Tuesday, December 15, 2009

Bob Dylan CHRISTMAS IN THE HEART

Gdyby w sondażu zapytać Polaków, Europejczyków, Filipińczyków czy np. Kazachów, jaka powinna być piosenka świąteczna, pewnie odpowiedź krążyłaby wokół jednakowej definicji. Z melodią, łagodnością, nostalgią lub wesołością w szczegółach. Jednym słowem: ładna. Bob Dylan potrafi pisać i takie piosenki, które wykonuje na własny, charakterystyczny, jedyny sposób. Na swojej najnowszej płycie, wielkiej niespodziance tego roku, najważniejszy chyba artysta tzw. muzyki rozrywkowej, śpiewa (po raz pierwszy w karierze) przeboje świąteczne. A więc rzeczy z założenia ładne, do słuchania pod błyszczącym zielonym drzewkiem. I daje się tego słuchać, przez moment.

Dylan poszedł tutaj na całość. Z bogatego archiwum muzyki na Boże Narodzenie wybrał same klasyki, jak "Silver Bells", "I'll Be Home For Christmas" czy "Little Drummer Boy". Jest "Have Yourself a Merry Little Christmas", jest "The First Noel", czyli to, co znamy z wersji wszystkich świętych i nieświętych. Bing Crosby, Frank Sinatra. No i mamy kłopot. Kupujemy album, bo kochamy święta, uwielbiamy Dylana, chcemy też pomóc akcji charytatywnej "Feeding America", na potrzeby której trafia dochód ze sprzedaży. Włączamy odtwarzacz. Pierwsza piosenka świetna, żwawe "Here Comes Santa Clause", staromodnie zaaranżowane, z chórkami w stylu tych presleyowskich. Jesteśmy zachwyceni. A potem z utworu na utwór mina rzednie. Na początku jeszcze pojawia się uśmiech: no tak, Dylan, "Idola" to by przecież nie wygrał (i dobrze, bo byśmy nie mieli idola). Z czasem zwycięża znużenie, bo chyba nie o to nam jednak chodziło, aby przy okołowigilijnym stole słuchać Gargamela próbującego sprostać wszystkim kompozytorskim pomysłom. Bo Dylan niczego w tych nutach nie zmienia, nie dopasowuje ich do swoich możliwości. Niejeden wujek Lucjan skrzeczy lepiej. Gdybyśmy mieli tylko tę jedną świąteczną płytę w zasięgu, to byłyby to święta w zupełnie innym stylu. Choć z drugiej strony, byłoby na kogo zrzucić winę za przekwaszony barszcz.

Jako ciekawostka nie tylko dla fanów Dylana album "Christmas In the Heart" spełnia się w stu procentach. Jako muzyka towarzysząca świętom niekoniecznie. Chyba że mają już Państwo dość grzecznych wykonań i szukają także w końcu grudnia czegoś innego niż banalna, znana, powtarzalna bożonarodzeniowa uroda. Mnie akurat o tę powtarzalność o tej porze roku chodzi, więc Dylan w roli kolędnika, mimo że w słusznej sprawie, mój dom ominie.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.....................
Bob Dylan CHRISTMAS IN THE HEART, Columbia, 2009

Friday, December 11, 2009

AKROPOLIS. REKONSTRUKCJA (Wrocławski Teatr Współczesny)

We wrocławskiej rekonstrukcji „Akropolis” najważniejszy jest aktor. Spektakl zaczyna się w basenie, skąd aktorzy wychodzą na scenę, wcielając się w role aniołów. Improwizują, szukają. Najczęstsze pragnienie to kontakt z partnerem, pocałunek, a więc wspólnota. Kontekst historyczny, dramat Wyspiańskiego nie mają znaczenia, zamiast dziejów dzieją się aktorskie etiudy, trochę za długie, doskonale odegrane. Potem odbywa się dyskusja. Najpierw w bezpiecznej przestrzeni basenu, potem na scenie. Wciągnięci w nią widzowie też podrzucają pomysły na współczesny polski Akropol, punkt centralny, siedzibę władzy, mieszkanie narodowego ducha. Warszawa, bo stolica, Wawel, jak u Wyspiańskiego, Auschwitz, jak u Grotowskiego, Częstochowa, ktoś wymienia Licheń, Juratę, Międzyzdroje, Wrocław. Dla każdego coś innego. Potem próbujemy już całkowicie metodą twórcy Teatru Laboratorium. Historia Jakuba zostaje zrekonstruowana dokumentalnie, mechanicznie, bez emocjonalnego zaangażowania wykonawców. Na bose stopy zakładają ciężkie buty, kojarzące się z obuwiem z przedstawienia Grotowskiego i Szajny, teksty modulują w identycznie nienaturalny sposób, znów ćwicząc technikę, znowu w poszukiwaniu tonu, którego, już się domyślamy, nie znajdą. Jak dziś mówić w teatrze o Akropolis, skoro istnieje tyle niewykluczających wzajemnego istnienia, a wykluczających się wzajemnie dyskursów?

Sceniczny rezultat eksperymentów z lat 1960. potraktowano jako etap, krok ku teatrowi nieubogiemu i jako taki, słusznie chyba, odrzucono. Mit tamtego żyje w tym, dzisiejszym, tylko na serii slajdów z legendarnego „Akropolis”, pozornie równoważąc pastiszową konwencję. Slajdy nie mówią niczego, bo zasada oddychania polega w teatrze jednak na słowie, a ze słowem teatr mówiący o autorytetach, język chcący wyrazić ich obecność ma teraz (miał zawsze?) kłopot. Sens biblijnej przypowieści niknie, potrzeba nam nowej Biblii, a przynajmniej innych form kreacji. Podobną porażką kończy się inscenizacja części trojańskiej. Tu wprawdzie idzie się na całość, z kochaniem i rozbieraniem, lecz również w przypadku spraw starożytnych Greków z fabuły przechodzi do publiczności opowieść miłosna, nie żadna summa bosko-ludzkich relacji. Dlatego najradośniejszym momentem przedstawienia staje się taniec, zwykły taniec, z jednym, wiadomym układem. Można się weń zanurzyć jak w wodę, nie myśląc i nie pamiętając. Po euforii nadejdzie oczywiście powrót do rzeczywistości.

Przedstawienia, w których odsłania się technikę pracy i przyznaje się do pewnej bezradności w zetknięciu z tekstem-legendą są w dzisiejszym teatrze częste, ale rzadko wychodzi z nich coś, co można zabrać ze sobą do domu. Mimo przyjemności oglądania. Z „Akropolis. Rekonstrukcją” jest o tyle inaczej, że realizatorzy dbają o to, by aktor na scenie był utożsamieniem widza. Zapraszają nas do tańca, do dialogu, utrzymują wzrokową bliskość. Wszyscy jesteśmy tymi samymi ludźmi zamieszkującymi miliardy Akropoli, co teatr tylko artykułuje, bo przecież nie oznajmia. Ale brak jednego centrum nie musi być wcale tragedią. I to też w tym ciekawym przedstawieniu się ujawnia.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.........................................
AKROPOLIS. REKONSTRUKCJA, wg tekstu Wyspiańskiego i spektaklu Grotowskiego, reż. Michael Marmarinos. Premiera we Wrocławskim Teatrze Współczesnym 11 grudnia 2009

Wednesday, December 9, 2009

Norah Jones THE FALL

Przy okazji nowych płyt wykonawców, których lubimy, zwykle nie mamy dylematu sklepowego. Kupujemy, bo jak tu nie dodać kolejnego albumu do kolekcji, skoro na półce są wszystkie wcześniejsze. Takie podejście może się skończyć w chwili, gdy uznamy, że nasz ulubieniec brzmi jak poprzednio, a nam zacznie to przeszkadzać. Z „The Fall” Nory Jones może się zdarzyć podobna historia.

Tę najnowszą płytę Norah Jones nagrała już bez swojego partnera, kompozytora i producenta Lee Alexandra, zatrudniając do opieki Jacquire’a Kinga, który współpracował z Kings of Leon czy Tomem Waitsem. I pewnie ten ostatni trop byłby najbardziej obiecujący, ale to jeszcze nie ten album. Owszem, więcej tu gitary, szczypta cięższego kontekstu muzycznego, ciągle jednak unosi się nad wszystkim ta barowa mgła do pokochania i porzucenia, gdy wychylimy o jeden za wiele. Melodie są identycznie ładne, głos przyjemny, różnica polega na gdzieniegdzie umieszczonych niespodziankach aranżacyjnych, jak w żwawym „It’s Gonna Be” czy jamowym „Stuck”, dla mnie najciekawszym. Przypomina się niegdysiejsza Norah śpiewająca słynną „Love Hurts” w okolicznościowym duecie z Keithem Richardsem. Następny w kolejności „December” to za to ewidentny powrót do klimatów z pamiętnego debiutanckiego „Come Away With Me”, dyskretna gitara i równie firmowy fortepian w rolach głównych.

„The Fall” nie jest przełomem, jak chcą niektórzy, podkreślając autobiograficzne zawirowania czasu powstawania albumu (od marca Norah ma niewiarygodne niby magiczne 30 lat). Spotkanie z zupełnie nowymi muzykami i dotknięcie rockowej stylistyki oczywiście słychać, lecz nie ma co z tego robić jakiejś spektakularnej nowości. Norah Jones wchodziła w muzyczne przyjaźnie z reprezentantami różnych gatunków i sprawdzała się w towarzystwie rozmaitych temperamentów. Grała z gitarzystą Rolling Stonesów, Beckiem, Foo Fighters oraz Dolly Parton czy Rayem Charlesem. Wcale nie trzeba udowadniać, że potrafi się dostosować, dodając coś własnego. Więc na swej czwartej solowej płycie pozostaje sobą, wprowadzając elementy z bajki już przecież odwiedzanej. Śpiewa o przegranej miłości i nocy w klubie, o samotności, a także o amerykańskiej mentalności. Nieokiełznani optymiści powiedzą: coś drgnęło, bardziej wymagający rzucą: no tak, coś. Ja poczekam na kolejną płytę. Może też ją kupię, a może już nie, jak nie kupiłem ciągle nieprzejmująco smętnej tegorocznej Anity Lipnickiej czy męczącego w powtarzalności zespołu Hey. W końcu mam ich płyty poprzednie.

Dla takiej piosenkarki jak Norah Jones 4 solowe albumy w ciągu 7 lat (plus countrowy wybryk z Little Willies i niemało gościnnych projektów) to chyba jednak za dużo. Starsza koleżanka Sade zrozumiała to właśnie po wydaniu czterech. Na następny czekaliśmy 8 lat, od tamtego („Lovers Rock”) mija już 9 (premiera nowego w lutym 2010). Nie wiem, czy to właściwa droga dla pełnej artystycznej energii Nory, ale jakaś sugestia z pewnością.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.............................
Norah Jones THE FALL, Blue Note/EMI, 2009

Wednesday, December 2, 2009

KTO WYGRA ANGELUSA?

Najbliżej są Czesi, najdalej Polacy.

Z dwóch polskich książek ciekawszy jest "Gulasz z turula", wartki, śmieszno-gorzki esej Krzysztofa Vargi, Polaka o węgierskich korzeniach. Węgierska osobowość okazuje się wcale nie niespodziewanie bratnia polskiej, tym bardziej że tytułowy turul, z którego autor gotuje literacki gulasz, to krzyżówka orła z gęsią. Madziarzy nie gęsi i swojego orła mają, ale to Polak musi im napisać kalendarz dum i kompleksów. Czyli to, co sami potrafimy najlepiej. Za to ta druga książka znad Wisły, „Bambino” Ingi Iwasiów, na finał takiej nagrody, jak Angelus nie zasługuje. To ambitnie zaplanowana powieść-suma powojennego doświadczenia Szczecinian. Temat idealny. Zawiodła, niestety, forma, bo literatura, owszem, powinna mieć punkt ciężkości, lecz lekko zrealizowany. Iwasiów nie sprostała materii, jej powieść czyta się z trudem, brnąc przez gęstość międzyludzkich stosunków i programowy antyurok PRL-u. Gdyby tak wpuścić do tej prozy trochę czeskiego polotu...

Z tego czeskiego polotu złożone są powieści mieszkającego w Kanadzie Josefa Skvorecky’ego i Oty Filipa, emigranta w Niemczech. Inne, ale i podobne. „Przypadki inżyniera ludzkich dusz” to "symfonia życia i czasów", dzieło skończone, już 32-letnie, dopiero teraz wydane premierowo po polsku (w znakomitym przekładzie Andrzeja S. Jagodzińskiego), dowód na to, że nie jesteśmy w stanie wyemigrować z ojczyzny, choćby była o ocean stąd. 850 stron jędrnej literatury o czymś istotnym i nieważnym, o człowieku i ludziach, zdystansowanej, a przecież na serio, anegdotyczna i epizodyczna, w jedynym stylu wielkiego autora. "Sąsiedzi i ci inni" Filipa umieszczeni są w podalpejskiej miejscowości i wyjściowo przypominają krajobraz mannowski. W społecznym mikrokosmosie spotykają się figury-kwintesencje europejskiej traumy, jak były ss-man czy antysemitka, a bohater, niepiszący pisarz Oskar Mesztiaczek, z właściwą Czechom prześmiewczą powagą potrafi to towarzystwo spoić w wibrującą całość. Żadnej martyrologii i nadęcia, a jednak między wierszami kawał komentarza do dziejów. Ale jazda.

