla dzieci i równocześnie ambitna, nowatorska poezja, zmieniająca myślenie o sztuce i świecie. Nie byłoby Skamandrytów bez dynamicznej liryki Tuwima. Kto inny tak pięknie zerwałby z Młodą Polską (też piękną skądinąd)? Lubił żarty, frywolność, nie unikał grubego słowa, erotycznego obrazu i odważnej frazy, ale zawsze gdzieś tam tkwiła w nim odwrotność. Cierpiał na nerwicę (m.in. agorafobię), depresję, uciekał w alkohol. W wierszu „Ranyjulek” pisał: Powinienem z wiatrami po ulicach się włóczyć, / W tłoku miast, podchmielony, najradośniej się chwiać, / Od andrusów, dryndziarzy powinienem się uczyć / Gwizdać, kląć, pohukiwać na psiakrew i psiamać! Nie potrafił. Szybko go zaczęto postponować, z powodu pochodzenia również. Żyd piętnujący Polskę i Polaków? Łapać go. Żyd uderzający w łódzkich chasydów? Fe. Urbanek tego wprost nie ujmuje, choć czytelnik jego książki raczej nie ma w pewnym momencie wątpliwości, iż – mimo środowiskowo-ojczyźnianych win, jak to wśród serdecznych przyjaciół Polaków (i artystów) – tkwiła w nim zadra naturalna, skaza indywidualna, potrzeba wojowania. Kto wie, czy gdyby pożył trochę dłużej, nie oddałby partyjnej legitymacji, stając się równie ognistym antagonistą tzw. realnego socjalizmu, co przed wojną krytykiem sanacji (a wcześniej zaczadzonym, jak twierdził, apologetą II Rzeczpospolitej Piłsudskiego). Bo może był idealistą i gdy władza zapominała o sprawie i ludziach, on czuł, że powinien to wytknąć? BAL W OPERZE rezonuje w każdych czasach.

Nieoczywista to biografia i nie takie łatwe wnioski do wyciągnięcia z losów świetnego i wszechstronnego artysty, stąd pewnie i fantastycznie trafiony tytuł, oksymoroniczny WYLĘKNIONY BLUŹNIERCA, wzięty z cuda pod tytułem „Grande Valse Brillante” (KWIATY POLSKIE). Do prezentacji tej biografii Mariusz Urbanek wybrał ton, jak zwykle u niego, świeży i wartki jak skamandryckie zachłyśnięcie się młodością świata, miasta i człowieka, zachowując pozycję dystansu, przyjmując rolę obserwatora wydarzeń, notując głosy rozmaite. Jednakże z dyskretnego komentarza przebija życzliwość wobec poety po ludzku uwikłanego w piekielnie trudny okres dziejowych wolt, w tzw. chichot historii nie do racjonalnego wyjaśnienia. Polski sejm ogłosił w końcu 2013 rok Rokiem Tuwima, a ławeczka na Piotrkowskiej w Łodzi zyskała legendę miejsca przynoszącego szczęście. Wystarczy tylko potrzeć nos rzeźby Tuwima. Garbaty nos.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
........................................
Mariusz Urbanek TUWIM. WYLĘKNIONY BLUŹNIERCA, Iskry, 2013

