Sunday, March 30, 2014

WIELKA PŁYTA (Gala 35. PPA)


Gala Przeglądu Piosenki Aktorskiej to zawsze wydarzenie, a tym razem trafił się wrocławskim widzom szczególnie mocny akcent, który reżyserka Agata Duda-Gracz nazwała – jak to ona – oryginalnie: WIELKA PŁYTA 1972-2018. BARDZO DROGI KONCERT Z OKAZJI PIĘĆDZIESIĄTEJ ÓSMEJ ROCZNICY TANIEGO BUDOWNICTWA MIESZKANIOWEGO. Na samym tytule się nie skończyło. Ubiegłoroczna laureatka Wrocławskiej Nagrody Teatralnej zaproponowała właściwie nowy gatunek sceniczny, gdzie śpiewanie (rzadko całych piosenek) podporządkowane jest nurtowi opowieści. WIELKA PŁYTA to na pewno nie koncert, a też coś więcej niż spektakl dramatyczny. Na pomieszczenie wszystkich elementów tego przedstawienia za mało pojemny wydaje się i musical. To teatr totalny, popowo-ludowa opera egzystencjalna, hybryda warta uwagi i szczerego podziwu.

Zaczyna się już po wejściu na widownię, trochę jak w przypadku poprzedniego tutejszego dzieła Dudy-Gracz JA, PIOTR RIVIERE... Aktorzy zaczepiają nas, starają się wejść w dialog, od początku sugerując, żeby spojrzeć na ustawiony na scenie olbrzymi blok podzielony na kilkanaście otwartych mieszkań osobiście. Nie da się inaczej. Opowiada się tu bowiem biografia urodzonego (tak jak reżyserka) w 1973 roku Pikusia wraz z historią całej mieszkaniowej wspólnoty i Polski na przestrzeni ponad 40 lat. Spoiwem jest narracja Anioła Stróża Depresyjnego (doskonale stylowy Cezary Studniak), towarzyszącego poczciwemu, choć niezbyt rozgarniętemu bohaterowi. Anioł mówi już na początku tekstem piosenki napisanej przez Agatę Dudę-Gracz do muzyki Mai Kleszcz i Wojtka Krzaka: „Będzie ci źle”, więc może od razu wyskocz z niemowlęcego łóżka. Po co ci to pełne niespełnienia życie?

Pikuś (świetny nieprzerysowany Wojciech Mecwaldowski) doczeka jednak roku 2018, ożeniony nie z tą, którą z wzajemnością kocha, wplątany w tok wydarzeń, na które wpływ ma nikły bądź żadny. A wokół polskiego everymana, czterdziestolatka naszych czasów, pojawi się galeria typów ilustrujących ludzki los: pani Kazia – dewotka niestety nieszczęśliwa (wspaniała Magdalena Kumorek), seksoholiczny pan Robaczek (znów brawa dla Tomasza Schimscheinera), złorzecząca na wszystko i wszystkich kaleka Różyczka (Paulina Gałązka pokazuje wielki talent, śpiewając NIECH ŻYJE BAL z wózka inwalidzkiego). I tak dalej. Postaci mamy kilkadziesiąt – każda zasługująca na osobny opis – przez fantastycznych artystów scen wrocławskich, krakowskich, łódzkich i warszawskich sportretowanych z imponującą charyzmą i dyscypliną w jednym (absolutnie wszystkich, bez wyjątku).

Oglądamy to ze wzruszeniem, czasem uśmiechem i śmiechem, współodczuwając i współczując, również sobie, bo przecież w sumie tak wygląda to nasze istnienie razem i osobno. Gdy spojrzeć w przeszłość, punktami odniesienia są zdarzenia publiczne (jakiś niby ważny mecz piłkarski, moskiewski rekord Kozakiewicza, stan wojenny, nominacja Hanny Suchockiej na premiera, katastrofy samolotowe w Lesie Kabackim i smoleńskim, atak na rzeźbę papieża z meteorytem) i prywatne (wesela, chrzciny, pogrzeby), a na co dzień trzeba sobie jakoś radzić, aby po jakiejś chwili „umrzeć, usnąć” (przejmujący, bez pompy powiedziany monolog Hamleta przez Mariusza Saniternika). W przedstawieniu Agaty Dudy-Gracz realizm wyłazi na wierzch mimo groteski i komedii, a może właśnie dzięki nim.