Niemiec Bernard Schlink też drąży przeszłość, przeżywając zwłaszcza niezagojone wojenne winy swojego narodu. Od arkadyjskiej krainy dzieciństwa przechodzi do kraju, w którym, mimo dobrobytu, trudno znaleźć miejsce współczesnemu Odysowi. Jest skrywana rodzinna tajemnica, próba docieczenia atrakcyjności nazistowskiej filozofii, a przede wszystkim zapis nieuniknionej alienacji. „Lektor” był pewnie lepszy, bo bardziej emocjonalny, lecz i „Powrót do domu” zasługuje na uwagę. To jeden z czarnych koni wyścigu po tegorocznego Angelusa. Innym wydaje się „Ruta Tannenbaum” Miljenko Jergovicia, konwencjonalna, epicka rzecz, znów traumatycznie związana z II wojną światową. Opowieść o losie małoletniej gwiazdy przedwojennego teatru w Zabrzebiu, po wybuchu wojny już tylko Żydówki, to oczywiście przypowieść o największej hańbie Europy dwudziestego wieku. W stosunku ludzi do ludzi odzwierciedla się cywilizacyjna prawda. „Wsadzili ją do bydlęcego wagonu – pisze narrator. – Jedziemy do Indii, pomyślała Ruta Tanennbaum, tam, gdzie krowy są świętymi zwierzętami. Czuła, jak wilgotny krowi język zlizuje sól z jej prawej stopy. Wtedy uśmiechnęła się ostatni raz”. Niektórzy zarzucają tej książce schematyzm, staroświeckość, lecz taka literatura (i temat) potrafi się bronić zawsze w sytuacjach kryzysu jurorskiego porozumienia, więc może górą będzie Bośniak. Albo Białorusin Ihar Babkou. Jego postmodernistyczna powieść „Adam Kłakocki i jego cienie” doskonale ujmuje tożsamościowe dylematy środkowo-wschodniego Europejczyka, ale nie dla wszystkich będzie przyjemna w czytaniu. Ucieszą się miłośnicy Borgesa czy Cortazara, gier z czasem i przestrzenią, a w walce o nagrodę może pomóc sława autora niereżimowego. „Adam Kłakocki...” był na Białorusi wydawany poza pierwszym obiegiem i odbierany jako głos przeciw Łukaszence. Polacy zastaną na tych kartkach Mickiewicza i Ogińskiego, w specyficznym literackim sąsiedztwie hipisów czy mnichów. Sen to czy jawa – nie wiadomo. Wiadomo, że słowiańskiej duszy dolega etnopatologia, rodzaj schizofrenicznej osobowości, ciągle odpowiadającej sobie na pytanie, kim jestem.

Więc chociaż stawiam na Czechów, ponieważ najbardziej w tym zestawie na zwycięstwo zasługują, pewności proszę nie oczekiwać. Jurorzy lubią zaskakiwać, lecz jeśli przypomni im się zdanie wypowiedziane przy okazji pewnej kłótni o pewien cytat przez postać z „Przypadków inżyniera...”, wybiorą dzieło któregoś z czeskich mistrzów. „–Ja kupuję tylko książki, które nadają się do czytania nawet przy jedzeniu” – mówi pan Baur. I to są właśnie takie książki.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI

PS
Wygrał Josef Skvorecky.
........................
Ihar Babkou ADAM KŁAKOCKI I JEGO CIENIE, przeł. M. Buchalik, Oficyna 21
Ota Filip SĄSIEDZI CI INNI, przeł. J. Stachowski, Atut
Inga Iwasiów BAMBINO, Świat Książki
Miljenko Jergović RUTA TANENNBAUM, przeł. M. Petryńska, Czarne
Bernard Schlink POWRÓT DO DOMU, przeł. M. Jatowska, Świat Książki
Josef Škvorecký PRZYPADKI INŻYNIERA LUDZKICH DUSZ, przeł. A. Jagodziński, Pogranicze
Krzysztof Varga GULASZ Z TURULA, Czarne

Tuesday, December 1, 2009

OPOWIEŚCI HOFFMANA (Opera Wrocławska)

Od jakiegoś czasu bardzo mi we wrocławskim teatrze dramatycznym brakuje klasycznie skrojonego przedstawienia, jakim jest na przykład „Iwanow” w warszawskim Narodowym. Mamy we Wrocławiu dwie programowo spójne sceny, gdzie dzieją się rzeczy ciekawe i arcyciekawe, ale gdyby chcieć pokazać młodemu człowiekowi teatr w pełni, z tradycyjnym oddechem i prawdziwym rozmachem, trzeba by jechać za miasto. Albo pójść do wrocławskiej opery.

W OPOWIEŚCIACH HOFFMANA widzimy scenograficzno-kostiumowy przepych (uzasadniony), gra prawie cały stały zespół opery, a w premierowych spektaklach tytułową partię śpiewa rzeczywista, bo dobrana do konkretnej roli, gwiazda. Mnie się trafił wykształcony w Londynie Chińczyk Mario Zhang, dysponujący tenorem niespotykanie wyważonym między liryką, a mocniejszym brzmieniem, laureat nie byle jakich konkursów, bywalec światowych scen, tak jak jego zmiennik Rumun Alexandru Badea. Głos Zhanga był adekwatnie subtelniejszy w drugim akcie, potężniejszy w trzecim. Nic dziwnego, że jego Hoffman tak się podobał publiczności. Inscenizator Waldemar Zawodziński nie dał mu jakichś poważnych aktorskich zadań, zadbał za to o komfort wokalny śpiewaka. Aktorsko popisują się inni.

Anna Bernacka jako Niklausse po raz kolejny udowadnia, na jak wiele ją stać. W kuluarach komentowano przepiękny głos, zauważając wyrazisty rysunek postaci opiekuna-towarzysza Hoffmana lub może nawet jego alternatywnego ja. W trzecim akcie to on (ona) intonuje słynną barkarolę, której słodycz przejmuje Ewa Vesin w roli kuszącej Giulietty. Znakomicie śpiewająca Vesin jest w tym przedstawieniu amantką pokazowo zalotną i odrobinę zbyt dostępną, a kurtyzana o pozycji Giulietty powinna mieć własny styl. Za dużo teatralności zawiera w swych kreacjach Mariusz Godlewski, baśniowo wiedźminowaty Dr Miracle i przegestykulowany Dapertutto (ale baryton, oczywiście, pierwsza klasa). Taki był zapewne zamysł reżysera, bo podobnie groteskowo zachowuje się Piotr Wołosz (Lindorf i Coppelius). Chyba niepotrzebnie. We wdzięcznym farsowym epizodzie bryluje Aleksander Zuchowicz (autentycznie zabawny służący Frantz, przy okazji również trafiony Spalanzani). Z podziwem słucha się Antonii Evgenyi Kuznetsovej, pamiętnej z „Kobiety bez cienia”. Jej sola i duety z Zhangiem zapadają w pamięć, a w drugiej odsłonie fabularnie dzieje się najmniej, więc artyści mogą się popisać. I jeszcze Olympia, czyli Joanna Moskowicz, sopran jakby wyjęty z baletu. To trudna i efektowna rola, budząca zachwyt, gdy się ją dobrze zagra i zaśpiewa. Moskowicz jest bezbłędna.

Zawodziński chciał OPOWIEŚCI HOFFMANA wystawić jako superprodukcję, a że kryzys przeszkodził, opera Offenbacha weszła na regularny afisz. I doskonale. Dzięki temu wrocławski zespół ma okazję potwierdzić wysoki poziom wykonawczych umiejętności, a widownia wzdychać z podziwem, oglądając spektakl imponujący wizualnie (pomysłowa scenografia Zawodzińskiego, fantazyjne kostiumy Małgorzaty Słoniowskiej) i wspaniale brzmiący (orkiestra pod batutą Ewy Michnik wręcz śpiewa). Dzięki temu można się przekonać, iż konwencjonalność teatru bywa w naszych czasach ogromną zaletą. Dziesiątka w dziesięciostopniowej skali.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
...........................................
Jacques Offenbach OPOWIEŚCI HOFFMANA, insc. i reż. Waldemar Zawodziński, kier. muz. Ewa Michnik. Premiera w Operze Wrocławskiej 29.11.2009

Friday, November 27, 2009

TERAZ I ZAWSZE (reż. Artur Pilarczyk)

Gdybym stwierdził, że właśnie zadebiutował w polskim kinie artystyczny spadkobierca wczesnych filmów Krzysztofa Zanussiego i późniejszych Kieślowskiego, to bym przesadził, ale klimat i temat pierwszej pełnometrażowej propozycji Artura Pilarczyka skłania do takich zestawień. Podobieństwa są i inne, choćby autorski kierunek. Młody wrocławski reżyser (po polonistyce) pisze również dla siebie scenariusze. I powoli, bez romansów z telewizyjnymi serialami czy reklamami, idzie własną ścieżką, pod prąd rynkowi, ale niekoniecznie temu, co widzowie chcą zobaczyć na polskich ekranach. Film TERAZ I ZAWSZE dystrybuuje sam z grupą współpracowników, jeżdżąc od kina do kina, by zaprezentować dzieło, w które wierzy.

Wiara jest zresztą w TERAZ I ZAWSZE problemem najważniejszym, wokół życiowego wyboru między stanem świeckim a duchownym rozgrywa się ta historia Marcina, studenta AWF-u, decydującego się na studia w seminarium. Swoje przekonanie buduje Marcin ze skrawków doświadczeń i przebłysków iluminacji, czyli jak pewnie większość kleryków, nie tylko przez okres studiów pełnych wątpliwości. Pilarczyk wprowadza bohatera w nowy świat przez przypadek (a może nieprzypadek), obserwując jego drogę do miłości, której nie może mu dać Marta (w tej roli przykuwająca uwagę zeszłoroczna absolwentka Filmówki Emilia Komarnicka). W szpitalu umiera ojciec-ateista (Wojciech Ziemiański), matka (Małgorzata Potocka) ucieka w pozorną obecność, niełatwo godzi się z wolą syna. Seminarzyści też kolejno tracą zapał do posługi, przedkładając na przykład zieloną kartę w Stanach nad białą sutannę prymicjanta.

Siła filmu Pilarczyka polega na jego wziętej z życia prostocie i bezpretensjonalności (fabułę oparto na faktach). Kamera niczego nie podpowiada (zdjęcia Mariusza Konopki zdecydowanie do zapamiętania), a młodzi aktorzy wiedzą, że nie powinni grać jak ich uczą w szkołach teatralnych. To poważne wyzwanie aktorskie: wyważyć główną rolę Marcina tak, by nie sugerować widzom, kim zostanie. Pascal Kaczorowski (3 lata po PWST Wrocław) wydaje się i pewny, i jeszcze niepewny przyszłości bohatera. Bardziej czynami i zachowaniem zbliża się do ostatecznej decyzji, niż wyraźnym rysunkiem charakteru, w którym już coś zwycięża. A przy tym to ciągle ten sam student AWF-u, kochający góry i wspinaczkę. Odkryciem jest Adam Pater w dwuznacznej roli kleryka-karierowicza czy zawistnika. Potencjał absolwenta wrocławskiej PWST (4 lata po szkole) wręcz krzyczy o wykorzystanie. W znaczących epizodach pojawiają się nieżyjący: Dariusz Siatkowski i Tadeusz Szymków.

TERAZ I ZAWSZE nie ma szans na tzw. box office, ale nie dlatego, że coś z tym pokazywanym dotąd tylko na festiwalach filmem nie tak. Dystrybutora nie znajdują dziś ani Bajon, ani Saniewski czy nawet Zanussi. Więc jeśli młodzi ludzie, którzy zrealizowali udany, niezależny (a profesjonalny) film nie o subkulturach, marginesach i nie o miłości z agencji reklamowej, sami ruszają w świat, żeby ten film pokazać, to po pierwsze zasługują na zauważenie. O tym, co po drugie, mogą Państwo zdecydować samemu. Ja czekam na drugi film Artura Pilarczyka.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.........................
TERAZ I ZAWSZE, scen. i reż. Artur Pilarczyk, 2008

SERIALOWE POTWORKI LITERACKIE

"Znowu szukam pracy. Jestem zdesperowana. Matura zaliczona na pięć, wyższe wykształcenie - skończyłam ekonomię na SGH (z wyróżnieniem), znam biegle angielski i niemiecki, skończyłam (...) praktyczny kurs pisarstwa - jak pisać magiczne powieści? (...)". Tak zaczyna swój czternasty w życiu pamiętnik Ula, czyli Brzydula, znana tym, którzy mają szczęście, czyli zbyt wiele czasu, by go tracić na kolejną kiepską podróbkę najpierw latynoskiej, a potem już ogólnoświatowej telenoweli. Gorzej, że Julia Kamińska, aktorka grająca rolę tytułową, napisała książeczkę w imieniu swojej bohaterki - Uli Cieplak. "Marek paraduje po firmie z podbitym okiem. I wszyscy myślą, że pobiła go Paulina". Takie zdania kontrastują tu z pogłębionymi wyznaniami na temat zakochania jako stanu, kiedy "chodzę i śpiewam wymyślone melodyjki". Ja wiem, że nie jestem targetem tej sfokusowanej pozycji li,li,li (przez gardło nie chce przejść to słowo) literackiej, ale na miejscu profesorów SGH zastanowiłbym się, czy aby nie wzbogacić programu studiów.

"BrzydUlę" za 29.90 odkładamy, małoletniej kuzynce zakrywając oczy, niech nie ma rynkowej świadomości jeszcze przez chwilę. Obok stoi inny serialowy tytuł "Teraz albo nigdy", poradnik życia, jak reklamują wydawcy. Autorka, Elżbieta Bogusławska-Przybysz, postanowiła podzielić się z miłośnikami serialu fascynacją tym mądrym dziełem telewizyjnej sztuki, która może nauczyć nas, jak żyć, jak założyć klub, zostać didżejem, znaleźć czas dla przyjaciół, no i, oczywiście, co zrobić, by uczucie piękniało z każdym dniem. Nie, no, nic tylko połknąć, wchłonąć, wessać, tu i teraz, teraz albo nigdy. Wybieram odpowiedź ostatnią, choć trzeba przyznać, że autorka napisała rzecz absolutnie nowatorską, łącząc pseudoporady z tekstami wziętymi z ulotek promocyjnych, wywiadów a la magazyn dla kobiet, listami do redakcji czy nawet wyjątkiem z turystycznego folderu i poradnika dla początkujących jeźdźców quadów. Jeśli rzeczywiście są na świecie rzeczy, które się fizjologom nie śnią, to to jest właśnie jedna z nich. Bogato ilustrowana wizerunkami ulubionych aktorów. Za jedyne 39,90.