Tuesday, October 22, 2013

OD NADMIARU PRZEZ ANGELUSA DO RYBCZYŃSKIEGO



czyli FESTIWALOWY PAŹDZIERNIK

                                          http://angelus.com.pl


Jak tak dalej pójdzie to październik stanie się we Wrocławiu miesiącem imprez, z których nie będziemy mogli w pełni skorzystać, bo nas nie będzie na to stać. Same festiwale, nie licząc pojedynczych wydarzeń – wystaw, koncertów, spektakli, seansów  – wypełniłyby kalendarz kulturalny do imentu. Avant Art, Opowiadania, Międzynarodowy Festiwal Kryminału, Dialog, Festiwal Aktorstwa Filmowego,  American Film Festival, Gitara Plus, Wrocławskie Spotkania Teatrów Jednego Aktora, Pieśniarze Niepokorni, Musica Electronica Nova, no i ten nieszczęsny Angelus - Nagroda Literacka Europy Środkowej. Nie mamy na uczestniczenie w tym wszystkim ani czasu, ani pieniędzy, więc warto zadać podstawowe pytanie: po co aż tyle w jednym okresie i czy ktoś to w ogóle kontroluje? Szumnie nazywająca się Biurem Festiwalowym 2016 instytucja najwyraźniej nie. W tak dużym mieście jak Wrocław istnieje i popyt na kulturę, i – jak widać – podaż imprez, ale chwieją się proporcje. Dlaczego wszyscy czekają na październik, czemu nie chcą się wpasować w jakiś pogodny kwiecień, maj, czerwiec, w uroczy marzec? Tam podobnego obłożenia nie ma, więc i publiczność wypełnia sale koncertowe i teatralne. W czasach, w których naprawdę liczymy każde 10 złotych, funduje się nam festiwal festiwali, a potem ich organizatorzy się dziwią, że nie idzie im sprzedaż biletów tak jak jeszcze rok, dwa lata temu. A przecież każda z tych imprez kosztuje mniejsze lub większe kwoty, w większości są to pieniądze publiczne.

Nagroda Literacka Europy Środkowej Angelus jest tu symboliczna. Odklejono galę Angelusa od Wrocławskich Promocji Dobrych Książek, postanowiono zrobić samodzielny festiwal literacki, złożony ze spotkań autorskich, zwieńczony ceremonią finałową (teatralnie okraszonym przyznaniem nagród laureatom). Bo październik to taki literacki miesiąc, czas Nagrody Nike, Nobla, czas idealny, by marginesowy ciągle (po 8 edycjach!) laur wydobyć z głębokiego cienia. Obiecywano promocję, działania edukacyjne, cuda wianki albo niewidy, wyszła tzw. kiszka. O spotkaniach w księgarni – nomen omen – Tajne Komplety wiedzieli kulturalni konspiratorzy, media nie dostały ćwiartki mailowego komunikatu w tej sprawie. Wiem, że cafe-księgarnia w Przejściu Garncarskim mała i miejsc niedużo, lecz zwłaszcza w tym październikowym zalewie festiwalowym rozwieszenie plakatów nie wystarczy. Może organizator (miasto) chce, by Angelus pozostał zdarzeniem elitarnym, lokalnym, skoro lokalność (środkowoeuropejskość) ma w nazwie. Co ciekawe, tegoroczna gala odbywała się po południu (początek o 17), bo wieczorem (o 19.30) na tej samej scenie rozpoczynał się spektakl MISTRZA I MAŁGORZATY. Czyli że Angelus jednak nie taki wyjątkowy skoro prestiżowo przegrywa z repertuarowym przedstawieniem (jakkolwiek nie byłoby wspaniałe).

Na koniec dziś jeszcze z innej październikowej kadzi, tej z napisem Centrum Technologii Audiowizualnych, podpisanej Rybczyński-Banasiak. O przedziwnym, pokrętnym zwolnieniu filmowca (czyli fachowca i faktycznego twórcy CeTY) Zbigniewa Rybczyńskiego w trybie kwadransowym (na podstawie przypuszczeń, nie dowodów) słyszała juz cała Polska, więc objaśniać nie muszę (tych, co nie znają sprawy odsyłam tutaj). Chciałbym natomiast podziękować Arkadiuszowi Franasowi z Gazety Wrocławskiej za to, że rzucił solidny snop światła na powody podziękowania Rybczyńskiemu. Cytat: ‘"Żądamy wyjaśnień...", "jak można takiego człowieka..." - słychać spazmatyczne głosy. A dlaczego nie można? Że ma Oscara? Ale jak wynika z relacji, które sam przedstawia, powody były. Dostał na przykład upomnienie za aroganckie zachowanie wobec przełożonego (...). Mieć laureata Oscara we Wrocławiu to na pewno był zaszczyt, ale myślę, że nie jesteśmy aż tak prowincjonalnym miasteczkiem, by za wszelką cenę... To czasami właśnie sprawa honorowa. Zwłaszcza że na drugiego Oscara się nie zanosiło’ – kończy redaktor. „Aroganckie zachowanie wobec przełożonego” – o takie zagadnienie powinien się wzbogacić kodeks pracy po wrocławskich doświadczeniach. Dowiedziałem się też od pana Arkadiusza, iż we Wrocławiu jeden Oscar (i to z zamierzchłych lat 80. XX wieku) to za mało, dziś więcej znaczą – z zapałem przez Gazetę Wrocławską śledzone  sukcesy wrocławianki w programie MasterChef. Rybczyńskiego nie ma, wyrzucone w błoto miliony (no bo raczej laureat – jednego tylko – Oscarka nie wróci nawet po oczyszczeniu z podejrzeń po aroganckim wyrzuceniu z pracy), a honor (honorek) na pierwszym miejscu. Jakie to nieprowincjonalne...
GRZEGORZ CHOJNOWSKI

