Sunday, September 29, 2013

MISTRZ I MAŁGORZATA (Teatr Muzyczny Capitol)


W Warszawie przy ul. Ptasiej, w centrum, choć nie na centralnym stołecznym świeczniku, jeszcze dwa tygodnie temu stał bilbord reklamujący wrocławskie przedstawienie: MISTRZA I MAŁGORZATĘ, ostatnią premierę Teatru Muzycznego Capitol. Bilbord znajduje się tuż obok warszawskiego Teatru Capitol, co oznacza i charakterystyczną dla dolnośląskiej sceny przekorność, i dużo poważniejszy może zamiar kulturalnej ekspansji lub przynajmniej zakusy eksportowe. Trzeba przyznać, że Capitol z Wrocławia to dziś teatr zauważany nie tylko wśród niewielu muzycznych scen w kraju. W ciągu ostatniej dekady, od dyrekcji Wojciecha Kościelniaka, który – nie bez kłopotów i przeciwności – zerwał z operetkowym repertuarem i zdecydował o powrocie do breslauerskiej nazwy, nastąpiła przy Piłsudskiego zmiana totalna. Pojawili się w zespole nowi aktorzy, a także specjaliści od choreografii, muzyki, scenografii, kostiumów i tak dalej. Co Kościelniak zaczął, przedkładając po kilku latach wolność artysty-reżysera nad kierat dyrektora, kontynuuje Konrad Imiela, dzisiejszy szef. Zresztą mówienie o kontynuacji to zdecydowanie za mało. To Imiela rozdaje teraz karty, wymyślając kierunki rozwoju Capitolu, dobierając realizatorów do konsekwentnej linii programowej. A że ciągle pracuje tu – z sukcesem – Kościelniak tylko wzmacnia pozycję wrocławskiej sceny, o której bardzo dobrze mówi się również w środowisku krytyków od tzw. dramatu. Capitol udowadnia, że podziały na teatr taki czy taki, nie mają sensu. To tutaj w końcu powstało jedno z najwybitniejszych przedstawień poprzedniego sezonu (JA, PIOTR RIVIERE...), ponad podziały mocno wyrastające. To właśnie tu publiczność w każdym wieku otrzymuje na wysokim poziomie utrzymywaną i rozrywkę, i refleksję. Jak w najnowszym spektaklu Kościelniaka, MISTRZU I MAŁGORZACIE, przygotowanym na nowe otwarcie gruntownie roz- i przebudowanego gmachu, a zwłaszcza głównej sceny.

Przede wszystkim to przedstawienie jasne, logicznie skonstruowane, sensownie prowadzące po legendarnej i kultowej opowieści Michaiła Bułhakowa. Są obydwa, tak istotne dla całości, plany: Jerozolima sprzed dwóch tysięcy lat, Moskwa sprzed lat kilkudziesięciu. Ukrzyżowanie Jezusa i wizyta Szatana w ateistycznym Związku Radzieckim. Obie siły sprawcze spotykają się w finale, tajemniczo zgodne i współpracujące („Jam częścią tej siły, która wiecznie zła pragnąc, wiecznie czyni dobro” – odpowiada Faustowi Mefisto w motcie książki nieszczęsnego mistrza Bułhakowa). Wojciech Kościelniak, jako autor adaptacji, a także tłumacz tekstu, stara się być rosyjskiemu pisarzowi wierny, oferując widzom spektakl zbierający najważniejsze wątki powieści. Od siebie dodaje postać Narratorki-Kobiety (kolejna wymagająca i – cóż tu wiele gadać – znakomita rola Justyny Szafran), no i inscenizacyjną kopalnię pomysłów. W pierwszej części pustawy wydaje się jedynie występ trupy Wolanda w moskiewskim Variétés, zbyt kameralny, złożony z zaledwie paru trików, ale też nieźle działającego zabiegu wprowadzenia aktorów na widownię. Jednakże czy po imponującej choreograficzno-muzycznym rozmachem kilkunastominutowej zabawie w Gribojedowie jakakolwiek scena wytrzymałaby porównanie? Nie da się ukryć, iż początek ustawia całość ryzykownie, bo od absolutnie angażującej zmysły akcji, czemu nie może sprostać łagodniejsza pod tym względem druga odsłona widowiska, w której wprawdzie błyszczy, lecz nie porywa Bal u Wolanda. Przynajmniej podczas premiery, kiedy jednak nie każdy element się idealnie udał. Gdy Małgorzacie (czyli Justynie Antoniak) pada mikroport, siłą rzeczy na trzeciej nitce odbioru współodczuwający widz zaczyna się przejmować. Aktorka dała sobie radę – z pomocą koleżanek i kolegów – choć przecież musiała czuć piekielny dyskomfort, sztukując swoją partię. Zwłaszcza że orkiestra grała głośniej niż powinna i do publiczności częściowo nie dochodziły słowa piosenek śpiewanych do mikrofonu solo czy chóralnie. Niepotrzebnie się natomiast apriorycznie trochę obawiałem, czy Piotr Dziubek jest w stanie po serii już zrobionych z Kościelniakiem musicali zaskoczyć czymś kompozycyjnie. Otóż, jest i czyni to niesamowicie. Takiej różnorodności stylistycznej nie słyszeliśmy jeszcze w Capitolu. To była jazda od wschodnich rytmów przez barok, swing, be-bop, blues, po współczesność, jazda na wskroś autorska, momentami przebojowa (nr 1 to oczywiście suita w Gribojedowie).