A jeśli Państwu tego mało, to sięgnijcie po "Nianię. Pamiętniki Frani Maj", autora, autorki nieznanej.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.........................
Julia Kamińska BRZYDULA. PAMIĘTNIK. W.A.B., 2009
Elżbieta Bogusławska-Przybysz ŻYJ TAK JAK CHCESZ - TERAZ ALBO NIGDY, W.A.B., 2009

Tuesday, November 17, 2009

REWERS (reż. Borys Lankosz)

To nie jest film wybitny, ale ile wybitnych filmów powstało w Polsce w latach ostatnich? Może DZIEŃ ŚWIRA, gdyby tę sekwencję reklam zrobić inaczej albo w ogóle dać sobie z nią spokój, był/jest taki. I jakoś nic więcej mi w tej chwili do głowy nie przychodzi. Ale bywają filmy bardzo dobre i tu listę mamy całkiem długą, do której dołączył niedawno REWERS. Nie widziałem jeszcze wszystkich konkursowych kandydatów do tegorocznych Złotych Lwów, więc zaufam wyrokowi jurorów. Może w zestawie brakowało dzieła, a czarno-biała (w większości) opowieść o Sabince, co nie chciała ubeka, to rzecz najlepsza. Moje zaufanie wzmacnia i osłabia decyzja, by WOJNIE POLSKO-RUSKIEJ wskazać niższe miejsce na podium, bo słusznie, iż Masłowska wg młodego Żuławskiego przegrała, lecz niesłusznie, że znalazła się na podium. To bardzo, bardzo przeciętne kino (z wyjątkiem roli Szyca).

REWERS się wyróżnia, i to nie pomysłem estetycznym (dość zresztą oczywistym), a etycznym. Wcale też nie fabuła gra tutaj pierwsze skrzypce, ale gra konwencjami wpisana w finalny komentarz do tematów aktualnych. Pastiszowanie komedii romantycznej czy czarnego kryminału służy autorom (scenariusz Andrzeja Barta), by powiedzieć na przykład ipeenowskim zapaleńcom coś, co oprócz nich wiedzą wszyscy. Czyli starą prawdę o niejednoznaczności polskiej historii najnowszej i istnieniu pewnego stopnia skomplikowania ludzkich losów poplątanych przez związki natury z polityką. Lista tego lub owego to śmiechu wart spis nazwisk, niewiele znaczący w porównaniu z rzeczywistością. No i ciekawe, że nierzeczywista, a przynajmniej umowna wizja artystów przekazuje taki konkretny komunikat, dowodząc wyższości sztuki nad próbami wyjaśniania życia, podejmowanymi przez bezhoryzontalny pułk papierowych katów.

W filmie Lankosza zainteresowało mnie właśnie podsycone pogodną ironią przesłanie, kategorycznie i rzetelnie zrealizowane przez trzy kobiety. Agata Buzek, Krystyna Janda i Anna Polony uosabiają niepozbawione refleksji przymrużenie oka, wcielając jakiś aktorski ideał. A Marcin Dorociński pokazuje swą wszystkoumiejętność, dokładając nową rolę do magazynu postaci, które nie mogą mu się oprzeć. Dorociński mógłby stać się idolem dekady, gdyby polskie kino potrafiło zagopodarowywać poważne talenty. Ponieważ jednak nie potrafi, artyści muszą radzić sobie sami. Mocno więc będę kibicował także Borysowi Lankoszowi, reżyserowi z potencjałem na wybitność, z nieczęstym dziś wyczuciem równowagi między dramatem i komedią, akcentem dociśniętym i subtelnie brzmiącym w podtekstach i kontekstach. Powtarzam: bardzo dobry film.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.......................
REWERS, reż. Borys Lankosz, 2009

Tuesday, November 3, 2009

Sambor Dudziński KRÓL DUCH TWÓJ

6 powodów, dla których warto obejrzeć KRÓLA DUCHA TWOJEGO:

Słowacki. Niewiele da się zrobić, jeśli ktoś twierdzi, że sztuka wieszcza się zestarzała, że dziś jego wierszem nie można zawładnąć nie tylko miljonami, ale i dziesiątkami. Dla mnie ten rytm i lekkość pióra przy takim ładunku emocji i napięciu szczerej energii wyznań to siła ciągle przerabiająca. Może nie zjadaczy chleba w aniołów, ale jednak: osobę w osobowość. Dudziński na pewno myśli podobnie. Do spektaklu jednego aktora zaprosił gości. Głosy pojawiające się w tym przedstawieniu powinny być niespodzianką, więc zamiast szczegółów tylko tyle: w poszukiwaniu formy twórcy zawędrowali do wrocławskiej świątyni, przedszkola, do Biłgoraju, a nawet szkoły oficerskiej.

Akcja. Mimo iż scenografia wygląda z pozoru ubogo (czarny kwadrat sceny i wisząca na sznurze żarówka), wizualnie dzieje się dużo. Z zakamarków wydmuchiwany jest gołębi puch czy gryzący oczy ogień. No i instrumenty, słynne dudzińskie wynalazki, bez których trudno sobie wyobrazić solowy występ artysty tego wieczoru. Za pomocą własnego głosu i dźwięków dętych i wybijanych wprawia bohater w ruch machinę duchów, podchwytujących jego melodię. Świetny pomysł na fragment, który niesie całość.

Muzyka. To jest przedstawienie muzyczne, choć z udziałem klasycznie podanego słowa. Zaczyna się na klatce schodowej tuż przed wejściem na Małą Scenę Capitolu. Sambor Dudziński wita nas jako jeden z nas, różniąc się jedynie detalami stroju, by po chwili przeistoczyć się w bohatera-dybuka, przez którego przemówi moc nie z tego świata. Ta wstępna (śpiewana a capella) pieśń („Z barbarzyńcami — sam — na uroczyskach / Człowiek-duch — pilnie uważałem cuda") brzmi w wykonaniu Dudzińskiego pięknie i transowo, a zagrać podobne wejście przed mimo wszystko nieprzywykłą do odprogowego teatru publicznością i przekonać ją, że inaczej być nie może, to zawsze osiągnięcie.

Bo dziwny jest ten świat. Wpleciony tu song Czesława Niemena nie powinien wydawać się nie na miejscu. Niemen kochał poezję, niejednokrotnie dając temu wyraz. W spektaklu inspirowanym Słowackim polska piosenka wszech czasów istnieje jako naturalne przedłużenie romantycznej tradycji i idealnie pasuje do kreacji bohatera. Z jednej bowiem strony są krwawe i okrutne wyjątki z poematu wieszcza, z drugiej Niemenowa mocna wiara "w to". "To" przychodzi pod postacią Karola Wojtyły, słowiańskiego papieża, którego Juliusz Słowacki wyprorokował, pisząc "[Pośród niesnasków - Pan Bóg uderza]". Od egotycznego "Ja sam, jak Pan Bóg, będę sądził siebie" z "Króla Ducha" przejdziemy za chwilę do "Niech zstąpi duch Twój" Jana Pawła II pokornego.

Odwaga oraz ożywcza szczerość teatru. Sambor Dudziński ma naturalny, chłopięcy wdzięk aktora-jeszcze-amatora lub aktora-studenta i umiejętności profesjonalisty. Grywał w repertuarowym musicalu (np. SCAT), pisał muzykę do przedstawień teatralnych (choćby NIEWIARYGODNE PRZYGODY M. KOZIOŁKIEWICZA), filmów dokumentalnych, jednocześnie potrafi uprawiać parodię w LEGITYMACJACH, nagrać taką płytę, jak EKLE, czy wystąpić u boku Grzegorza Halamy. Artysta nieklasyfikowalny i niedefiniowalny pokazuje w najnowszym spektaklu jeszcze jedną twarz: aktora dramatycznego. Ale, spokojnie, po kwadransie zmienia także swojej gry oblicze.

Radość. Z tego, co się robi, okupiona (z pewnością) twórczą niepewnością. KRÓL DUCH TWÓJ jest rodzinnym przedsięwzięciem braci Dudzińskich (Kajetan towarzyszy Samborowi jako realizator i akompaniator), co sprawia, że spektakl nabiera jeszcze bardziej osobistego charakteru (KRÓL DUCH był również szkolnym dyplomem Dudzińskiego). Radości wspólnoty nie szczędzą artyści także oglądającym. W finale przypadkowy widz musi udźwignąć ważne zadanie muzyczne (proszę się jednak nie obawiać, wszyscy sobie poradzą, choć nie wiem, czy tak doskonale, jak profesor Krzysztof Biliński podczas premiery). I proszę nie liczyć, ile w przedstawieniu Słowackiego (sporo), lecz proszę dać się ponieść artyście, jakich w polskim teatrze nie spotyka się co dzień.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.......................
KRÓL DUCH TWÓJ, wg Juliusza Słowackiego. Spektakl Sambora Dudzińskiego. Teatr Muzyczny Capitol we Wrocławiu, premiera na Małej Scenie 3.11.2009

Monday, November 2, 2009

Karol Maliszewski SAJGON

Od lat 1990. słyszałem o Karolu Maliszewskim tę legendę, wg której tylko on jeden kontrolował życie poetyckie w naszym lesie stu tysięcy i więcej poetów oraz naszej kompletnej poetyckiej pustyni czytelniczej. Sam Maliszewski na pewno by się od takiej legendy uchylił. Ale rzeczywiście, krytyk literacki, poeta, prozaik, nauczyciel dawał świadectwo (i ciągle je daje) na temat poezji i poetów, a tym, co jeszcze cudem wierzą w przyszłość przed wierszem, daje nadzieję na zauważenie. Chociaż, jak przyznaje na stronach swej najnowszej książki, coraz mniej mu się mieści w pojęciu poezji.

„Zainteresował go trzymany przeze mnie tomik wierszy. Nigdy o takim autorze nie słyszał. Przysiadł się. Zacząłem mu czytać. Zdziwił się, że to w naszych czasach uchodzi za poezję. Zaczęliśmy dyskutować, szukając ponadczasowej zasady regulującej poziom poetyckości w utworze. Potem pokłóciliśmy się trochę. Jego worek z napisem „poezja” był bardziej szczelny i nieprzenikniony. Oburzył się i odszedł. Za chwilę wrócił z dwiema butelkami piwa”.

Tak w Biłgoraju rozmawiają dwaj jurorzy konkursu poetyckiego, by potem wraz z Zosią i Bożenką wydać werdykt, który prawie nikomu się nie spodoba, i rzucić do pijanego księgowego: „-Na konto! Dobrze je, gnoje, znacie. Jurorowałem tu w zeszłym roku”. Ta książka pełna jest podobnego autodystansu, ironii lustrującej niepowagę zjawisk, zdradzającej tytułowy koszmar minionego, trwającego i zbliżającego się. Ministerstwo kultury równa się tutaj ministerstwu propagandy. Sajgon to noworudzka dzielnica, lecz także forma nibypowieści Maliszewskiego, format życia opisywanych bohaterów, formuła siedemset jeden, z kierowcami bez szans na lepszy silnik w bolidzie z poprzedniej epoki, fajterami spod knajpy i bramy.

„Wiem, co mówię, bo sam jestem ogarnięty manią tego miejsca, a miałem tyle okazji, żeby stąd wyjechać. Nie da rady, moja panno, coś trzyma za gardło, albo jak chcesz, za jaja. I nie puszcza”.

Stażystka relacjonuje w ten sposób prawdę zasłyszaną od szkolnego opiekuna, miejscowego literata. I trudno nie czytać „Sajgonu” jako duchowej biografii autora, który w szkole uczył długo, dziś zresztą robi to nadal, tyle że w szkole wyższej i trochę dalej od Sajgonu. Mieszkając w Nowej Rudzie. I kiedy Maliszewski pisze o „postępującej sajgonizacji”, przytacza zabawne (i nie) anegdoty z lokalnego życia literackiego, raz po raz poddając w wątpliwość stan i sens literatury, podważając porządek czasu (ale nie przestrzeni), czuje się w jego prozie siłę dziennika. Tym razem dziennikiem się nie zadowala, prezentując środowiskową galerię typów zindywizualizowanych: nauczycieli (jak Teodor Szeremeta, matematyk, który pisze, więc ma wyższą świadomość) i uczniów (np. Klaudyny, „dziecka Europy in spe, a jakże, tyle że z Sajgonu”).

Książka Maliszewskiego zaczyna się od cytatu z Josepha Wittiga, urodzonego koło Nowej Rudy księdza, profesora teologii, ekskomunikowanego w latach 1920. za zbyt postępowe poglądy. Wittig uważał swą małą kłodzką ojczyznę za „krainę cudów, krainę Boga”, gdzie ukryta jest „szczególna tajemnica”. W „Sajgonie” Karola Maliszewskiego największa tajemnica wiąże się wcale nie z fascynacją miejscem i człowiekiem, lecz z literaturą, którą niemiłosiernie autor tu okpiwa, lecz również składa jej jedyny w swoim rodzaju hołd. Osobisty i wspólnotowy, erotyczny i egotyczny, fragmentaryczny i ogarniający. Tę książkę piszą wszyscy jego bohaterowie, zastani w życiu pełnym literatury, w Sajgonie, czyli wszędzie.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
............................................................
Karol Maliszewski SAJGON, Biuro Literackie, 2009

Tuesday, October 27, 2009

Albert Schweitzer BACH

Nie jestem pewien, czy nie należy obawiać się dziś o pamięć o Albercie Schweitzerze, pokojowym nobliście z 1952 roku. Wiem za to, że nie ma powodu, by troskać się o Jana Sebastiana Bacha, mimo zmniejszającej się liczby słuchaczy tzw. muzyki klasycznej. Bach to Bóg dla większości muzyków, Bach to nie strumień, jak zwykł mawiać Beethoven (nawiązując do niemieckiego znaczenia nazwiska swego wielkiego poprzednika), lecz całe morze. To morze spróbował opisać w monumentalnej monografii człowiek-monument.

Schweitzer urodził się w 1875 roku. Lepiej zapytać, kim nie był, zamiast wymieniać wszystkie dziedziny jego zainteresowań i działań. Teologia i filozofia wypełniły mu pierwszą część dorosłego życia, potem ukończył studia medyczne, by nieść pomoc pacjentom w Afryce. W Gabonie wraz z żoną założył szpital. Niemiecki pacyfista i ekolog, propagator filozofii czci i współżycia, był znawcą dorobku Jana z Eisenach, cenionym wykonawcą organowych arcydzieł. W książce „Bach”, zatytułowanej tak prosto, jak to tylko możliwe, i wprowadzającej tak wiele zagadnień, ile się tylko da, słynny uczony analizuje muzykę swego bohatera z wnikliwością rzadko spotykaną w historii literatury. Od rozdziału o źródłach do sekcji interpretacji kantat i pasji przechodzimy przez już nie morze, lecz ocean dociekań i relacji. Bo Schweitzer nie zawęża tematu do naszkicowania sylwetki i opisania utworów kompozytora koncertów brandeburskich, ale idzie dalej, szukając kontekstów wspierających rozumienie i konkretnego tytułu, i całego gatunku.