Bezkompromisowo rozprawiają się artyści z piosenkami, od „Przybieżeli do Betlejem” po „Felicitę”, „Czy te oczy mogą kłamać”, „Ogrzej mnie” po „Dumkę na dwa serca” i „Ona tu jest i tańczy dla mnie”. Niewiele śpiewu pełnym głosem słychać tym razem na przeglądowej gali. Karykaturalność dotyczy również warstwy wokalnej. Justyna Szafran – na przykład – wykonuje „Odpływają kawiarenki” z trzepaka jako dziewczynka z przedszkola (i to jej jedyna piosenka w spektaklu), „Czerwone maki na Monte Cassino” brzmią jako pieśń pijacka. Gdzieniegdzie trafimy na popisowy numer (operetkowe „Obywatelu, zostań tatą” w interpretacji Elżbiety Kłosińskiej, „Somebody to Love” Sebastiana Machalskiego, „Szał niebieskich ciał” Mai Kleszcz – szkoda, że taki krótki, czy „Barka” Macieja Nerkowskiego), lecz nie wyżyny warsztatu wokalnego się liczą, lecz spójna, wielowarstwowa wizja, w której motywem naczelnym i najbardziej poruszającym jest spojrzenie na rolę kobiety w społeczności zdominowanej przez mężczyzn i męskość (nie mylić z męstwem). Ten ton wraz z rozwojem sagi mieszkańców klatki C bloku nr 104 wybrzmiewa szczególnie wyraziście i w fabule, i w znakach wizualnych. Każda z panien młodych wygląda trochę jak w filmie Tima Burtona, idzie w małżeństwo jak pod nóż. Kobiety mają, czy też miały, gorzej – przekonuje Duda-Gracz wraz z aktorkami, to one tutaj z życiem przegrywają wyżej niż faceci. To one są społecznym Murzynem, sprzątają i myją – na kolanach śpiewa „What a Wonderful World” Emose Uhunmwangho (czy nie czas już na solowy recital?). Facetom w usta wkłada się kibolsko-ultrasowy hymn o waleniu w łeb.

Agata Duda-Gracz wraz z zespołem realizatorów i aktorów stworzyła kolejne dzieło, wygrane do ostatniej nuty, często zamierzenie fałszywej, nie takiej, nieładnej, ale prawdziwej.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.........................................
WIELKA PŁYTA 1972 – 2018. BARDZO DROGI KONCERT Z OKAZJI PIĘĆDZIESIĄTEJ ÓSMEJ ROCZNICY TANIEGO BUDOWNICTWA MIESZKANIOWEGO, scenariusz, scenografia i reżyseria Agata Duda-Gracz, kier. muzyczne Wojciech Krzak, Gala 35. Przeglądu Piosenki Aktorskiej, 29.03.2014

Sunday, March 23, 2014

JOPLIN (Teatr Muzyczny Capitol)

                                       Natalia Sikora i Igor Obłoza w jednej z nielicznych udanych scen przedstawienia, fot. Łukasz Giza, ppa.art.pl

To nie jest dobry spektakl, co z żalem obwieszczam, bo bardzo na JOPLIN liczyłem. Rzadko używam słowa fiasko, ale właśnie ono pasuje do opisania tego, co działo się na Scenie Ciśnień wrocławskiego Capitolu. Zapowiadało się naprawdę obiecująco, w internecie ogłaszały się osoby chcące odkupić szybko wyprzedane bilety. Lokomotywą miała być Natalia Sikora śpiewająca piosenki Janis Joplin, swojej idolki. Wiemy, jak wspaniale potrafi zaistnieć na scenie laureatka PPA sprzed 9 lat, wiemy, jak doskonale interpretuje Joplin. Nic z tego. Do miejsca nr 16, rzędu nr 1 dochodził dźwięk ułomny, muzyka i głos brzmiały garażowo, nie sposób więc nieintuicyjnie ocenić, czy Sikora dała radę. Akustyk spał czy go w ogóle nie przewidziano? Przewidziano za to choreografa – Małgorzatę Fijałkowską (pojawiającą się nawet w roli aktorskiej). W którym momencie potrzebna była ingerencja choreografa? Kiedy grupa aktorów rozebranych do penisa i biustu tańczyła do piosenek jak na byle imprezie?