Tuesday, October 15, 2013

DIALOG FESTIVAL, czyli GWAŁT PORZĄDKUJE ŚWIAT?



Trwa we Wrocławiu siódma edycja międzynarodowego festiwalu teatralnego Dialog, który przyciąga artystów (i widzów) z Polski, Europy i świata, jest nieocenionym i fascynującym przeglądem tego, co we współczesnym teatrze się dzieje. Dialog wymyśliła Krystyna Meissner, była szefowa Wrocławskiego Teatru Współczesnego, miłościwie (a raczej niemiłościwie) panująca dyrektorka festiwalu od 14 lat. Niemiłościwie, bo w dwuletnim cyklu przygotowuje dla publiczności nie tylko serię przedstawień, ale też temat-zadanie do przemyślenia. W tym roku hasło imprezy to GWAŁT PORZĄDKUJE ŚWIAT, co wielu osobom wydaje się nielogiczne, straszne i nie do przyjęcia. Gwałt przecież burzy porządek, wprowadza chaos, przewraca zbudowane. Ale - przewrotnie dodaje Krystyna Meissner - wyzwala siły, które przemocy się sprzeciwiają, które po pożogach i cierpieniu budują od nowa. Nie zawsze, niestety, z sukcesem, nie zawsze w słusznej sprawie lub właściwymi środkami.   

Celnie zbiera te problemy spektakl meksykańskich artystów pt. ODGŁOSY POŻARU. Troje aktorów odgrywa mroczną część historii Meksyku, rządzonego w drugiej połowie XX wieku przez dyktatorów-tyranów. Z niezgody na technokratyczny system i autorytarną władzę zrodził się tam oddolny ruch rewolucyjny, działający poprzez akty terroru. Jak czytamy na dużym ekranie w cytacie z Mao Tse-tunga: rewolucja to nie przelewki, lecz przemoc. Dobro więc czy zło? Takie pytanie kołacze się nam w głowie, kiedy oglądamy skromnie, ale pomysłowo zainscenizowany teatr przypominający fabularyzowany dokument filmowy. Co z tej sagi przemocy narodowej wynika dla narodu i człowieka? Osią złożonego z wielu relacji spektaklu jest opowieść Margarity Urias, kobiety urodzonej w 1944 roku, w pełnej brawury i romantyzmu młodości zaangażowanej w rozmaite akcje i stowarzyszenia paramilitarne. Symultanicznie używając prostych środków, w dobrym tempie, meksykańscy aktorzy i reżyserzy z kompanii Lagartijas Tiradas Al Sol (Jaszczurki leżące na słońcu) potrafią wciągnąć w krwawe dzieje swojego kraju ludzi mieszkających kilka tysięcy kilometrów dalej. Wydarzenia wojenno-więzienne rozgrywają się jako zabawa żołnierzykami i makietami, ale też w przestrzeni sceny. Kiedy dwójka kolegów w rolach oprawców torturuje koleżankę (czyli działaczkę ruchu oporu), wiedząc, że jej nic nie zrobią, czujemy olbrzymi dyskomfort. To teatr prawdziwy, prowadzący do bardzo szczerej puenty: liczy się to, jak przeżywamy własne życie, co robimy dla świata i innych, jak przeciwstawiamy się i walczymy o sprawę, ale najważniejsze: umieć w tym wszystkim znaleźć siebie, poprzez miłość, rodzinę, pasję. Nie wszystek się poświęcić. Spektakl z Meksyku to część większego projektu, którego pozostałymi elementami są blog internetowy i książka stworzona przez 35 osób (jak nazywają ją autorzy: "mapa nadziei").