Autor nazywa tu Bacha artystą obiektywnym, zestawiając go z rodzajem twórców subiektywnych, czyli tych, u których „artyzm tkwi w osobowości”, niewiele ma wspólnego z tłem czasoprzestrzennym. Bach to obiektywista, twierdzi Schweitzer, bo był zanurzony w epoce, a jego sztuka to sztuka nadosobowa, polegająca na przedstawianiu „z niepowtarzalną doskonałością, ponownie i ostatecznie, wszystkiego, co zastał”. Ciekawe, że Bach zostaje tutaj przeciwstawiony Wagnerowi jako artysta o biegunowo odmiennym poglądzie na muzykę. Wagner to rewolucjonista, stwórca form nowych, Bach to mistrz doprowadzania do perfekcji gatunków już istniejących. Jeden płynął wbrew prądom, drugi zagłębiał się w nurt zmierzający do owego morskiego ujścia.

Oczywiście, można by się zżymać na dęty rozmach Schweitzerowej pracy, jej dygresyjność i humanistyczność (100 stron z prawie ośmiusetstronicowego tomu zajmują same przypisy i indeksy). Jednakże dla współczesnego czytelnika zanurzenie się w klasyczną monografię, jakich dziś nikt nie pisze, jest szansą na długotrwałą relację, nie ledwie lekturę. Po wszystkim pamięta się całość i poszczególne wykłady, zwłaszcza że autor nie kryje osobistego zaangażowania. To, jak przybliża charakterystyczny bachowski rytm, wydobywa motywy kroków, tumultu czy zmęczenia, jak interpretuje i ocenia (również krytycznie) dzieła kompozytora, naprawdę ciągle działa. Mimo stu lat dzielących pierwsze wydanie tej księgi od naszych technologicznych czasów, mimo iż zdecydowanie mniej miejsca poświęcił Schweitzer życiu Jana Sebastiana. Mniej soczystych anegdot – więcej mięsistych analiz to też, jak się właśnie okazuje, przepis na elitarny i przystępny zarazem bestseller.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
..............................................
Albert Schweitzer BACH, przeł. M. Kurecka, W. Wirpsza, WAB, 2009

Tuesday, October 20, 2009

Herta Müller: AUTORKA Z POMIĘDZY

Najnowsza noblistka jest jedną z najostrzej opisujących rzeczywistość autorek naszych czasów. Akcja wielu jej książek dzieje się w komunistycznej Rumunii, skąd Müller pochodzi, w epoce błędów i wypaczeń, dyktatury Ceaucescu, gdzie zdarzają się represje, przeszukania i inwigilacja. Zwłaszcza obcych, jak mniejszość niemiecka. Strach i poczucie przedmiotowości towarzyszą właściwie wszystkim. O tym jest np. "Sercątko". Sama Müller bywała osobą w kręgu ścisłego zainteresowania służb bezpieczeństwa. "Zostałam wezwana. Czwartek, punkt dziesiąta" - tak rozpoczyna powieść "Dziś wolałabym siebie nie spotkać". Nic dziwnego, iż literatura stała się jej ucieczką od tamtego świata, najpierw wewnętrzną, potem także realną.


Książka, którą dała się poznać i która w jakimś sensie ją wyzwoliła to "Niziny", w Polsce wydana trzy lata temu. Najpierw w okrojonej cenzurą wersji opublikowano ten zbiór opowiadań w Rumunii, potem docenili dzieło czytelnicy w Niemczech. W noweli tytułowej oczami dziecka zagląda Müller w prawdę wiejskich korzeni. Wieś nie przypomina tu sielskiego raju, lecz raczej krąg ludzkiego piekła, gdzie zamknięta, ograniczona, bezhoryzontalna społeczność tłamsi każdą inność. Mała bohaterka podkreśla, że czuła się gorsza, kiedy pasąc krowy, widziała przejeżdżających pociągiem czystych mieszkańców miasta. Ona nazywa tamtą siebie gównem, umieszczonym dokładnie pośrodku gówna nieba i gówna łąki. Mimo podobnych określeń języka Herty Müller nie da się porównać do stylu austriackiej noblistki Elfriede Jelinek. Niemka rumuńskiego pochodzenia pisze frazą wręcz poetycką i pewnie przez to oddziałuje jeszcze mocniej. Wspólnota jest zgniłym przeżytkiem, ale na samotność nie ma co liczyć. W tutejszym dialekcie nie istnieje słowo "einsam", tylko "alleinish", więc mieszkańcy mogą być "sami", nie "samotni".


Herta Müller pisuje także eseje, jak "Głód i jedwab" czy książka "Król się kłania i zabija", którą obwołano jej prywatno-politycznym rozliczeniem. Głód, lęk, samobójstwa, morderstwa, hitlerowska przeszłość ojca, totalitaryzm, emigracja - wielkie tematy XX wieku przypominane bezustannie, bo nie da się o nich zapomnieć. To, co zewnętrzne, publiczne decyduje o tym, co intymne, własne. Nierozdzielność obu przestrzeni to jedna z prawd wyciśniętych z ponurego doświadczenia życia na styku obszarów narodowych, językowych, tożsamościowych. W wywiadzie dla "Dużego formatu" wyznała: "- Nie jestem prawdziwą Niemką, ale nie jestem też prawdziwą Rumunką. Pochodzę z miejsca pomiędzy". I dodała: "W moich książkach nie napisałam jeszcze ani jednego zdania po rumuńsku".


To jest pisarka pamięci, tej gorzkiej, traumatycznej, pamięci nie do pozbycia. W zbiorze "Człowiek jest tylko bażantem na tym świecie" pisze o mężczyźnie, przejeżdżającym codziennie obok pomnika bohaterów wojny, pomnika otoczonego gąszczem białych róż: "Każdego ranka, jadąc pustą drogą do młyna, Windisch odlicza kolejny dzień. Przed pomnikiem bohaterów wojny liczy lata. Przy pierwszej topoli za pomnikiem, gdzie rower wpada zawsze w tę samą głęboką koleinę, liczy dni. A wieczorami, zamykając młyn, liczy lata i dni jeszcze raz". Tę koleinę wypędzenia i wykorzenienia doceniła noblowska akademia, podkreślając poetycką wirtuozerię i prozatorską prostotę opisu krajobrazu rzeczywistości, w której humanizm został przewartościowany. Fizyczne uwieranie w głowie i pieczenie w jelitach z miniatury "Biała dalia" (z tej samej książki) to żywioł życia, ale też symboliczny skandal odczuwania. Wszystkiego. Bo "wszystko, co posiadam, noszę ze sobą", jak głosi tytuł innej powieści Herty Müller.

Monday, October 19, 2009

Festiwal Dialog: ZACHWYTY I ZMĘCZENIA

Taki festiwal jak DIALOG zawsze łączy ludzi, bo dzieje się święto teatru, i dzieli, bo każdy ma swoją opinię na temat konkretnych spektakli. Najważniejsze w istnieniu DIALOGU jest jego istnienie właśnie i możliwość bycia przez tydzień w świecie teatru różnych form, za pomocą których artyści opowiadają różne historie o tym samym, czyli o człowieku. Podczas finałowej debaty Mirosław Kocur nazwał tę edycję festiwalu „jedną z wybitniejszych”, inni bywają bardziej powściągliwi w ocenach. Oglądam DIALOG od 2005 roku i za każdym razem to impreza wybitna, bo daje pojęcie o kierunkach we współczesnym teatrze. Za każdym razem widzę przedstawienia lepsze i gorsze, te zostające w głowie na lata i te znikające po godzinie. Nigdy nie żałuję ich obejrzenia i godzę się na autorską formułę DIALOGU, ponieważ Krystyna Meissner, jak rzadko kto, potrafi scalić fragmenty w nieobojętną całość. A oto moje osobiste podium zachwytów i zmęczeń.

Co mnie zdobyło

1. HAMLET Oskarasa Korŝunovasa. W tej wersji najsłynniejszego dramatu wszech czasów czuło się myślenie i pasję odkrywania w szekspirowskim tekście osobistej treści. Litewski reżyser zmierzył się z tytułem po raz pierwszy w życiu (ma 40 lat), ponieważ dopiero teraz znalazł na HAMLETA sposób i zrozumiał wszystkie znaczące dla siebie kwestie. Jak ta o pułapce na myszy. Że są chwile, kiedy trzeba coś zrobić tu i teraz, nie odkładać niczego na potem, cokolwiek by się działo. Duński książę doświadcza właśnie takiego momentu. Korŝunovas podobnie, co natychmiast przywołuje słynne słowa z trzeciego aktu o teatrze jako zwierciadle natury i duchowego piętna. Aktorzy zaczynają spektakl, pytając siebie szeptem i krzykiem: „kim jesteś”, „kim jestem”, widz robi to samo. Może mało widziałem, ale nie widziałem dotąd ciekawszej inscenizacji tej sztuki.

2. TRAGEDIE RZYMSKIE Ivo van Hovego. Teatr totalny i teatr przyszłości – tak wołano podczas DIALOGU na przedstawienie-show, dziejące się w wielkiej hali z kilkunastoma planami. To poczekalnia lotniska, hall hotelowy albo po prostu studio telewizyjne. Kamery wyświetlają obraz aktualnie rozgrywanej sceny, co kilkadziesiąt minut następuje zmiana dekoracji, mistrz ceremonii zachęca publiczność do przemieszczania się. Można usiąść obok aktora wygłaszającego monolog, skorzystać z usług fryzjerskich, komputera, zamówić coś do jedzenia, być w środku akcji jednej z trzech umiejętnie uwspółcześnionych tragedii Szekspira (KORIOLAN, JULIUSZ CEZAR, ANTONIUSZ I KLEOPATRA) albo tradycyjnie usiąść na widowni. Stare opowieści nigdy się nie zestarzeją, jeśli mają tak śmiałych realizatorów jak holenderski reżyser.

3. T.E.O.R.E.M.A.T. Grzegorza Jarzyny. Wizualnie piękna kolejna osobista historia inscenizatora ciągle poszukującego i tekstów, i języków dla własnego teatru. Danuta Stenka obawiała się dużej przestrzeni Opery Wrocławskiej, by nie rozpuściła gęstości kameralnego przedstawienia. Nie rozpuściła. Przeciwnie, operowy kontekst bardzo do TEOREMATU pasuje, a wykonawcza biegłość sprawia, że żaden niuans nie niknie. Nieśpieszna narracja sprzyja też rozmyślaniu o sile, która zapowiada się, jak przybysz, w życiu każdego z nas i konfrontuje rzeczywistość z pragnieniami. A potem znika, jak wyjeżdża gość, zostawiając gospodarza ze świadomością. I nieważne, kim był turysta, ważne, jak zmienia się świat po jego wizycie.

Co mnie zmęczyło

1. RIESENBUTZBACH. STAŁA KOLONIA Christopha Marthalera. Trudno polubić to przedstawienie, choć łatwo zrozumieć. Połączenie reakcji więc niezbyt fortunne. RIESENBUTZBACH to chyba najczęściej opuszczany spektakl tegorocznego DIALOGU, publiczność po prostu nie wytrzymywała gadania o niczym, gestów niby znaczących, śpiewanek, które niczego nie rekompensowały. Grupa zadowolonych z dostatniego życia traci dochody z powodu kryzysu, ich droga, wygodna, estetyczna i pusta egzystencja zamienia się w świat szmateksu. Byłbym skłonny uwierzyć w ten pomysł, gdyby karteczki z napisem „Verkauft”, informujące o zajęciu mebli przez komornika, zniknęły w pewnej chwili z mebli, sugerując, że tak się mieszkańcy Riesenbutzbachu bawią po dekadencku. Ale nie, ze sceny zostają wyniesione jednak meble. Nie trafia do mnie ten Marthaler, bo w dzisiejszym polskim kapitalizmie widmo utraty nigdy nie jest dalekie. A poza tym RIESENBUTZBACH. STAŁA KOLONIA to zwyczajnie potwornie nudny teatr.

2. TROILUS I KRESYDA Luka Percevala. Kto wie, jak by się to przedstawienie oglądało bez bariery językowej, bo tkwi w nim uwierająca siła. Kłopot w tym, że nie ma widowiska. W ujęciu Percevala na scenie nie dzieje się wiele, więcej w słowach wypowiadanych przez znakomitych (podobnie jak u Marthalera) aktorów, którzy szukają na początku klucza do wystawienia pogmatwanej sztuki Szekspira. Dla reżysera istotny w TROILUSIE I KRESYDZIE jest brak wojny, stan zawieszenia między walką wpisaną w ludzki charakter, a nieobecnością walki w życiu urodzonych wojowników. I pokazuje Perceval ten stan w sposób tak nieatrakcyjny, jakim się pewnie wydaje bohaterom. Rząd miednic na scenie i ciągle kapiąca w nie woda. Biegnie czas, skrapla się przesilające wszystko zło, kobieta przechodzi z rąk do rąk, miłość nie ma szans, wynik wojny nie ma znaczenia. Chodzi o to, żeby było się czym zająć. Niestety, po godzinie szwankowała mi percepcja, a sąsiad z lewej strony wręcz zasnął.

3. MIĘDZY NAMI DOBRZE JEST Grzegorza Jarzyny i Doroty Masłowskiej. Podkreślam rolę autorki tekstu, ponieważ jej wina jest istotna. Masłowska napisała kolejny utwór-kpinę, mając na celu, jak chcą miłośnicy, odsłonić mechanizmy polskiej rzeczywistości, głównie postępującą bezrefleksyjność kolejnych pokoleń, uwiąd porozumienia. Nie kupuję programu młodej pisarki od czasu przeczytania jej drugiej książki, czyli „Pawia królowej”. Za mało ma mi do zaproponowania ktoś, kto z szyderstwa czyni swe podstawowe zajęcie. Jakkolwiek by to szyderstwo było dobrze skonstruowane, jakkolwiek podszyte dobrymi chęciami. Ja Masłowskiej nie wierzę. Oglądam scenki z życia tej teatralnej rodzinki jakbym oglądał okazy w ZOO, a próba pogłębienia tematu i finałowy okrzyk „chleba, chleba!” zupełnie po wcześniejszej wyliczance kabaretowych skeczów nie przekonuje. Mimo Danuty Szaflarskiej, która DIALOG oglądała także jako widz, dziękuję.