Tomasz Gawron, scenarzysta i reżyser JOPLIN, skorzystał z tekstu Larsa Norena KRĄG PERSONALNY 3:1, by opowiedzieć – jak przypuszczam – o pokoleniu hipisowskim i posthipisowskim. Ale lekcji nie odrobił. Noren to autor piekielnie wymagający, nie wystarczy gadać jego linijkami, trzeba dużo więcej. Zwłaszcza że za KRĄG PERSONALNY wziął się kiedyś Krystian Lupa w POCZEKALNI i wrocławska publiczność tamten spektakl widziała podczas festiwalu DIALOG. Noren bez wkładu to nudziarz wręcz potworny. Pomysłem Gawrona było wplecenie w ten afabularny bełkot biografii Janis Joplin (i jej przyjaciół) oraz nieśmiertelnych przebojów z PIECE OF MY HEART na czele. Z akustycznych powodów nie wypaliła idea muzyczna, z przyczyn warsztatowych dramaturgiczna. Aktorskie zmagania z tak pustym tekstem to skazany na klęskę poligon. Nikt tym młodym ludziom nie pomógł, nikt nie powiedział, że banałem i nagością nie pociągną długo? Żadna z postaci się aktorsko nie broni, miotają się po scenie wszyscy, przekleństwami, minami i podniesionymi lub ściszonymi tonami próbując coś nam powiedzieć. Co takiego? Że ćpanie to krótka piłka, ledwie chwilowe SUMMERTIME, po którym zostaje tylko rzyganie i frazesy?

JOPLIN dłuży się niemiłosiernie. Pierwszą piosenkę słyszymy dopiero po kilkudziesięciu minutach, po serii dialogów o niczym i scen udających znaczenie. Potem mamy najlepszy moment przedstawienia – rekonstrukcję koncertu Janis – zepsutą przez surowy dźwięk. W latach 1970. muzyka brzmiała o niebo lepiej. Natalia Sikora wciela się tu w Joplin wiarygodnie i z impetem, przypominając też o przypadku Amy Winehouse, ale po kompletnie przestrzelonym wstępie nie zwraca już szczególnej uwagi. Uprzejma wrocławska publiczność jest zmęczona, nie minie pół godziny, gdy niektórzy zaczną wychodzić. To nic dziwnego, że współczesnych artystów ciągnie do epoki flower power, twórczej, kolorowej, do czasu wolnej miłości i narkotycznego zniewolenia. Niestety, z fascynacji bardzo trudno skleić przekonujący spektakl. Gdy ma się dynamit wokalny w roli głównej, a na śpiew przeznaczono 25 procent z ponad 2 godzin przedstawienia, trzeba mocno zadbać o rysunki postaci, no i akcję. W JOPLIN zawodzi i jedno, i drugie.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.........................................
JOPLIN, scenariusz i reżyseria Tomasz Gawron, Scena Ciśnień Teatru Muzycznego Capitol we Wrocławiu, produkcja 35. Przeglądu Piosenki Aktorskiej, 23.03.2014, rząd 1, miejsce 16

PS Spektakl wszedł na stały afisz Capitolu w trochę zmienionej wersji. Widziałem jedno z wrześniowych przedstawień. Teraz JOPLIN trwa 20-30 minut krócej. Dziś wydaje się zdecydowanie lepsze i bardziej zwarte, choć sama historia jednak ciągle nie zajmuje. Tym razem siedziałem z tyłu, gdzie dźwięk docierał niezły. Wreszcie udało mi się usłyszeć ten cudowny joplinowski drive Natalii Sikory. Jej sceniczni partnerzy też wyraźnie okrzepli w swoich rolach. W sumie nie jest to hit (i nie będzie), ale nie ma już mowy o fiasku. Wciąż dolega temu spektaklowi wzięcie na warsztat tekstu Norena i próba połączenia dwóch różnych przestrzeni czasowych. Słabo się kleją. Dzisiaj więc dałbym JOPLIN trójkę z małym plusem (dzięki Natalii), czyli poprawka zaliczona. Nie można tak było od razu?