Bez nadziei zostawiła wrocławską publiczność za to Angelica Liddell, mocno oczekiwana i mocno rozczarowująca Hiszpanka, niewiele mająca do powiedzenia swoim monodramem JA NIE JESTEM ŁADNA. Ani treść tej wygłaszanej w towarzystwie żywego białego konia godzinnej tyrady-oskarżenia na temat molestowania dzieci, ani forma nie wzbudziła zainteresowania większości widzów, choć widziałem i emocjonalne reakcje, zapewne związane z osobistymi doświadczeniami. Liddell nie przekonała, bo jej intymna opowieść była zbyt efekciarska tam, gdzie powinny zabrzmieć szepty, nie krzyk. Zestawienie ballady NIGHTS IN WHITE SATIN z traumatycznym wspomnieniem z dzieciństwa dziewięcioletniej dziewczynki więcej by zrobiło fermentu, gdyby dźwięki trzymano na wodzy. Nie da się jednak zaprzeczyć, że kilka pytań rzuconych zwłaszcza do mężczyzn ma sens, zwłaszcza wobec trwającej u nas dyskusji wokół pedofilii.

Rewelacją (choć to zbyt rozrywkowe słowo w tym przypadku) okazał się oczekiwany z dużym zainteresowaniem pokaz cyklu instalacji na temat zbrodni kolonializmów. Prezentowana m.in. na Wiener Festwochen i festiwalu w Avignon EXHIBIT B porusza i zmusza do myślenia. Trudno po wizycie w doskonale dobranej do struktury spektaklu surowej przestrzeni Browaru Mieszczańskiego gładko przejść do rzeczywistości, pojechać do sklepu czy odebrać telefon. 25 widzów wchodzi do małej sali, gdzie otrzymuje numery. Po chwili, pojedynczo wyczytywani, jesteśmy wpuszczani na wystawę-przedstawienie. Już pierwsza instalacja robi wrażenie, tym bardziej że dwoje pierwszych aktorów przypięte ma do ubrań numery ewidencyjne, a obok nich wiszą zwierzęce trofea polowania w Afryce. To eksponaty w gabinecie osobliwości, dzicy przywiezieni z Afryki, by zaspokoić ciekawość elit - tak wyglądały w XIX i XX wieku tzw. human zoos, ekspozycje ludzi innych, czarnych, zdeformowanych, gorszych. Każda z kilkunastu części wystawy prezentuje wycinek z kolonialnej historii świata, kontekstu dowiadujemy się z podpisów pod poszczególnymi obrazami. Żywi modele i modelki stoją, siedzą lub leżą nieruchomo, patrząc nam prosto w oczy. Czujemy się nieswojo. Np. przy Sarze Baartman, Czarnej Wenus, niewolnicy wywiezionej z południowej Afryki w 1810 roku do Europy. W paryskim Muzeum Człowieka wystawiano jej szkielet i wypreparowane genitalia, mózg do połowy (uwaga) lat siedemdziesiątych XX wieku. Podobny los spotkał Angela Solimana, choć ten pochodzący z dzisiejszych terenów należących do Kamerunu lub Nigerii miał w życiu więcej szczęścia. Zabrano go jako dziecko do Marsylii, ale wychowano tego małoletniego niewolnika i wykształcono solidnie. Został potem nauczycielem, był szanowany w kręgach wiedeńskiej socjety jako powiernik i przyjaciel cesarza, członek loży masońskiej wespół z Haydnem i Mozartem. Po śmierci, Solimana zmumifikowano, wypchano i wciśnięto do muzeum w charakterze eksponatu: proszę państwa - oto Afrykańczyk i tyle (mumia spłonęła w 1848 roku). W kolekcji mamy jeszcze niewolników z Konga, okrutnie okaleczanych za niewydajną pracę przy zbiorach kauczuku, ale też współczesnych imigrantów, których takie światłe i demokratyczne kraje jak Francja, Szwajcaria, Wielka Brytania, Węgry, Hiszpania deportują z powrotem do miejsc, skąd przybyli szukać azylu. Niejedna deportacja zakończyła się śmiercią z rąk europejskich policjantów (uduszenie, zatrzymanie akcji serca i tak dalej - niskie wyroki). To nie jest tylko przeszłość - usiłuje nam powiedzieć autor tego Wydarzenia Brett Bailey, to ciągle tkwi w naszej mentalności, bywa, że dzieje się na naszych oczach. Potwierdzają to aktorzy w wywieszonych na ścianie notach od siebie. Leslie Mohin du Pont, chórzysta z cudownie wyciszającego na koniec, lecz i wzmacniającego przekaz zespołu śpiewających głów z Namibii (głowy ścinano, gotowano, oczyszczano i wysyłano do Europy do badań): "Ten projekt jest dla mnie bardzo ważny, bo opowiada o naszej historii. W moim kraju prawie nikt nie mówi o tych sprawach". Nana Sarpon: Nauczyłem się czegoś z rasizmu: szanować innych ludzi". Lucinda Sedoc: "Kolor naszej krwi jest taki sam". W EXHIBIT B zobaczymy też wrocławską artystkę Emose Uhunmwangho, której udział mówi jeszcze jedno: jestem jedną z was, jestem kobietą, nie Murzynką, kimś egzotycznym, pracuję w tutejszym teatrze, jestem Polką.