PS
Minister kultury Bogdan Zdrojewski ofiarował Krystynie Meissner na otwarcie festiwalu srebrną Glorię Artis i zapowiedział, że złotą przywiezie za 10 lat, na 10. edycję DIALOGU. Mógł przywieźć od razu złotą, bo przecież laureatka już zasłużyła swą artystyczną biografią. W kontekście ochłodniałych relacji między szefową festiwalu, a miastem (prezydent Dutkiewicz nie doszedł na uroczystość i chyba nie bywał na sztukach) nie wiadomo, czy dziesiąta edycja będzie i czy stworzy ją Krystyna Meissner, która mówi tylko: "teraz interesuje mnie kolejna". Czyli nr 6, za dwa lata. W tzw. międzyczasie wygaśnie jej kontrakt dyrektorki Wrocławskiego Teatru Współczesnego. Byłoby źle, gdyby wygasł również jej autorski DIALOG.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.........................................
5 Międzynarodowy Festiwal Teatralny DIALOG, autor: Krystyna Meissner, Wrocław 10-17.10.2009

Tuesday, October 6, 2009

Janusz Degler WITKACEGO PORTRET WIELOKROTNY

„Z papuśkiem nic – jestem z nim na ty. Debora jest nudna, bo jest chumanistyczna [sic!], a nie absolutna i formalna. Filozofię piszę, ale w ogóle wszystko wydaje mi się diaska warte. Szelążek przysłał 1500, ale na razie Tobie nie dam, bo w domu formalna nędza. [...] Pimpilucha traktuj pogardliwie, o ile nie możesz dać mu w mordę”. Tak pisał Witkacy do żony Jadwigi, odpowiadając na serię jej zapytań, w lipcu 1930 roku. Ten list cytuje w jednym z rozdziałów swojej najnowszej książki o Stanisławie Ignacym Witkiewiczu uczony najwytrwalej zgłębiający życie najoryginalniejszego polskiego artysty.

Można by przysłowiowo stwierdzić, że Janusz Degler stracił na badaniach nad Witkacym zęby i włosy, ale wrocławskiemu profesorowi nie brakuje ani jednego, ani drugiego. Narzekać mógłby tylko na parę białych plam w Witkacowej biografii oraz dwadzieścia dramatów, które pozostają w stanie jak dotąd permanentnego zagubienia. Jest wśród nich „Persy Zwierżontkowskaja” i tej, jak wierzy Degler, najbliżej do statusu wykopaliska. Autor „Witkacego, portretu wielokrotnego” wykopuje tymczasem nowe fakty dotyczące swego bohatera, z pierwszowojennym epizodem rosyjskim na czele, z niedoszłą karierą filmową, z przyjaźnią międzyfilozoficzną, nieuskutecznionym pojedynkiem o plotkę związaną z czyjąś żoną czy odkrywaniem kart w sprawie współautorstwa „Narkotyków”. Prawie sześćsetstronicowa praca , ułożona przez stuprocentowego naukowca, z definicji gatunku powinna trącić nudą, lecz tutaj czeka czytelników wartka niespodzianka. Sięgam po tę księgę już drugi tydzień i ciągle czuję nienasycenie, zawsze znajduję coś pasjonującego.

Wzruszające są słowa ekscentrycznego kobieciarza, gdy w wieku 46 lat, po konflikcie z drugą kobietą jego życia, wieloletnią kochanką Czesławą Oknińską-Korzeniewską, przyznaje: „Babami (piętrząc takowe jedna na drugą) zapychałem kompletną pustkę, która się teraz (...) zdemaskowała. Jestem jak ryba na brzegu. Nie jestem artystą (...)”. I to wszystko w liście do żony, najbardziej chyba wyjątkowej powierniczki jakiegokolwiek męża, kochanej, ale i wystawianej na niezwykłą próbę miłości, cierpliwości przez surzwyczajne korespondencyje prywatnego warjata. Kilka dni później: „Wczoraj dostałem telegram od Czesi, że godzi się ze mną pod warunkiem poprawy”. Czesława będzie Witkacemu towarzyszyć do śmierci w Jeziorach we wrześniu 1939 (profesor Degler odrzuca wszelkie dywagacje na temat alternatywnych wersji), a Jadwiga powie po latach: „Małżeństwo nasze nie było szczęśliwe”.

Jak felieton czyta się kalendarium życia Witkiewicza pomiędzy rokiem 1918 a 1939, jak gawędę – eseje na tematy różne („Witkacy u formistów”, „Witkacy się żeni”, „Witkacy oszukany” i inne). Numerem jeden są listy (do żony, do Edmunda Wiercińskiego, Kazimierza Czachowskiego, Brunona Schulza albo Kornela Makuszyńskiego). Można się z nich dowiedzieć i o wewnętrznych dylematach autora „Niemytych dusz”, i o towarzyskich ekscesach niekoniecznie tylko autorskich. Np. (do Makuszyńskiego): „Pani Iszkowska (słynna piękność zakopiańska) ma 9 białych szczurów oswojonych, każdy nazywa się inaczej”, „Boy przywiózł z Paryża melon (kapelusz) za 45 franków”, „nie mogę się do ciebie dodzwonić – jakieś zmiany numerów – czort wie co”. To ogromna wartość tej książki i niesłabnącej pracy Janusza Deglera skupionej także na tym, by zwrócić ludzki rumieniec na twarz portretowo zasępionego, zamyślonego malarza, poety, powieściopisarza, dramaturga i filozofa. Można czytać bez końca.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.......................................................
Janusz Degler WITKACEGO PORTRET WIELOKROTNY, Państwowy Instytut Wydawniczy, 2009

Monday, September 28, 2009

ZIEMIA OBIECANA (Teatr Polski we Wrocławiu)

Już rok temu, kiedy „Ziemia obiecana” była w repertuarowych planach, przedstawienie jeszcze nieistniejące zostało wykreowane na sensację kolejnego sezonu. W tak zwanym międzyczasie udała się Klacie (i dramaturgowi Sebastianowi Majewskiemu) „Trylogia” w Starym Teatrze, a za „Sprawę Dantona” dostał następny deszcz nagród z wielką nagrodą toruńskiego Kontaktu i Laurem Konrada. No więc nic dziwnego, że znów chcieliśmy przeboju. Jak w Lidze Mistrzów albo w zawodowym boksie, jak w Formule 1 i tenisowym Wielkim Szlemie. Twórcy się trochę od takich wymagań dystansowali, ubezpieczając w razie ewentualnych potknięć. Po łódzkiej premierze entuzjazmu nie było. I nie mam pojęcia, dlaczego. Czyżby we Wrocławiu artyści zaprezentowali inny spektakl? Bo we Wrocławiu wyszedł Hit i jest Wydarzenie!

Więc zamiast pisać, o czym, w jakim duchu i w którym kierunku powędrowała interpretacja reymontowskiej powieści, co nam chcieli powiedzieć błyskotliwi adaptatorzy, zapraszam na listę przebojów „Ziemi obiecanej”. Przy czym zaznaczam, że absolutnie wszystkie sceny warte są uwagi, wykonawcy wspaniali, a całość godna sławy.

10. „Meet The Flintstones” albo Mistrzowie drugiego planu. Numer w stylu wrocławskiego Teatru Polskiego. Marian Czerski (Wilczek), Edwin Petrykat (Kessler), Dominika Figurska (Trawińska), Michał Mrozek (Kundel), Andrzej Wilk (Trawiński), Jakub Giel (Maks) w równej formie odgrywają i kabaret, i dramat swoich postaci. Każdy ma chwilowe solo, a nawet mocny duet, każdy na sto procent.

9. „Zdzisław Kuźniar”, czyli gościnny popis aktora pamiętającego film Wajdy, tutaj w podwójnej roli. Obydwa wcielenia pokazują świat upadły i upadający, obie też postaci umierają podczas spektaklu, bo pod naporem biznesu zginął świat wartości niematerialnych (stary Borowiecki), a i w biznesie panują inne metody działania i do nich nie dostosowuje się magnat Bucholc. Za to Zucker stosuje je doskonale.

8. „Beg For It”, a więc Zucker błaga Karola, żeby na krzyż przysiągł, że nie śpi z jego żoną. Wojciech Ziemiański wieńczy dzieło, przyjmując wypowiedziane w pijackim amoku zapewnienie. Kłamstwo szybko wyjdzie na jaw, lecz Zucker go nie zobaczy, bo przecież kontroluje wszystko, nie kontrolując niczego. Za to przynajmniej kocha żonę. Chyba.

7. „Rock This Party”, znany też jako „Imieniny u Niny”. Trawińska nie chce, ale musi sprzedać mały przezroczysty designerski stolik, gadżet-symbol, niepotrzebny i o wiele za drogi, lecz podobnie świadczący o statusie posiadacza, co niezamieszkany pałac Mϋllera („inni budują, to i ja kazałem postawić”). Dla Trawińskiej przedmiot ma jeszcze podtekst sentymentalno-wolnościowy, szybko przesłonięty stajnią codzienności.

Oraz ex aequo

"Horse And I" - szczotkowanie Kesslera, a potem ujeżdżanie go przez dżokejkę Trawińską to jeszcze jedna odsłona seksualnej prawdy przemysłowej rzeczywistości. Miłość, a nawet pożądanie podporządkowane są wyższemu bóstwu: chciwości. "Greed is Good", jak głoszą neony, więc bez szemrania jedni się perwersyjnie sprzedają, a drudzy perwersyjnie kupują.

6. „Wałęsa! Oddaj moje 100 milionów”, inaczej „Jak Mϋller z Weltem targu dobijali”. Twardy i wiochowaty zarazem Wiesław Cichy w futrze rosyjskiego oligarchy przychodzi do Welta po dług. Nie wiadomo, kto wygrywa, zresztą nieważne, dopóki toczy się giełda. Michał Majnicz jest niezwykle ciekawym Morycem, w ogóle nie czuć w nim Żyda (jak nie czuć Bauma Niemcem, a Borowieckiego Polakiem), tylko przebiegłego gracza. Momentami przypomina się Wojciech Pszoniak, lecz aktor nie pozwala sobie na naśladowanie, prowadzi swą postać konsekwentnie i dojrzale, polemizując z gwiazdorem Wajdy (tak zresztą robią i inni wykonawcy, co słychać w przerysowanej intonacji dialogów). A w piosence Abby to on jedyny śpiewa własnym głosem, prawda?

5. „Money, Money, Money” i być może najefektowniejsza scena, w formie karaoke (nie przez wszystkich dość opanowanej). Podsumowanie pierwszej części przedstawienia, pełnej skeczów dotyczących plakatowej diady: buy-sell, dziś terminów nierozłącznych. Nie liczmy również na trzecie wyjście, bo takiego nie ma.

4. „I Love You But”, mianowicie postać Anki, panienki z dworku u Reymonta i Wajdy, tutaj kobiety bez złudzeń, próbującej przetrwać na rynku, najlepiej w związku z chłopcem, którego kocha. Potrafi wziąć pod uwagę opcję B, no i wycofać się, zachowując chyba jednak honor. Proszę popatrzeć na mimikę twarzy Pauliny Chapko, gdy siedzą z Madą przy nieotworzonym szampanie. Dobrze wymyślona, uwspółcześniona i oczywiście zagrana rola.

3. „Guilty Conscience”, to znaczy finał. Marcin Czarnik, określany tu mianem Bum Bum, więc czegoś/kogoś w rodzaju sumienia jako kaskader. Niesamowite i dojmujące. Ostatnia z serii scen chwytających widzów za gardło i zaglądających w oczy prawdzie. Trans i powaga, a Lucy Zucker (wprost oszałamiająca Ewa Skibińska) zjawia się jak Biała Dama z odmiennej baśni. Na koniec niespodzianka z autorskim podpisem. Potem zasłużone oklaski!

2. „The Man Who Sold The World”, to jest przedmałżeński kurs Mady i Karola. Anna Ilczuk pokazuje klasę ekstra już wtedy, gdy z teatralnym ojcem otwierają laptop (celowo starego typu, by zaakcentować przaśność tego towarzystwa) i zachwalają zalety posiadłości. Ilczuk przyciąga uwagę od początku (od spojrzenia zakochanej kozy wgapionej w Borowieckiego) po końcówkową, bolesną psychicznie i fizycznie etiudę z Bartoszem Porczykiem, Karolem naszych czasów, z filmowym wąsikiem Olbrychskiego, ale bez skrupułów. Najmniejszych. Brawo dla obojga!

1. „In The Air Tonight”, słowem pożądanie. Ewa Skibińska i Bartosz Porczyk dokonują niemożliwego, czyli na podobnym artystycznie poziomie inaczej kreują jeden z najsłynniejszych erotycznych duetów w polskiej popkulturze. To, co wyczyniała u Wajdy Kalina Jędrusik wydawało się nie do pobicia, nie do zrównania. Skibińska jest jednak wielka, jej Lucy ma wszelkie szanse na legendę. Pomaga Phil Collins w ujmującym skreczu Jana Klaty, nie ustępuje partner. Ukłony!

PS
O tym, że wyjazd do przepompowni Świątniki to pomysł na siłę nadmieniam z obowiązku. O tym, że Scena na Świebodzkim w pełni by wystarczyła przekonywać nie muszę. O tym, że tytuły przebojów pochodzą z piosenek bardziej lub mniej znanych na wszelki przypadek informuję. Za to, że wszystkich cytatów i nawiązań nie odczytałem, nie przepraszam.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
...................................................
ZIEMIA OBIECANA wg Władysława Reymonta, reż. Jan Klata, dramaturgia Sebastian Majewski. Teatr Polski we Wrocławiu, 25.09.2009

Tuesday, September 22, 2009

J.M.G. Le Clézio MUZYKA GŁODU

I znowu bardziej podoba mi się tytuł oryginalny, a także sposób, w jaki z przekładu tytułu tej książki wybrnął choćby tłumacz na język hiszpański. Tam jest „Muzyka głodu”, co zdecydowanie lepiej współgra z francuskim „Ritournelle de la Faim” niż polski „Powracający głód”. Ritournelle albo ritornello to przecież wynalazek muzycznego baroku oznaczający motyw, który w utworze powraca. Jest wcale nie taka subtelna różnica między frazami, co również ma znaczenie dla odbioru powieści. Poza tym polski przekład czyta się nieźle, choć trudno wybaczyć zaniedbanie tytułu (i niezauważone w redakcji „cofnie się daleko wstecz” ze strony 125).