Saturday, March 15, 2014

SAM (Wrocławski Teatr Lalek)


Ciekawy plan na działalność w najbliższych latach ma Wrocławski Teatr Lalek. Artystycznie scena stawia na dramaturgiczne premiery, nowe sztuki polskich twórców, niekoniecznie chętnie u nas wystawiane. CALINECZKA to pewniak, a tekst współczesny jest zawsze znakiem zapytania. Nie wiadomo, jak się przyjmie. Szef artystyczny wrocławskich Lalek Jakub Krofta wraz z kierowniczką literacką Marią Wojtyszko udowadniają, że nowe może się publiczności spodobać. I to publiczności bardzo różnej: od parolatków do seniorów.

Z kilku spektakli, które przy pl. Teatralnym widziałem za rządów Krofty-Wojtyszko pod okiem szefa naczelnego Janusza Jasińskiego, SAM, czyli PRZYGOTOWANIE DO ŻYCIA W RODZINIE to przedstawienie najlepsze. Pomysłowo skonstruowane, sprytnie wymyślone, atrakcyjnie inscenizacyjnie i scenograficznie przerobione, nieźle zagrane (wyróżnia się Radosław Kasiukiewicz). Trzynastoletni Samuel Twardowski (takie nieszczęsne imię nadali bohaterowi intelektualni rodzice, ale z autorem NADOBNEJ PASKWALINY nic się poza tym nie łączy) nie dość, że wszedł w trudny okres dojrzewania, to musi się zmierzyć z rozwodem mamy z tatą. Aby uniknąć pułapki dydaktyzmu, twórcy zdecydowali się na komedię, i to komedię muzyczną (popowe piosenki Grzegorza Mazonia). Rozwód nie musi być przeżyciem wyłącznie traumatycznym, zdarza się, da się go przeżyć, a nowych partnerów rodziców zaakceptować przyjaźnie – kojące jest przesłanie tak zaplanowanego przedstawienia. Nawias pojawia się tu zresztą od startu, gdy grający rolę Sama trzydziestoletni Mazoń wprost zwraca się do widzów z retorycznym: Mam 13 lat, OK?

OK. Naturalnie adaptują się na scenie lalkowe chomiki symbolizujące anioła i diabła, podpowiadające Samowi, co robić. Rodzina rozwodząca się (klasyczne dziś 2 plus 1) zostaje skontrastowana z wielodzietną chrześcijańską oraz patologiczną, a koledzy bohaterowi dokuczają (jeden z nich łamie mu nawet nogę). Schematy, ale gatunek je dopuszcza. Mamy też wartościowy terapeutyczny fragment o tym, że dziecko wcale nie czuje się winne rozstania rodziców – to bezsens tak myśleć. Są dowcipy inteligentne, są płaskie (jak ten z 10 złotymi) – jak to w komedii. Widownia się śmieje, zadowolona wychodzi z teatru. Zaprzyjaźniony trzydziestolatek z podobnym rozwodowym doświadczeniem z dzieciństwa: Bardzo mi się podobało, zobaczyłem siebie. Jednym słowem: sukces. Premierowe oklaski (przeważnie starszej widowni) grzmiały na stojąco.

Nie zmienia to wszystko faktu, że spektakle wrocławskich Lalek skierowane do nastolatków i dorosłych (takie jak oglądane przeze mnie: TAKAJA, Z DOCIEKÓW NA ŻYCIEM PŁCIOWEM czy właśnie SAM) grzeszą powierzchownością, umownością, trącą retro czy 
 po prostu – teatrem dziecięcym. Wprawdzie oferują jakąś rozrywkę, lecz brakuje w nich iskry, która dopala przyzwoitą sztukę, doprawia przeciętny teatr. Ani na wzruszenia, ani na poruszenia przy okazji najnowszej premiery w Lalkach nie liczcie. Głównym tego powodem jest wybór konwencji, pociągający za sobą konieczność stworzenia jednowymiarowych, grubszą kreską machniętych postaci. Coś za coś.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI

PS Kogo plakat do tego spektaklu ma zachęcić do wizyty w teatrze?  a/dzieci do lat 10  b/dorosłych 60 plus  c/ gimnazjalistów
.........................................
Maria Wojtyszko SAM, czyli PRZYSPOSOBIENIE DO ŻYCIA W RODZINIE, reż. Jakub Krofta, Wrocławski Teatr Lalek, Mała Scena, 8 marca 2014
     