Podoba się choreografia Jarosława Stańka (i pięknie wykonujący ją tancerze), nieprzesadzona a sprawiająca wrażenie bogatej scenografia (i wizualizacje) Damiana Styrny, znów umiejętnie oświetlona przez Bogumiła Palewicza. Nie zapominajmy też o kostiumach Barbary Ślagi, znaczącym aktorze widowiska. W obsadzie obok Justyny Szafran nie do pobicia okazuje się Mariusz Kiljan jako rozemocjonowany, prześmieszny i cudownie paradoksalny poeta Iwan Bezdomny. Zaskakująco żywo przebiega długi monolog Mistrza. Rafał Dziwisz (również autor wybornych tekstów piosenek) potrafi skupić uwagę publiczności, nawet tej dobrze znającej książkę Bułhakowa. Wolandem prawie doskonałym jest Tomasz Wysocki, prawie, bo jednak gdzieniegdzie zbyt przejaskrawionym. Pysznie wypadają w większych epizodach Berlioz-Andrzej Gałła i Natasza-Agnieszka Oryńska-Lesicka, wokalnie królują w solowych numerach Bogna Woźniak-Joostberens (Frieda) oraz, tradycyjnie, Emose Uhunmwangho (Jazz-Murzynka). Nie zawodzi Jeszua-Cezary Studniak i drużyna diabelska: zabawny Behemot-Mikołaj Woubishet, mroczny Korowiow-Błażej Wójcik, zwracająca uwagę głosem, ruchem i wyglądem Ewelina Adamska-Porczyk. Nie da się napisać o wszystkich (choć wszyscy składają się na sky-towerowski poziom wykonania), trzeba wspomnieć o Piłacie-Strawińskim Konrada Imieli, przekonującym zarówno wyraziście dramatycznie, jak i dyskretnie komicznie.

Czego mi więc zabrakło w tym trzygodzinnym, widowiskowym, barwnym, wykorzystującym nowe sceniczne możliwości przestrzenne i techniczne spektaklu? Zdaje się, że tego, co czasem unosi się nad wizualno-audialnymi atrakcjami w teatralnym powietrzu, a czasem się, z jakichś uchwytnych lub niepojętych powodów nie unosi. Myślcie sobie o magii, chemii czy czymś tam jeszcze. Tym razem powody są uchwytne, jak przypuszczam, więc dolegliwość nietrudna do zdiagnozowania i wyleczenia. Po kilku wieczorach iskra się zapali, jeśli w drugiej części artyści utrzymają napięcia sprzed antraktu (być może warto ją odrobinę skrócić), akustycy (i orkiestra) pomogą w percepcji piosenek (zwłaszcza tych dynamicznych i zespołowych), a sprzęt nie przeszkodzi żadnej z głównych postaci zaprezentować pełni, co również widza nie wytrąci z chwiejnego chwilami skupienia. Jednym słowem: drobiazgów.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
........................................
Michaił Bułhakow MISTRZ I MAŁGORZATA, przekład, adaptacja i reż. Wojciech Kościelniak, muzyka i kier. muz. Piotr Dziubek, Teatr Muzyczny Capitol we Wrocławiu, 28 września 2013

Monday, September 23, 2013

WALENTINA (Wrocławski Teatr Współczesny)


Popatrzyłem wczoraj na swoją półkę z książkami (do licznych pudeł, gdzie trzymam mniej ważne tytuły, z którymi nie chcę się rozstać, nie zaglądałem), by potwierdzić, że tzw. reportaż literacki to nie jest gatunek przeze mnie lubiany. Żadnego w sensie ścisłym nie umieściłem w pokojowym regale, od biedy może by podciągnąć pod tę etykietę dałby się DOJCZLAND Stasiuka. Ale tylko od biedy. Stasiuk pisze raczej esejo-felietony niż reportaże. Książek Swietłany Aleksijewicz więc nie zbieram, choć przeczytałem dwie: nagrodzoną Angelusem WOJNA NIE MA W SOBIE NIC Z KOBIETY i OSTATNICH ŚWIADKÓW. UTWORY SOLOWE NA GŁOS DZIECIĘCY. Pierwsza opowiada o kobietach, druga o dzieciach II wojny światowej. Opowiada, a właściwie oddaje im głos, prosząc, by podzielili się pamięcią. W tym sensie reportaże Aleksijewicz są konsekwentne: autorka opracowuje to, co usłyszała od rozmówców, nie bawi się w narratorkę, nie upowieściawia ani nie publicyzuje.