Francuski noblista opowiada tu historię Ethel Brun, którą poznajemy, gdy jako dziesięcioletnia dziewczynka spaceruje w paryskim parku ze stryjecznym bratem swojego dziadka. Pan Soliman wspomina afrykańskie czasy pobytu w Kongo, gdzie pracował jako lekarz wojskowy. Tożsamości bohaterów „Muzyki głodu” (takiej wersji tytułu będę używał) mają istotne znaczenie dla czasu opowieści. Są lata 30., więc epoka pomiędzy wojnami, pomiędzy głodami. Do Paryża przyjeżdżają na przykład wdowy po dostojnikach carskiej Rosji, córka jednej z nich, Ksenia Antonina, to pierwsza przyjaciółka Ethel. W niedzielnym salonie państwa Brun sentymenty pobrzmiewają refrenem młodości spędzonej przez ojca na Mauritiusie, gdzie „wszystko jeszcze istniało, wielki dom, ogrody, wieczory na werandzie”. Stopniowo i tutaj wkracza nastrój przyszłości, w rozmowach o rewolucji, anarchii, kryzysie, o Hitlerze, pomieszany z klimatem muzycznych przerywników, podczas których córka akompaniuje ojcu, amatorskiemu, lecz znakomitemu fleciście i śpiewakowi.

Dorastająca Ethel zacznie zauważać jałowość świata zatrzymanego w salonowej sonacie: „Cała ta paplanina, te wszystkie ploty! – rzuci pewnego dnia. – Pewnie tak samo ględzono w salonie Titanica, kiedy szedł na dno!”. Będzie notować obrazoburcze frazy, od nadmiaru zakręci się w jej nastoletniej głowie. Powoli też wejdzie w dorosłe życie, wykłócając się z architektem i firmami budowlanymi o obniżenie kosztów powstawania inwestycji, możliwej dzięki spadkowi po zmarłym już panu Solimanie. Chłopak w mundurze brytyjskiej armii wyjedzie z Dworca Północnego, ojciec sprzeda kolejne przedmioty, ku przerażeniu żony i córki. Po „bieganinie, zgiełku, a potem kilku bombach” zdarzy się „cisza nad Paryżem i łagodny deszcz spadający na opuszczony ogród”, no i dekrety antyżydowskie. Przyjdzie rok 1942, w którym Alexandre (ojciec) osunie się zgnębiony na fotel, a władzę przejmie zaaferowana Justine (matka). Zjawi się też głód.

A po latach nie bardzo jeszcze w Polsce znany autor, mimo że noblista, opisze „tę historię, żeby uczcić pamięć młodej dziewczyny, która wbrew sobie została bohaterką w wieku dwudziestu lat”. Jak wiele jej rówieśniczek, w różnych kątach Europy. Koncert, nie książka.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.........................................................
J.M.G. Le Clézio MUZYKA GŁODU, przeł. H. Igalson-Tygielska, WAB, 2009

Saturday, September 19, 2009

John Eliot Gardiner. Artysta i farmer

Był bez wątpienia jedną z największych gwiazd tegorocznej edycji festiwalu Wratislavia Cantans, jest z pewnością jednym z najwspanialszych dyrygentów na świecie, specjalistą właściwie od wszystkiego. W naszej rozmowie Sir John Eliot Gardiner opowiada o byciu farmerem (ekologicznym), Haendlu, Beethovenie, a także o wrocławskich korzeniach swojej rodziny. No i portrecie Bacha, też pochodzącym z Breslau.

Thursday, September 17, 2009

Paul McCreesh: Nikomu nie obniżam poprzeczki


Operowe przeboje w wykonaniu jednej z najlepszych polskich wokalistek, Aleksandry Kurzak, młodzieżowej orkiestry i dziecięcego chóru zabrzmią na wrocławskiej Pergoli w ramach festiwalu Wratislavia Cantans. Wstęp wolny! Koncert odbędzie się w sobotę, 18 września. Nie tylko o nim opowiada nam Paul McCreesh, szef festiwalu. Obrazek przedstawia okładkę znakomitej płyty Maestra.

PS za współpracę przy tłumaczeniu dziękuję Joannie Hardukiewicz przekladalnia.blogspot.com











Dźwięk z serwisu www.prw.pl. W programie koncertu utwory Musorgskiego, Borodina, Dvořáka, Moniuszki, Rossiniego, Verdiego. Zaśpiewa Aleksandra Kurzak z towarzyszeniem chórów szkolnych Ogólnopolskiego Programu MKiDN „Śpiewająca Polska", chóru Filharmonii Wrocławskiej i Młodzieżowej Orkiestry Festiwalowej. Dyryguje, oczywiście, Paul McCreesh.

Wednesday, September 16, 2009

Krzysztof Penderecki: Nie może się nie udać


Jest z pewnością najbardziej dziś znanym w świecie polskim kompozytorem. Wielu uważa go za najwybitniejszego kompozytora XX wieku, stawiając tuż obok Strawińskiego. Mistrz wystąpił na 44. Międzynarodowym Festiwalu Wratislavia Cantans, prezentując program złożony z własnych utworów chóralnych. W Bazylice św. Elżbiety we Wrocławiu zabrzmiały m.in.: "Psalmy Dawida", "Stabat Mater", "Agnus Dei" z 'Requiem Polskiego" czy fragmenty "Pasji św. Łukasza". Nam opowiada o rodzinnej Dębicy, o dworze w Lusławicach, filmie "Katyń", awangardzie, która zerwała z muzyką i muzyce, która jest mu szczególnie bliska.









 


Dźwięk oryginalnie opublikowany w serwisie http://www.prw.pl/.

Friday, September 11, 2009

Olga Pasiecznik: Bach i długo, długo nikt

Olga Pasiecznik wybrała tym razem mozartowskie arie na swój występ podczas festiwalu Wratislavia Cantans. Bo Mozart wspaniałym kompozytorem był, bo jej głos idealnie do Mozarta pasuje. Mówi, że utwory Amadeusza będzie śpiewać do końca życia, ale jej największą muzyczną miłością pozostaje Jan Sebastian, autor "najbardziej uduchowionej muzyki, jaka powstała". W rogu okładka tegorocznej płyty z "Juliuszem Cazarem" Haendla i popisową rolą Kleopatry w wykonaniu Olgi Pasiecznik, z którą rozmawiałem wczoraj.











Dźwięk z www.prw.pl. A tutaj można posłuchać Olgi Pasiecznik w utworze "Confitebor" Monteverdiego (gra zespół Altri Stromenti): Confitebor

Thursday, September 10, 2009

Arundati TERAPIA NARODU ZA POMOCĄ SEKSU GRUPOWEGO

Tym razem posłuchaj:



................................................................................
Arundati TERAPIA NARODU ZA POMOCĄ SEKSU GRUPOWEGO. ZAPISKI KOBIETY SPEŁNIONEJ, Wydawnictwo Czarna Owca, 2009

Saturday, September 5, 2009

Eva di Stefano GUSTAW KLIMT

Trudno o ciekawiej zaplanowany, zilustrowany, a przede wszystkim napisany album dotyczący twórczości i życia Gustawa Klimta, jednego z najbardziej znaczących malarzy XIX i XX wieku. We włoskim oryginale książka nosi metaforyczny podtytuł zachowany przez tłumacza polskiej wersji, czyli „Uwodzicielskie złoto”, gdy przekład angielski zyskał bardziej informacyjną frazę „Wizjoner Art Nouveau”. Jakkolwiek by to nie brzmiało, najważniejsze są przeżycia estetyczne i wyjątkowo ciekawy komentarz Evy di Stefano, kuratorki i historyka sztuki, autorki choćby znakomitego studium o związkach greckich mitów ze sztuką współczesną. Te motywy znajdziemy także u Klimta, na przykład na plakacie pierwszej wystawy Secesji, gdzie mamy nagiego Tezeusza obserwowanego przez Atenę. Nagiego jednak tylko na pierwotnym projekcie plakatu, bo na ocenzurowanym oficjalnym rysunku genitalia bohatera przysłania domalowany pień drzewa. Tezeusz zabijający Minotaura, jak pisze di Stefano, wydał się Klimtowi najwłaściwszym „symbolem rewolty pokolenia, zamierzającego uwolnić sztukę od daniny składanej konwencjom”.

Gustaw Klimt chciał w czasach przełomu stuleci prawdziwego przełomu w sztuce. Skrzętnie ukrywane i wypierane w społeczeństwie XIX wieku pragnienia, popędy miały się w jego dziełach ujawnić, przekazując ważną prawdę o człowieku. Łatwo odczytać w manifeście austriackiego malarza związki z psychoanalizą, która zawładnęła światem nauki trochę później. Klimt był twórcą dojrzewającym do własnego przełomu, na początku hołdował stylowi akademickiemu, przez moment widziano w nim nawet kandydata do tytułu profesora wiedeńskiej akademii. Kiedy w 1898 roku przedstawił szkice dekoracji auli Uniwersytetu w Wiedniu, spotkał się z krytyką, 2 lata później wybuchł już skandal. Mimo zwycięstwa obrazu „Filozofia” na wystawie światowej w Paryżu, wiedeńscy profesorowie nie pozwolili na umieszczenie obrazoburczych dzieł w reprezentacyjnej sali uczelni. Klimt bowiem zaproponował malowidła przedstawiające niepewność, niestabilność, bezradność nauki w zetknięciu z żywiołem życia, podkreślał rolę ciemnych mocy targających człowiekiem. Ale autorytetu nie stracił, mimo utraty zamówień publicznych. Niestety, dzieła te spłonęły w 1945 roku, pozostała po nich zaledwie dokumentacja, którą możemy zobaczyć na książkowych reprodukcjach.

Oprócz wnikliwych analiz utworów Klimta oraz opowieści o jego czasach, kontekstach środowiskowych i artystycznych, di Stefano nie zapomniała o wątkach prywatnych. Malarz nie był wprawdzie największym skandalistą epoki, nie lubił podróży, ale prowadził ożywione życie erotyczne. O Klimcie mówi się jako o mężczyźnie kochającym kobiety, miał podobno „sto związków: kobiety, dzieci, siostry, które z powodu jego miłości stawały się wzajemnie swoimi wrogami”. Nie potrafił wybrać jednej, stąd mieszkał z matką i siostrami. W azylu pracowni oddawał się i malarstwu, i kochaniu, hojnie odwdzięczając się modelkom-kochankom. Marie Zimmerman urodziła mu dwóch synów, Emilie Floege towarzyszyła mu na łożu śmierci. Obok tych najważniejszych pojawiały się inne, uwiecznione potem jako postaci na obrazach. Pisze di Stefano: "Od Moreau po Rodina, od Khnopffa po Muncha, wszyscy artyści będący pod największym wrażeniem tajemnicy kobiecości, pozostawali w stanie bezżennym, aby nie zniszczyć marzenia, ale także, by nie popaść we władanie owego niepokoju, lęku, że dali się ujarzmić przedmiotowi swego kultu”.

„Umiem malować i rysować – mówił sam Klimt. – Wierzę w to i paru ludzi też w to wierzy. Ale nie jestem pewien, czy to prawda”. Kokieteria mistrza wiele zdradza z jego charakteru. Di Stefano portretuje malarza wszechstronnie, zarówno z podziwem, jak i autorskim dystansem. Znakomicie potrafi wprowadzić w świat twórcy przełomowego, dla którego zawsze najważniejsza okazywała się sztuka. Sztuka prawdy utrwalonej w ponadczasowej lśniącej materii złota.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
………………………………………………………….
Eva di Stefano GUSTAW KLIMT, przeł. T. Łozińska, Arkady, 2009

Tuesday, September 1, 2009

Whitney Houston I LOOK TO YOU

To z pewnością najbardziej oczekiwany muzyczny powrót ostatnich lat, może nawet ważniejszy dla samej artystki niż dla jej publiczności. W nowojorskim Lincoln Center, gdzie oficjalnie zaprezentowano premierowe piosenki z nowego albumu, Whitney wyglądała (i zachowywała się) wspaniale, jakby nigdy nie opuściła swojego szczytu. „Like I Never Left” to zresztą tytuł jednego z utworów na płycie „I Look To You”. Ale w rzeczywistości Whitney Houston nie było w muzyce od kilku ładnych lat, zmagała się z prywatnym piekłem, z niegdyś sławnym, dziś upadłym gwiazdorem-mężem Bobbym Brownem, no i z własnym uzależnieniem od narkotyków. Miała poważne kłopoty z samą sobą i z głosem, wydawało się nawet, że kariera wokalistki stanie się już tylko piękną pieśnią przeszłości, wielkich sukcesów artystycznych i komercyjnych z lat 80., umiejętnie rozwijanych w kolejnej dekadzie, dekadzie także aktorskiej. Lata 2000., kiedy Whitney przekroczyła czterdziestkę, zaczęły się nieźle, bo na listy przebojów zawędrowała balladowo-hiphopowa piosenka „My Love Is Your Love”, napisana przez męską część The Fugees. Może nie było all right, ale było OK, jak stało w tytule innego hitu z tamtego albumu, sprzedanego do dziś w 12 milionach egzemplarzy. A potem zdarzył się potężny regres, kłopoty rodzinne, spadek popularności, odwyk, wreszcie rozwód, walka o opiekę nad córką, a teraz świetnie rozegrany powrót.

Singlem promującym album jest „Million Dollar Bill”, skoczny, funkujący numer autorstwa Alicii Keys. Trudno powiedzieć, czy to strzał w dziesiątkę, bo na „I Look To You” są lepsze utwory, ale chodziło tu też o czytelną informację. Że 45-letnia diva chce istnieć nie tylko w sentymentach dawnych fanów, lecz również na dzisiejszym parkiecie. Na razie Whitney nie triumfuje w zestawieniach, może z powodu trochę oldskulowego brzmienia, wymyślonego przez Swizz Beatza, producenta piosenki, aktualnego chyba jeszcze życiowego partnera Alicii Keys. Nie wiedzie się też dotąd tytułowej balladzie „I Look To You”, teraz to zaledwie 99. pozycja listy Billboardu. Pewnie lepiej poradzi sobie cały album, którego amerykańska premiera, jak zwykle w Stanach, we wtorek. Młodzi Amerykanie zdają się chętniej słuchać najnowszych dokonań Mariah Carey (11. miejsce Billboardu). Nie zapominajmy jednak, iż z pierwszej płyty Whitney najwięcej osiągnął ostatni singiel „Greatest Love of All”. Jakkolwiek będzie, nie gorące setki czy dziesiątki liczą się w tym przypadku. W roku śmierci Michaela Jacksona wraca bowiem autentyczna gwiazda uznana już przez tzw. opinię publiczną za zjawisko zamierzchłe. Tymczasem jeden z najlepszych głosów w historii muzyki pop znowu brzmi i to naprawdę dobrze.