Po gwałcie kolonializmu nadszedł porządek, kruchy i ciągle niepełny, Sara Baartman dopiero dekadę temu, dzięki upomnieniu się o jej szczątki przez Nelsona Mandelę, została pochowana. A w piątek festiwalowa debata o brunatnej Polsce, z udziałem Zygmunta Baumana. Takie to spotkania czekają na uczestników Dialogu, trwającego do 19 października. Warto się wybrać, tym bardziej że słynny Johan Simons z potwornie nudnymi maratonami słów nie do wytrzymania (KRÓL LEAR, OCZYSZCZENI/ŁAKNĄĆ/PSYCHOSIS) już się w programie nie pojawi.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI

Monday, October 7, 2013

ZACHODNIE WYBRZEŻE (Teatr Polski we Wrocławiu)


W programie do przedstawienia ZACHODNIE WYBRZEŻE. POWRÓT NA PUSTYNIĘ, którym wrocławski Teatr Polski premierowo rozpoczął sezon, znajdują się cytaty z rozmów z dramatopisarzem Bernardem-Marie Koltèsem:
„– Panie Koltès – pada pytanie, - krytycy są zdezorientowani. W Hamburgu pańska sztuka jest odbierana jako wyrafinowany dramat, podczas gdy w Paryżu to bulwarowa operetka”. Po obejrzeniu wrocławskiego spektaklu widz mógłby rzucić reżyserowi Michałowi Borczuchowi (ew. też dramaturgowi Tomaszowi Śpiewakowi) podobnie skonstruowaną frazę:
„– Panowie, jesteśmy zdezorientowani. Miała to być sztuka o spotkaniu człowieka cywilizowanego z dzikim, białego z kolorowym, a wyszedł może i pomysłowy zestaw scen o ludzkim pogubieniu”. No i: przede wszystkim miało być przedstawienie złożone z dwóch tekstów Koltèsa, w końcu został tylko jeden, czyli ZACHODNIE WYBRZEŻE. Bo kuriozalnie się prezentujący prolog, kiedy spędzona na scenę publiczność ogląda sobie aktorów w kostiumach z POWROTU NA PUSTYNIĘ, to jedynie próba ratowania twarzy, aby choć przez moment zaistniał pierwotny zamiar inscenizatora. Wygląda to na przyznanie się do pomyłki (co chwalebne), jasnej dopiero po kilku miesiącach pracy, tuż przed finałem. Zdarza się, życie artysty teatralnego bywa niełatwe. Tak zresztą jak teatru, który – jak deklaruje dyrektor Polskiego Krzysztof Mieszkowski – ciągle chce iść do przodu, wyznaczać drogi, komentować współczesność w sposób nowatorski, w czym przeszkadzają problemy finansowe.