Po CZARNOBYLSKĄ MODLITWĘ sięgam zatem teraz, po obejrzeniu spektaklu WALENTINA. THE LAST HUMAN DOG na Małej Scenie Wrocławskiego Teatru Współczesnego. Udane to przedstawienie w godzinę prezentuje jedną zaledwie z historii związanych z 26 kwietnia 1986 roku, dniem, w którym ja i moi koledzy siedzieliśmy sobie jak gdyby nic na osiedlowym trzepaku pod rzeszowskim blokiem. Nie tak znowu daleko od tragedii w elektrowni atomowej w Czarnobylu. I piliśmy wieczorem płyn Lugola, podobno niepotrzebnie, bo skażenia radioaktywnego w Polsce nie stwierdzono. Czarnobyl był wtedy w Związku Radzieckim, dziś leży w granicach Białorusi. Niby „inne czasy”, jak mówi Walentina, ale czy rzeczywiście? Kilka miesięcy po wybuchu jej męża wysłano jako likwidatora do Strefy Wykluczenia. Żonie nie przyszło do głowy, aby go zatrzymać, jemu, by nie jechać. Dziś byłoby inaczej? W Japonii ktoś musi pracować w rejonie Fukuszimy, choć pewnie w lepszym sprzęcie. A poza tym, nie tylko o konkretną katastrofę chodzi w przedstawieniu, lecz o Wydarzenie, które zmienia cały dotychczasowy porządek, wywraca na lewą, gorszą, stronę ludzki los. Mąż-strażak wraca bowiem z Czarnobyla jedynie po to, by zachorować i przemienić się w popromienne monstrum. A ona ma go pielęgnować do ostatniej chwili, potem pielęgnując pamięć o pięknej miłości dwojga, w końcu dając świadectwo dramatu samotnej kobiety. Gdyby nie Czarnobyl, żyłby dziś i całował. Może po drodze nie zdarzyłby się jakiś wypadek albo inna apokalipsa. Może.

Siłą rzeczy skromny spektakl opiera własną moc na tekście i wykonawcach, tu na Irenie Rybickiej, bo to właściwie jej monodram (z niewielkim udziałem Tomasza Orpińskiego). Rybicka jest świetna, zarówno wtedy, gdy wspomina cudowne lata, jak w momentach powrotów do znoju codziennej opieki nad chorym (a „to nie był zwykły rak”). Zresztą często fragmenty tej i tamtej opowieści się przeplatają w adaptacji Krzysztofa Ogłozy, który z dynamicznego, także dialogowo rozpisanego rozdziału książki wykroił teatralną pieśń o miłości w czasach zarazy, zubożając tekst (nie ma mowy choćby o ciąży bohaterki). Na szczęście reżyserka Natalia Sołtysik zadbała o inscenizacyjne elementy. Bez przesady, lecz wystarczająco, by wesprzeć w kreacji aktorkę i widzów w odbiorze. Telefon powtarzający „Nie możemy pomóc pani mężowi”, kąsany przez bohaterkę w roli psa (the last human dog), wyważone w proporcjach projekcje (film nakręcony podczas tygodniowej podróży do Czarnobyla), polowanie na muchy zostaną w głowie. Podobnie jak gra świateł (Tadeusz Perkowski), znakomita scenografia i kostiumy (Anny Czarnoty) czy muzyka. Na koniec brzmi przebój z początku lat 1980., ONLY YOU duetu Yazoo, w rytm którego na ekranie pląsa człowiek w ochronnym skafandrze („’Ściskać się i całować nie wolno – słyszy od lekarki w książkowej wersji ciągle zakochana żona. – Nie podchodź blisko. Daję ci pół godziny’. Ale ja wiedziałam, że już stąd nie odejdę. Jeśli odejdę, to razem z nim. Przysięgłam sobie!” – myśli). A po oklaskach jest jeszcze postcriptum: wystawa makiet Ernesta Winczyka, dokładająca kontekst do scenicznej opowieści. Nie powiem więcej, idąc do Współczesnego sami to poczujecie.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.........................................
WALENTINA. THE LAST HUMAN DOG, wg rozdziału z książki Swietłany Aleksijewicz CZAROBYLSKA MODLITWA. KRONIKA PRZYSZŁOŚCI. Adaptacja Krzysztof Ogłoza, reż. N. Sołtysik. Wrocławski Teatr Współczesny, Mała Scena, 22 września 2013


Wednesday, September 11, 2013

Marek Krajewski W OTCHŁANI MROKU


Marek Krajewski stał się już klasykiem polskiego kryminału i jako klasyk może wszystko. W swojej najnowszej powieści gatunek, dzięki któremu zdobył popularność, uznanie i pieniądze, czyli inteligencki thriller retro, wprowadza w nowe dla siebie i wiernych czytelników rejony. Tylko czy to dobrze?