Reinkarnacja siostrzenicy Dionne Warwick, dziecka Cissy Houston i chrzestnej córki Arethy Franklin, przebiegała pod okiem słynnego Clive’a Davisa. Wybrano producentów znanych i zdolnych, z norweskim duetem Stargate i Akonem na czele. Piosenkarka zaufała autorom-pewniakom, jak Diane Warren (firmowa pompa „I Didn’t Know My Own Strength”), R. Kelly („I Look To You”, „Salute”), Claude Kelly, Eric Hudson czy Johnta Austin. Mamy również cover przeboju Leona Russella „A Song For You”. Co ciekawe, nie ballady tworzą klimat tego albumu, lecz rytmiczne utwory do bujania, przy okazji z niezłym tekstem. W „Nothin’ But Love”, na przykład, Whitney bezpretensjonalnie śpiewa o miłości dla wszystkich, którzy coś w jej życiu znaczyli, także dla wrogów. Tej płyty będzie się słuchać tej jesieni. Muzycznie Houston nie odstaje od produkcji najnowszych, pamiętając, że pochodzi z trochę innych czasów. Stąd raczej soulowe zacięcie zamiast hip-hopowego. Whitney śpiewa starannie, melodyjnie, nie popisuje się forsownymi wokalizami, mimo momentami bardzo emocjonalnych treści. Słychać na „I Look To You” dojrzałą kobietę po przejściach, pogodzoną z tym, co było, czującą współczesny rytm muzyki, z niepłonnymi nadziejami na przyszłość. Od początku do końca płyta warta długiego czekania na nią, bez jednej niepotrzebnej piosenki.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
..................................................
Whitney Houston I LOOK TO YOU, Sony Music, 2009

Tuesday, June 30, 2009

Jerzy Grotowski KU TEATROWI UBOGIEMU

We Wrocławiu kończy się festiwal teatralny ŚWIAT MIEJSCEM PRAWDY, impreza, którą pewnie długo będzie się tu wspominać. Są w mieście bowiem największe osobowości współczesnej sztuki poszukującej, z Peterem Brookiem, Piną Bausch czy Eugeniem Barbą, Krystianem Lupą. Zestaw uzupełniają: japoński mistrz Tadashi Suzuki, Włoch Roberto Bacci, amerykański awangardysta Richard Schechner, Rosjanin Anatolij Wasiljew, Grek Teodoros Terzopoulos i Polak Krzysztof Warlikowski. Gość specjalny to Ludwik Flaszen, partner Jerzego Grotowskiego w przedsięwzięciu-legendzie, Teatrze Laboratorium. Bo Grotowski jako patron roku swojego imienia (zainicjowanego przez UNESCO) jest również postacią spajającą festiwalowe prezentacje spektakli wielkich mistrzów, spotkania z nimi, projekcje filmowe.

Warto przy okazji sięgnąć po którąś z książek o magu teatralnej alchemii. W latach dwutysięcznych sypnęło co najmniej kilkoma godnymi uwagi tytułami, więc jest w czym wybierać. Są wspomnienia, analizy krytyczne (np. „Mój Grotowski”, teksty nieżyjącego wrocławianina Tadeusza Burzyńskiego, zebrane i ułożone przez Janusza Deglera), dokumenty uczniów ( m.in. Brooka i Barby). Najważniejsza pozostaje wydana 2 lata temu rzecz samego twórcy Laboratorium „Ku teatrowi ubogiemu”. Najistotniejsza nie tylko z powodu autorstwa, lecz także dlatego, że autor za życia nie zgadzał się na polski przekład swej księgi. Oryginał w języku angielskim ukazał się już w 1968 roku i wtedy też przygotowano wersję polskojęzyczną. Ale Grotowski nie zgodził się na publikację, odrzucając, według niego, nieścisłą pracę translatora. Sam natomiast nigdy nie pochylił się nad własnym tłumaczeniem tekstu, zasłaniając się brakiem czasu.

„Ku teatrowi ubogiemu” to zbiór wywiadów, artykułów, uwag mistrza, opracowany przez Eugenia Barbę, który jako młody student przyjechał do Polski z Włoch, by chłonąć nasze zagłębie teatralne. Towarzyszył Teatrowi Laboratorium przez kilka lat (jeszcze w okresie opolskim). Dziś jest uznanym twórcą, reżyserem i dramaturgiem, wykładowcą, autorem wielu książek z antropologii teatru. Rysuje się w tym zbiorze najważniejsza idea Jerzego Grotowskiego, koncepcja „teatru ubogiego”, czyli scenicznej rezygnacji z wszystkich zbędnych elementów maszynerii inscenizacyjnej: scenografii, światła, nawet kostiumu, charakteryzacji czy muzyki. Chodzi o to, by między aktorem i widzem kontakt przebiegał możliwie bez zakłóceń. Łatwo doszukać się w pomyśle Grotowskiego założeń dużo późniejszej filmowej dogmy. Z tym, że polski mistrz radykalnie się własnej teorii trzymał w praktyce, czego nie da się powiedzieć o dogma-tykach.

Jerzy Grotowski obawiał się, że w epoce dynamicznego rozwoju telewizji i filmu teatr nie będzie w stanie stawić im czoła, stosując podobne techniki. Proklamował ascezę zamiast wyścigu, powrót do źródeł, rytualnych zachowań, wołając: „teatr musi wreszcie uznać swoje granice”. Jak się okazało po latach, niewielu za nim poszło. Do teatru wkroczyły multimedia, rzeczywiście często stosowane na siłę, aby było inaczej. Nie szlachetna koncepcja teatru ubogiego jest zatem w książce najważniejsza, lecz to, co mistrz wykłada o sztuce aktorskiej. Nie bez powodu „Ku teatrowi ubogiemu” uważa się na świecie za najbardziej znaczącą pracę na temat aktorstwa od czasu Stanisławskiego. Bo Grotowski polecał podróż w głąb samego siebie, w mroki i cienie osobowości, chciał przekraczania barier wewnętrznych, równie niezmierzonych, co te kosmiczne. I w tym sensie jego przesłanie dotyczy każdego czytelnika, choćby nie był aktorem teatru. Istnieje w końcu pojęcie sztuki życia, ciągle nie dość zdefiniowane. A w tej dziedzinie zawsze brakuje specjalistów.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
…………………………………………………………
Jerzy Grotowski KU TEATROWI UBOGIEMU, przeł. G. Ziółkowski, Instytut im. Grotowskiego, 2007

PS
Właśnie ukazał się rewelacyjnie przystępny GROTOWSKI. PRZEWODNIK pióra Dariusza Kosińskiego.

Tuesday, June 23, 2009

Roman Kaleta SENSACJE Z DAWNYCH LAT

Roman Kaleta to zmarły 20 lat temu historyk literatury polskiej, zanurzony w Oświeceniu, wieku rozumu, ale i przeróżnych ludzkich swawoli. Także literackich. Jego "Sensacje z dawnych lat" były kiedyś bestsellerem. Kiedyś, czyli w czasach, gdy mimo szarego widoku z M2, z ciekawością grzebaliśmy w naszej historii niepolitycznej, dowcipnej, a nawet rubasznej. No i kochaliśmy książki. Kochał je i profesor Kaleta, pracowity badacz, kolekcjoner wycinków, wyjątków, wypisków z ksiąg publicznych i prywatnych, wydawanych dawniej nierzadko z próżności. Po latach te księgi przydały się literaturoznawcy, by stworzyć jedną z najbardziej fascynujących kompilacji w historii polskiego piśmiennictwa.

Czego tu nie ma?! Czytamy m.in. opowieść o pierwszym polskim lotniku Janie Potockim, autorze "Rękopisu znalezionego w Saragossie", co to wzbił się balonem ponad stolicę u schyłku XVIII wieku w towarzystwie „Turka niepośledniej urody". Jest artykuł z "Pszczółki Krakowskiej" o tym, jak Tadeusz "szczodry" Kościuszko wysłał kogoś z alkoholowym prowiantem do zaprzyjaźnionego pastora, pożyczając umyślnemu własnego konia. Posłaniec jednak z misji wrócił niezadowolony, bo koń zatrzymywał się przy każdym ubogim proszącym o jałmużnę i stał dopóki jeździec nie sięgnął po monetę. Warto na przykład zgłębić serię anegdot o Mickiewiczu, dla którego „najcięższą i najprzykrzejszą pracą było przepisywanie rękopisów. Toteż mawiał, że z ‘wierszami jak z dziećmi, najtrudniej jest myć je i czesać' ". A i poezji różnej u Kalety nie brakuje, tej na cześć 3 Maja, tej powstańczej oraz sztambuchowej czy plebejsko-przysłowiowej. "Kiedy sześćdziesiątka mija/ Dłuższa torba niz fuzyja" - brzmiało porzekadło myśliwskie.

Silva rerum, jak przekonuje łaciński przekład, to las rzeczy, las różności wziętych od tego i owego, na nowo złożony (posadzony) w gościnnej przestrzeni księgi. Groch z kapustą, kapusta z grochem, kiedyś bardziej księga domowa lub rodzinna (jak podaje Kopaliński), w której pisano o drobnych albo i ważniejszych wydarzeniach. Można powiedzieć, pierwowzór współczesnych blogów internetowych z linkami do stron, podstron, zapyziałych, zabawnych miejsc ludzkich powiastek. Bogactwo charakterów i autorskich talentów. Miała polska szlachta tę fantazję i chęć szczerą, by ocalić fragment własnych, panie, dziejów dla najczęściej bliskiej potomności. Gatunek sylwy zaczął się kończyć, gdy cywilizacja wymyśliła fotografię, kamerę, magnetofon, kiedy zamiast próbować szczęścia w opisywaniu, znaleźliśmy łatwiejszy sposób na zachowanie chwili.

Roman Kaleta zbierał te sylwiczne facecje, dowcipy, anegdoty i gawędy zewsząd, by publikować w odcinkach jako rodzaj gazetowego felietonu. Swoje dokładali czytelnicy. Pokaźną kolekcję Kaletowego drobiazgu mamy dziś okazję przeczytać w jednym dziewięćsetstronicowym tomie, opublikowanym dzięki wdowie po profesorze, znanej wrocławskiej dziennikarce. Każdy się w tych klimatach odnajdzie, bo to w końcu nasza krew, nasz etos zlepiony z narodowej dumy, głupoty, lecz i serdecznej mądrości, jaka się z tych tekstów sensacyjnie wyłania. Dobrze, że książka Kalety trafia pod strzechę XXI wieku, gdyż jest na dzisiejszym rynku absolutnym rarytasem, niespodzianką podobną do zobaczenia żubra w niebiałobrzeskich lasach.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
...................................................
Roman Kaleta SENSACJE Z DAWNYCH LAT, Iskry, 2009

Sunday, June 7, 2009

KRÓL LEAR ( Wrocławski Teatr Współczesny)

Znamienne, że w programie przedstawienia Bogusław Kierc, który gra tutaj postać tytułową, został wymieniony na miejscu ósmym, po paniach, wśród panów, według alfabetu. Lear bowiem jest, jest ważny, ale trudno powiedzieć, że to rola główna. Spektakl Cezarisa Graužinisa może burzyć porządek myślenia o inscenizacjach tej tragedii Shakespeare’a. Są tacy, co otwierają szeroko oczy i po niespełna dwóch godzinach wychodzą zawiedzeni, rzucając „Tragedia”. Ale to nieprawda. Graužinis wymyślił zupełnie innego, własnego Leara, uszczuplając tekst, krojąc podteksty, wydobywając prywatny, a nie egzystencjonalny element. I stworzył jedno z najlepszych przedstawień sezonu.

Znajdujemy się raczej w domu wariatów niż w pałacu. Dziwaczne córki Leara recytują wyuczony tekst. Wszyscy, z wyjątkiem króla, brzmią od początku nienaturalnie. Gloucester (Szymon Czacki) mógłby wziąć udział w teatrzyku lalek lub animowanej bajce, podkładając piskliwy skrzek pod jakąś zrzędzącą postać. Edgar i Edmund zdają się być chłopcami specjalnej troski. Nie coś, lecz wszystko jest nie tak, a widz bije się z myślami: to już tak (nie tak) do końca czy przyjdzie moment, kiedy sztuka zbliży się do realności, Lear wygłosi swój słynny monolog. Bo że nie pojawi się Kent, jedyny rozsądny z Learowej galerii Shakespeare’a, wiadomo od razu. Na rozum, rozsądek, przywiązanie, szczerość i współczucie niewiele tu przestrzeni. Mamy za to Błazna, który nie opuszcza sceny ani na chwilę (choć u stratfordczyka znika w trzecim akcie). Teraz to on (ona, Maria Czykwin) rozdaje karty, królowi pokazując głupotę, rządzę, nienawiść, zemstę, małoduszność, zazdrość. Lear ma u Graužinisa niewiele do powiedzenia, co wcale nie kłóci się z przesłaniem oryginału. Skoro sam się pozbawił władzy i wpływów, milczenie jest jego resztą.