Sztuki Koltèsa nie są tym, co dyrektor finansowy teatru lubi najbardziej. Enigmatyczne, niemal bez fabuły, z bohaterami nie do pokochania. W ZACHODNIM WYBRZEŻU do hangaru zamieszkanego przez grupę ludzi – powiedzmy – z marginesu społecznego przyjeżdża zamożny gość jaguarem, uruchamiając akcję. Facet (Maurycy Koch – Wojciech Ziemiański) chce się zabić, a jego partnerka (Monika Pons – Marta Zięba) chce, żeby ocalał. Oboje, oczywiście, wpakują się w kabałę, w której inne postaci zaczną odgrywać swoje role. Najbardziej tajemniczy jest Abad, powstały na naszych oczach z nagiej, mokrej białej kobiety (Małgorzata Gorol), która wyciera się i ubiera, przeobrażając się w czarnego rastamana. Przez cały czas milczy, a widz myśli: kto to, po co, dlaczego? Że każdy ma w środku Murzyna, inny element, niewolnika? Może tak. Może to ma być to spotkanie białego z czarnym, cywilizowanego z dzikim, spotkanie w nas samych. Borczuch wymyślił na scenie właściwie nie portowy hangar, lecz pustawą salę prób, olbrzymią garderobę, gdzie aktorzy mogą zrobić sobie makijaż, pomalować twarz, nogi, ręce, wybrać ze stosu łachmanów np. bluzę dresową i dżinsy (niemający co grać, pozostawiony w obsadzie po zniknięciu POWROTU NA PUSTYNIĘ Adam Szczyszczaj), za duże slipy (Cecylia – Halina Rasiakówna) czy legginsy (Janka Woźnicka jako nie wiadomo kto, bo miała być w POWROCIE NA PUSTYNIĘ Fatimą, a w drugiej części już się nie pojawić). A więc zamiast spektaklu o zetknięciu kultur dostajemy konwencjonalny dramat na temat tożsamości, niemożności porozumienia, wampirzenia na tzw. Innym, serię wzajemnych zderzeń słowno-cielesnych, gdzie gwałt jest teatralny, symboliczny, nie dosłowny, więc może w zamierzeniu bardziej rzeczywisty?

Dużo tu znaków zapytania i bardzo mało emocji. Fajni aktorzy błądzący w często wypuszczanych dymach, niby w rolach, niby obok roli, bez szans na kreacje (są jeszcze Agnieszka Kwietniewska, Andrzej Kłak, Marcin Pempuś). Nic dziwnego, że gubi się w tym wszystkim niezainteresowany losem postaci widz, ziewając w fotelu. Tylko od czasu do czasu przebija ze sceny poezja, i to nie w dialogu, ale w pomysłowych momentach, kiedy górę nad gadaniem bierze inscenizacja. Liczyłem, że po bogatym w znaczenia, konflikty, opowieści (no i kreacje) HANSIE, DORZE I WILKU Borczuch ze współpracownikami stworzą kolejny (także scenograficznie) fascynujący świat, dotkną jakąś czułą strunę. I może by się tak i stało, gdyby reżyser od początku wiedział, dokąd pójść, pewien swego, siły tekstu lub przynajmniej własnego nań spojrzenia. Wydaje się jednak, że właśnie tego podstawowego warunku teatralnej roboty w  tym przypadku zabrakło i to, niestety, widać, słychać i tak dalej.

GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.........................................
Bernard-Marie Koltès ZACHODNIE WYBRZEŻE, reż. M. Borczuch, Teatr Polski we Wrocławiu, 4.10.2013