Tym razem Edward Popielski, były lwowski gliniarz, jest w tuż powojennym Wrocławiu prywatnym detektywem. Na zlecenie pewnego profesora ma się dowiedzieć, czy wśród słuchaczy tajnego gimnazjum znajduje się agent-donosiciel. Potem zdarza się okrutny gwałt, morderstwo. Autor każe sześćdziesięcioletniemu Łyssemu brnąć w śledztwo, nie szczędząc przygód, ale obok tej zwyczajowej fabuły kryminalnej rozwija też wątek filozoficzny, a powieściowa forma różnorodnieje. Czytamy fragmenty pamiętnika Popielskiego, by po chwili znaleźć się w tradycyjnej trzecioosobowej narracji. Znane z poprzednich książek Marka Krajewskiego prolog i epilog też się rozrastają i w efekcie dostajemy szerzej niż dotychczasowe zakrojoną literacką propozycję wrocławskiego pisarza. Z takich różności złożona rzecz bywa chwilami nużąca. Zwłaszcza że problem etyczno-logiczny, może i imponująco przemyślany, starannie wkomponowany w wydarzenia i ich czasoprzestrzeń, jakoś olśniewająco oryginalny nie jest. Ku złu w absurdzie życia czy jednak ku dobru, mimo wszystkich cierpień i zbrodni, dąży ludzkość, z Bogiem czy bez Boga? Młodziutkich uczniów można przekabacać wykładami w tę czy w tę stronę, jak czynią to książkowi profesorowie Stefanus i Murawski, lecz kół patodyceików wśród nawet miłośników Krajewskich klimatów założyć się nie da. Po pierwsze i drugie oraz trzecie: nie tego oczekują, co w powieści W OTCHŁANI MROKU dostają jako bonus do dreszczowca.

W jednym z wywiadów Marek Krajewski mówił: "daję godziwą rozrywkę". Mnie kiedyś na radiowej antenie powiedział, iż zdaje sobie sprawę, że autorem na Nagrodę Nike nigdy nie będzie. Tymczasem odchodzi od bezpiecznej konwencji, by sprawdzić się w czymś nowym, pewnie w ten sposób zapytać również czytających: macie ochotę na coś więcej niż rozrywkę? Na scenę walki uczonych na argumenty, na agon, nie tylko agonie ofiar i wyroki na zabójcach? Z lwowskiej ulicy przeniosę was na uniwersytet, skłonię do intelektualnego wysiłku, opowiem o lepszym systemie oświaty, odwołującym się do przedwojnia. Co wy na to? Osobiście, nie mówię nie, ale zdecydowanie bardziej przekonują mnie te stylowe, mocne passusy najnowszej powieści Krajewskiego, wyrażone w tradycyjnej trzeciej osobie narratora. Malownicza, czasem barokowa fraza wrocławianina, zmiksowana z ostrością opisu i grubym słowem, ciekawa intryga i smaczne tło historyczne wystarczają mi w zupełności. Do tego tęsknię, co roku wypatrując nowego tytułu. Kiedy otrzymuję coś jeszcze, powinienem się zapewne radować podwójnie, a nie potrafię. Wywody Stefanusa kartkuję, pamiętnik Popielskiego tchnie jakimś fałszem, tym bardziej odczuwalnym, im częściej przypominamy sobie, kto snuje tę opowieść. W prologu poznajemy bowiem niejakiego Wacława Remusa, współczesnego profesora filozofii, kogoś, kto by przekonać ekscentryczną profesor Olszowską-Biedziak do objęcia w jego idealnym Lycaeum Subterraneum stanowiska pani od biologii, musi zdać relację ze zdarzeń z roku 1946. Bardzo szczegółową i literacką relację, wykorzystując obszerne cytaty z Popielskiego. Pewnie się czepiam, profesor może być przecież świetnym gawędziarzem, mieć doskonałą pamięć, a autorowi wolno pozwolić sobie na umowność chwytu. No ale książka jako kryminał na tym traci.

Na szczęście, w lwiej części Krajewski pozostaje Krajewskim, Popielski Popielskim, który - nieco posunięty w latach - radzi sobie z bandytami i kobietami tylko trochę gorzej niż kiedyś. A powojenny Wrocław i galeria typów polsko-rosyjskich ze znającym Mickiewicza kapitanem Czernikowem - pyszne, choć straszne.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.................................................
Marek Krajewski W OTCHŁANI MROKU, Znak, 2013