„Król Lear” Wrocławskiego Teatru Współczesnego to tragikomedia o ludzkiej naturze, więc rzecz z ducha bardzo szekspirowska. Dzieci potrafią być okrutne wobec rodziców (i odwrotnie), człowiek łatwo się degeneruje, od świadomości do szaleństwa niedaleko, tak jak od życia do śmierci, od życia do teatru. Prawdy oczywiste, tysiąckrotnie w różnych Learach i nie Learach podawane. Mimo to wersja litewskich artystów zaskakuje. Zwłaszcza inscenizacyjną konsekwencją, także niezwykłą dbałością o detale (Edgar-Tomek ma komplementarne białe łzy na twarzy, gdy stoi obok Gloucestera, któremu z oczodołów płynie czarna maź). Cały czas gra muzyka Martynasa Bialobžeskisa, w jej rytmie dzieją się sceny z komedii i z horroru, z niemego filmu i teatru absurdu. Marijus Jacovskis tak wymyślił scenografię (z niesięgającymi nieistniejącego sufitu filarami), by była połączeniem zamknięcia i otwarcia, odzwierciedleniem kruchej stabilności ludzkich stanów. Nic dziwnego, że aktorzy poczuli sceniczną krew. Bogusław Kierc miał pewnie większe oczekiwania po koronnej roli teatralnych gwiazd, lecz potrafił przyjąć to, co mu Graužinis zostawił z tego tortu i bezbłędnie to zagrać. Partnerzy nie zostają w tyle, uważając, by groteskowa szarża nie zmieniła się w farsę. Krzysztof Boczkowski dużo ciekawiej wypada tu jako bękart Edmund niż w wiodącej roli z „Cementu”, a jego teatralny brat Tomasz Cymerman (Edgar) rozbija w Learze aktorski bank, kreując najlepszą postać spektaklu. Maria Czykwin dostała najtrudniejszą rolę Błazna, z jednej strony podatną na przerysowanie, z drugiej wymagającą subtelności i dystansu. Czasami jeszcze przesadza, utrzymując przeponowy ton lub zbyt często udając klauna.

Wrocławski „Król Lear” to znakomite przedstawienie, na wysokim poziomie inscenizacyjno-aktorskim. Rzecz, z którą można podróżować przez kontynenty i wszędzie będzie zrozumiała i oklaskiwana. Teatr objazdowy i odjazdowy. To wartka współczesna opowieść o tym, że gdy chcemy porzucić swoją rolę, wystawiamy się na łaskę królewskiego żywiołu. Żywiołu życia.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
……………………………………………………………
KRÓL LEAR, wg W. Shakespeare’a, reż. C. Graužinis, Wrocławski Teatr Współczesny, 6.06.2009

Thursday, June 4, 2009

J.M. Coetzee HAŃBA

Do Coetzee’ego nie można się po prostu przekonać, nie można go też zwyczajnie polubić. To jeden z tych pisarzy, którzy nie próbują grać na czytelniczych przyzwyczajeniach. Trudno na przykład w jego książkach o bohatera do identyfikacji, podziwiania, sympatyzowania. Bo choć wiemy, że każdemu z nas brakuje pierwiastka doskonałości, to chyba jednak nie zbliżamy się w stopniu negacji, nienawiści, cynizmu, zarozumialstwa do postaci ze świata południowo-afrykańskiego noblisty.

Był kiedyś film z podstarzałym Clarkiem Gable’em i niesamowitą, niemłodą już, Marilyn Monroe pod tytułem „Skłóceni z życiem”. Coetzee właśnie takich ludzi przedstawia w swojej literaturze. Na pozór i na początku jeszcze wszystko jakoś gra, by po chwili to wszystko rozsypać, wprowadzić winę, karę, bunt, upokorzenie, pożegnanie ostatnich wartości, czasem (rzadko) mozolne odzyskiwanie wiary w sens. Światopogląd Coetzee’ego-autora ukształtowało cierpienie, doświadczenie, czyli życie. Stracił żonę i syna. Widział prawdziwą moc i niemoc człowieka imperialnego i kolonialnego. Pewnie dlatego Beckett (temat jego doktoratu) okazał się pokrewnym artystą.

„Hańba” pozostaje najsłynniejszą powieścią pisarza; dziwi, że dopiero teraz sfilmowaną. A może właśnie nie dziwi, jeśli spojrzymy na bohatera i jego przygody. David przekroczył pięćdziesiątkę, ten próg męskiej nadziei, po przejściu którego zwykle nic już się zrobić nie da, można usprawiedliwiać wybory albo starać się naprawić to, co naprawić można. Nawiązać bliższą relację z dorosłą córką, pogodzić się z cieniem, gdy zaczyna zajmować coraz więcej przestrzeni. David na własne życzenie zostaje wyrzucony z pracy, za romans ze studentką. Zamieszkuje więc z córką Lucy, białą lesbijką otoczoną czarnymi robotnikami na półpustynnym odludziu. I nie wiadomo, kto tu rządzi. Ten podzielony biało-czarny świat ma piasek w herbie, płynność w hymnie, niebezpieczeństwo i trudną do zaakceptowania tajemnicę w naturze. Liczy się i emocja rasy, i realia władzy. Najmniej w tej rzeczywistości znaczy kultura.

We wznowionej u nas przy okazji filmu Steve’a Jacobsa „Hańbie” Coetzee nie daje złudzeń. Hańba dotyczy każdego z bohaterów. Czarnych mieszkańców tej niegdyś podbitej, dziś postapertheidowej ziemi, bo ciągle są niewolnikami, teraz instynktów: seksu i zemsty. Białych południowoafrykańczyków, bo nie potrafią, jak David, pozbyć się rojeń o wyższości albo wyjechać, jeśli czują, że to nie jest kraj dla starych ludzi („no country, this, for old men”). Najwięcej racji i siły autor przyznaje Lucy, która przynajmniej spogląda prawdzie w oczy, nie dopuszcza iluzji, buduje, mimo przeciwności. Na przekór ojcu, czyli światu, który już nie istnieje. Człowiek w takim świecie, zdaje się mówić Coetzee, to zdane na innych zwierzę, brudny pies wyczekujący zagrożenia zza zakrętu, gotowy do walki, gotowy na przegraną. Bo nie ma dokąd uciec przed światem, tak jak nie można się uwolnić od siebie samego.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
....................................................
J.M. Coetzee HAŃBA, przeł. M. Kłobukowski, Znak, 2009

Thursday, May 28, 2009

Clara Kramer, Stephen Glantz WOJNA KLARY

Można by powiedzieć, po co kolejna książka o Holocauście. Tyle ich przecież było, tyle ich przeczytaliśmy. Nakręcono tysiące filmów, które weszły do artystycznej historii dramatu tamtej wojny. Co jeszcze da się dodać, czego gdzieś indziej nie opisano? Pewnie nic, ale ten temat ma tę właściwość, że niezmiennie porusza, a każda indywidualna opowieść należy nie tylko do literatury, lecz także do zbiorowej pamięci ludzkości. Tę pamięć trzeba odświeżać.

Więc książka Clary Kramer, stworzona wspólnie ze Stephenem Glantzem, jeszcze raz opowiada o świecie tragedii nie do uwierzenia. Z tego powodu, mimo relacji Anny Frank, Romy Ligockiej, Kosińskiego i wielu innych, „Wojnę Klary” czyta się jako nowość. „To niewiarygodne – przyznaje sama Klara. – Zatrzymali ciężarówki pod oknami i wrzucali do nich dorosłych i dzieci. Niektórzy gestapowcy używali siekier”. W momencie, gdy naziści zjawili się w ukraińskiej dziś, podlwowskiej, Żółkwi Clara Kramer (wtedy Klara Schwarz) miała 15 lat. Prowadziła młodzieńczy dziennik, będący po latach jednym z ważnych dokumentów czasu zagłady. Po wojnie Clara wyjechała do Stanów i poświęciła zawodowe życie ocalaniu pamięci o Holocauście. Została prezydentem centrum uniwersyteckich badań, a jej pamiętnik funkcjonuje jako stały eksponat wystawy w Muzeum Holocaustu na Rhode Island. Do pisania dziennika zachęciła ją matka, mówiąc, że nawet jeśli jej rodzina nie przeżyje, coś musi przetrwać dla świadectwa. Zapiski Clary są rzeczowe, osobiste, drobiazgowe, literacko podszlifowane przez Stephena Glantza, któremu ponad 82-letnia teraz Kramer zdecydowała się powierzyć ogłoszenie własnej historii.

A historia to niesamowita. Biorą w niej udział i Żydzi, i Polacy, i Niemcy. Wśród nich Walenty Beck, alkoholik, kobieciarz zdradzający polską żonę Julię, gwałtownik i antysemita, Polak niemieckiego pochodzenia. To w ciasnym schronie pod jego domem przez prawie dwa lata będą się ukrywać trzy żydowskie rodziny, zdane na łaskę człowieka pijącego z niemieckimi oficerami wódkę, ryczącego kolędy przerobione na antysemickie przyśpiewki, pośmiertnie uhonorowanego tytułem Sprawiedliwego Wśród Narodów Świata. Dlaczego się narażał, mimo że mógł ich wydać za kilkadziesiąt litrów alkoholu, jak zrobili synowie innego folksdojcza z siostrą Klary? „Czasem mówił o honorze, perorował z przejęciem, że Ukraińcy i Niemcy nie mają prawa zabijać Żydów” – przypomina sobie narratorka tej opowieści. I dodaje, iż naprawdę chodziło o wydarzenie sprzed wojny, kiedy, gdy Sowieci chcieli zesłać Becka na Syberię, pomógł mu Żyd Melman, ten sam, który ukrywał się pod podłogą wraz z Klarą i szesnastoma innymi. Oni po przyjściu Armii Czerwonej wstawią się za oskarżanym przez NKWD o szpiegostwo Beckiem, a dziennik Klary będzie w tej sprawie dowodem.

„Wojnę Klary” wydano na Zachodzie z podtytułem „Historia przetrwania pewnej dziewczynki”, najpewniej po to, by opowieści Clary Kramer nie mylono z wcześniejszą „Wojną Klary”, książką dla dzieci autorstwa Kathy Kacer. W tamtej tamta, 13-letnia, Clara mieszka z rodzicami w Pradze, skąd w 1943 roku wyrusza z transportem do obozu w Terezinie. „Historia przetrwania pewnej dziewczynki” to zatem kolejna publikacja na znany temat, z postaciami przypominającymi bohaterów wcześniej przeczytanych dzieł. A jednak siła tematu i ludzki heroizm osób tej tragedii, pamiętnikowa otwartość i bezpośredniość sprawiają, że wersja Clary Kramer dołącza do listy lektur obowiązkowych.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
………………………………………………………………
Clara Kramer, Stephen Glantz WOJNA KLARY, przeł. A. Sak, Znak, 2009

Thursday, May 21, 2009

Małgorzata Szejnert WYSPA KLUCZ

Z jednej strony, OK, rozpoznawalność stylu autora to ważna zaleta, z drugiej – podobnie rozgrywana opowieść niekoniecznie interesuje tak jak poprzednia. Opowiadam się za tym drugim spojrzeniem na najnowszą książkę Małgorzaty Szejnert. „Wyspa klucz” jest powtórzeniem nagradzanego i wychwalanego „Czarnego ogrodu”, tyle że akcja dzieje się nie na Śląsku, lecz w Stanach Zjednoczonych, w miejscu, gdzie emigranci żegnali morski pośredniak i zaczynali myśleć o tym, co zrobić, by przetrwać w nowej przestrzeni.

Ta nowa przestrzeń, Ellis Island, brama do mitycznej Ameryki, ma swój sens. Zwłaszcza rynkowy. Bo skoro „Czarny ogród” otarł się o nagrodę Silesiusa, Nike, zdobył nagrodę Cogito, to czemu nie spróbować szansy w potyczce o Pulitzera? Może i tak właśnie było w intencjach, może zupełnie inaczej, bo Małgorzata Szejnert, była reporterka Wyborczej, przez chwilę swojego życia w Stanach mieszkała. Jak sama mówi, „emigrowanie mi nie wyszło i wróciłam”. Impuls do napisania książki wzięła od Muzeum Imigracji na wyspie Ellis, zaskoczona polskim brakiem w bibliografii dotyczącej Ellis Island. Najwięcej energii poświęciła więc Szejnert na studiowanie dziejów legendarnej granicy dwóch psychologicznych światów, skąd w głąb obiecanej ziemi wędrowali Polacy i nie tylko. Praca autorki jest imponująca, godna podziwu, szacunku, ale w czytaniu wypada zbyt relacyjnie, mało osobiście, dystansowo zamiast zbliżenia. Pisze Szejnert:

Trzydziestosześcioletni Polak Wiktor L. został zatrzymany na Ellis Island z powodu wady serca. Spędził miesiąc w szpitalu, czekając na dalsze decyzje. Kolejne badanie wykazało, że jest zdrów i może pozostać w Stanach. Zdecydował się jednak wrócić do Polski. Ponieważ nie kwalifikował się do deportacji, musiał sam zapłacić za bilet, a miał tylko trzydzieści dolarów. (…) Ustalono wspólnie , że popracuje przez jakiś czas w znajomym sklepie żelaznym w Reading w Pensylwanii, a jesienią odpłynie do Polski parowcem Pułaski.

Czy muszę dodawać, iż los Wiktora L. po powrocie do kraju wydaje mi się ciekawszy niż dzieje emigrantów, którym się lepiej powiodło? „Wyspa klucz” to z pewnością rzecz potrzebna, istotna, może nawet niezbędna w literaturze reportażowo-historycznej. Dojrzały, oszczędny, pełen subtelnego współodczuwania, styl autorki wynosi tę prozę ponad wartość dokumentu, ale równocześnie zdradza swoje podstawowe ograniczenie. Chociaż dokument może podsumować jakąś rzeczywistość, nie wystarczy, by o rzeczywistości opowiedzieć w sposób bezpośredni, trafiający w emocje. To zatem, co jedni uznają za sukces tej książki (czyli reporterska skrupulatność), staje się także wadą „Wyspy klucz”, dla czytelników oczekujących od takiego tematu zdecydowanie więcej. Skupienie na anegdocie nie oddaje dramatu życia człowieka.

Jest jednak w książce Szejnert bezcenny element, niedotyczący konkretnej epoki ani miejsca. Daje się bowiem tutaj uchwycić fenomen emigracji jako zjawiska uniwersalnego, niepoddającego się historii. Wiejska dziewczyna, która się nie chce rozebrać do rentgena, komisarz służby imigracyjnej, który posyła do więzienia nieuczciwego urzędnika, sędzia, który rozdziela ojca z synem ze względu na przydatność do pracy, to postaci z każdej czasoprzestrzeni. Również tej XXI wieku, kiedy ciągle podróżujemy, wciąż zbyt często „za chlebem”. Gdyby więc nie było „Czarnego ogrodu”, „Wyspę klucz” oceniałbym jako rzecz pomysłową, pionierską, godną rekomendacji do peanów i nagród. Ale przecież „Czarny ogród” był.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
………………………………………………………..
Małgorzata Szejnert WYSPA KLUCZ, Znak, 2009