Sunday, March 9, 2014

ŁUCJA Z LAMMERMOORU (Opera Wrocławska)


We wrocławskiej inscenizacji ŁUCJI Z LAMERMURU (LUCIA DI LAMMERMOOR) wrażenie robi przede wszystkim śpiew wykonawców głównych partii i chóru oraz stylowa, pomysłowa scenografia Pawła Dobrzyckiego. Słynna romantyczna opera wraca na scenę przy Świdnickiej po ponad 50 latach właśnie teraz, bo Opera Wrocławska doczekała się niejednej znakomitej koloraturowej sopranistki, co powinno zapewnić spektaklowi regularną obecność na afiszu przez co najmniej kilka sezonów. Arcytrudną, popisową rolę tytułową na zmianę będą śpiewać Marta Brzezińska, Aleksandra Kubas-Kruk, Joanna Moskowicz. Każda z nich debiutuje w partii Łucji. Głosy, aktorskie zacięcie, uroda – wszystko te dziewczyny już mają, przed nimi piękna przyszłość. Na zmysł wzroku działa też scenografia Dobrzyckiego, którego pamiętamy z ubiegłorocznej TRAVIATY, a i z imponującej przemiany widowni Wrocławskiego Teatru Lalek w STATEK BŁAZNÓW w sztuce sprzed czterech lat. Tym razem profesor zaprojektował mroczny świat, kojarzący się z walterscotyzmem romantycznych powieści (libretto powstało na podstawie jednej z książek szkockiego pisarza właśnie). Za kolory, faktury, za wykorzystanie mechaniki sceny (obrotowy ogród!) brawo.

Ten sam Paweł Dobrzycki ładnie całość oświetlił, lecz kostiumy, które są także jego autorstwa, budzą wątpliwości. Pal licho jeszcze przeciętne sukienki Łucji, spotykane w co drugiej operze płaszcze i skórzane spodnie panów. Tego się nie czepiam, ale co na śpiewaczkach i śpiewakach chóru (i to w scenie wesela) robią garniturowe mundurki z epoki stalinowskiej? Reżyserka Anette Leistenschneider przeniosła akcję z barokowego XVII/XVIII wieku w wiek XIX, czas uczuciowych uniesień, walk narodowo-wyzwoleńczych, w wywiadach podkreślała, że również rodzącego się przemysłu. Na scenie rozgrywa się jednak konwencjonalny dramat miłosno-rodzinny, trochę odmieniony szekspirowski ROMEO I JULIA, inne akcenty giną w emocjonalnym tsunami gęstego bel canta. Nie mam pojęcia, dlaczego nikt nie ratuje Łucji, kiedy ta się tnie w towarzystwie chóru i brata, śmieszą niby pojedynki Edgarda z Henrykiem na sztyleciki lub wykręcanie rączki, komicznie brzmi parokrotnie wyrecytowane przez wokalistów ha-ha-ha (trzeba się tej maniery-ramoty z oper pozbyć raz na zawsze), a mimo to – zwłaszcza w końcówce drugiego aktu – współodczuwamy z bohaterami, oburzeni intrygą lorda, wciągnięci w miłość siostry do odwiecznego wroga.

Zatem mimo tych inscenizacyjnych dziwności, mimo że bywają momenty, gdy niektórzy (głównie drugoplanowi) śpiewacy mają trudności z przebiciem się przez trochę zbyt dramatycznie prowadzoną przez Tomasza Szredera orkiestrę, wrocławska ŁUCJA Z LAMERMURU broni się totalnością melodyjnych, wcale nieprzeszkadzających tragicznej treści, arii, duetów, sekstetu (mistrz Donizetti ciągle jest wielki), w czym największa zasługa śpiewu: Mariusza Godlewskiego (bezbłędny Ashton), Nikołaja Dorożkina (w trzecim akcie pokazał klasę), Aleksandry Kubas-Kruk. Dla niej w czasie owacji widz wstaje z miejsca, urzeczony zdyscyplinowaną, błyskotliwą partią. Wyobraźcie sobie, że za kilka miesięcy będzie w niej jeszcze lepsza!

Należy tu pożałować, iż 20 lat temu nikt nie pomyślał o wystawieniu ŁUCJI (gdziekolwiek w Polsce) z Jolantą Żmurko w tytułowej roli, o czym wspomina w programowym wstępie Jacek Marczyński, cytując Wojciecha Dzieduszyckiego. I docenić szczęście, jakie mamy my, mogąc podziwiać aż trzy godne Łucji Łucje. Dam znać, kiedy posłucham Joanny Moskowicz i Marty Brzezińskiej, a ponieważ to może trochę potrwać, i Państwa proszę o sygnał.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
Tu rozmowy z artystami
.........................................
Gaetano Donizetti ŁUCJA Z LAMERMURU, libretto Salvatore Cammarano, insc. i reż. Anette Leistenschneider, kier. muz. Tomasz Szreder. Opera Wrocławska, 8.03.2014, rząd 1, miejsce E, I balkon

Monday, March 3, 2014

Nadia Szagdaj ZNIKNIĘCIE SARY


Drugi tom KRONIK KLARY SCHULZ przynosi nową zagadkę kryminalną do rozwiązania przez młodą panią detektyw, która w przedwojennym Breslau prowadzi wraz z ojcem – emerytowanym policjantem – prywatne biuro. Tym razem chodzi o sprawę tajemniczych porwań osób mających coś wspólnego ze światem nadprzyrodzonym lub zdolnościami paranormalnymi. Kto je porywa i dlaczego, wyjaśni się oczywiście na końcu książki Nadii Szagdaj, wrocławianki, o kilka lat starszej od swojej bohaterki.

Może dlatego przez pierwszą, całkiem sporą, część powieści ważniejszy od śledztwa i sensacji jest portret Klary, nieco lekkomyślnej i próżnawej młódki, wyjeżdżającej do odległego Danzig tylko po to, by wziąć udział w sesji fotograficznej. Fotografa nie zna, polega jedynie na dziwnym liście z zaproszeniem, ale wsiada do pociągu i pakuje się w kłopoty. Punkt wyjścia fabuły ZNIKNIĘCIA SARY mężczyźnie-czytelnikowi wyda się naciągany, może znajdzie zrozumienie u czytelniczek. Nadia Szagdaj zdecydowała się zatem bliżej potowarzyszyć Klarze, także w życiu małżeńskim, więc jeśli ktoś po lekturze poprzedniej książki o jej przygodach liczył na jakiś rozwój relacji miłosno-erotycznych pani Schulz z dawnym adoratorem dr. Dieterem Aangusem, ma powody do rozczarowania. Nie chce również autorka wzmacniać w osobowości bohaterki feministycznych klimatów, przeciwnie, skłania się ku idylli rodzinnej. Zamiast nieźle rokującej temperamentnej trzpiotki ze SPRAWY PECHOWCA wita nas w Breslau 1911 mężatka i matka, co podkreśla się w okładkowym opisie. Zrównoważyć buntowniczy element osobowości Klary musi więc coś innego.

Tym czymś innym jest pomysłowa intryga, z hipnozą i numerologią w tle, szalonym, okrutnym zbrodniarzem w roli głównej. Pod względem jakości scenariusza zdarzeń ZNIKNIĘCIE SARY przewyższa SPRAWĘ PECHOWCA (pierwszy odcinek KRONIK...). Dobrze, że autorka zrezygnowała z niewiele wnoszących wtrętów pamiętnikowych, trafnym chwytem literackim okazały się przeskoki narracyjne w różne miejsca akcji, co nadaje tempa i wzmaga napięcie. Raz jesteśmy z Klarą sam na sam, za chwilę z detektywami na tropie, oglądamy też otoczenie z punktu widzenia ofiar przetrzymywanych w mrocznym domu. Są dobre dialogi, ciekawe detale i opisy, szczypta humoru, nie brakuje wycieczek po niegdysiejszym Breslau, który istnieje w książce także na pocztówkowych ilustracjach, a na finał dostajemy krwawą obietnicę dalszego ciągu. W kolejnej powieści poznamy drugie oblicze kogoś znajomego, kto stoi za morderstwem Marie Krencke, matki Klary. Poczekamy na to zapewne rok.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
................................................
Nadia Szagdaj KRONIKI KLARY SCHULZ. ZNIKNIĘCIE SARY, Bukowy Las, 2014