Tuesday, January 29, 2013

ŻYCIE JEST SNEM (Wrocławski Teatr Współczesny)



Nie da się ukryć, że nowy rok i lata pracy Marka Fiedora na stanowisku dyrektora Wrocławskiego Teatru Współczesnego nie zaczynają się premierą znaczącą w dziejach tej zasłużonej sceny. Zdaje się, że artystyczna konieczność wpasowania się w terminy z łapanki wydzwonionych (znakomitych) reżyserów to nie był pomysł trafiony. Może jednak lepiej było samemu rozpocząć tym Kafkowskim ZAMKIEM niż wejść w sytuację hazardu i powierzyć wrocławski debiut Lechowi Raczakowi. No ale tyle wiemy po premierze, bo przecież Calderon, Raczak – to brzmiało naprawdę nieźle.

Nie jest źle, jest przyzwoicie, tak jak w ostatnich sezonach Krystyny Meissner, ale nie o to przecież w teatrze chodzi, choć, z drugiej strony, gdy obserwuję czasem miejską publiczność, miewam i w tym temacie wątpliwości. Współczesny to teatr przyjazny, trochę retro i widzowie wcale nie mają nic przeciwko, frekwencja dopisuje. Lecz z trzeciej strony, po tym kolejnym przyzwoitym, lajtowym przedstawieniu chęci do oklasków wystarczyło zaledwie na dwa tempa. Co się udało w życio-śnie Calderona-Raczaka, co nie?

Z pewnością na pierwszy rzut oka i ucha udała się scenografia i muzyka (Bohdana Cieślaka i Pawła Palucha) oraz choreografia Maćka Prusaka, a więc te mniej znaczące elementy teatralnej układanki. Tyle że scenografia, muzyka, sceniczny ruch powinny iść w parze z resztą, a tutaj cokolwiek się rozjeżdżają. Tekst Calderona w imitacji Rymkiewicza brzmi tradycyjnie, mimo interpretacyjnych wysiłków aktorów. Sloganowość fraz hiszpańskiego autora najmocniej wyczuć, słuchając finałowych tyrad Ireny Rybickiej (Śniąca/Duch Królowej), ale i wcześniej daje się we znaki. Na dylemacie życia czy snu ani nawet życia czy teatru (co sugeruje początek) daleko dziś nie zajedziemy, chociaż kiedy Krzysztof Zych zrzuca skórzaną kurtkę i schodzi do celi pod sceną, by stać się swoją postacią – Segismundem, przynajmniej się zaciekawiamy. No właśnie, czemu jednak Segismundem, nie Zygmuntem, który mógłby walnąć między oczy? Królem Polski jest Basilio (raz przejmujący Maciej Tomaszewski), księciem Moskwy Astolfo, szefem straży Clotaldo (dobry Krzysztof Kuliński), mściwą kobietą Rosaura, przybyła z… Rosji, nie Brazylii (ostra, zwracająca uwagę Anna Kieca). Coś tu po prostu nie gra. Niby tego Calderona uwspółcześniamy na przykład kostiumem, a tak naprawdę zostajemy w baroku. Krzysztof Boczkowski jest bardzo stylowym błaznem.

Mimo że spektakl ogląda się bez znużenia, jako klarowne odbicie klasycznego dramatu na temat władzy, iluzji, egzystencjalnej kruchości i umowności, a także milczenia Boga (niebem tu zwanego) i naszego kombinowania, co mniejszym złem, całość się nie klei. Jeśli stalowa konstrukcja komuś skojarzy się z kadłubem samolotu, zanurzonym w multimedialnych chmurach (mnie się skojarzyła), chyba nie chybi w kontekście rzędu zniczy, podwieszanych trumien, w tle majaczących stosunków polsko-rosyjskich? Motywy smoleńskiej katastrofy są zatem czytelne, lecz nic z nich nie wynika, żadna diagnoza, sugestia, podpowiedź.

Start Fiedorowi wyszedł zatem średnio, spektakl Lecha Raczaka ani nie poległ w teatralnej mgle (sic!), ani nie wybija się ponad to, co ostatnio przy Rzeźniczej oglądaliśmy. Tutejszym aktorom potrzeba iskry, czegoś innego, jakiegoś kompletnego odjazdu, może konwencji lub czystego dokumentu, by poczuli wenę zamiast powtarzać swoje miny i brzmienia. Osobiście, cieszę się z głównej roli Zycha, bo tkwi w nim potencjał na coś więcej niż epizody, jakich grał wiele (w „Zwycięstwie” był o niebo bardziej przekonujący od Eryka Lubosa). Daje radę, jak i całe ŻYCIE JEST SNEM, tyle że to trochę za mało, aby myśleć o następnej premierze Wrocławskiego Teatru Współczesnego ze spokojem.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
................................................

P. Calderon de la Barca ŻYCIE JEST SNEM, imitacja J.M. Rymkiewicz, reżyseria L. Raczak, Wrocławski Teatr Współczesny, 27.01.2013                

Thursday, January 24, 2013

Stanisław Ignacy Witkiewicz LISTY DO ŻONY




Największym zaskoczeniem i zarazem przyjemną niespodzianką jest umieszczenie w ostatnim tomie listów do żony, pisanych przez Stanisława Ignacego Witkiewicza, wspomnień Jadwigi, czyli żony. Żony, z którą mąż-geniusz przez życie głównie korespondował, zwierzając się ze wszystkiego. Dużo też Jadwiga zdradza z ich krótkiego bezpośredniego kontaktu, wyznając szczerze: „Małżeństwo nasze nie było szczęśliwe”. Intensywność codzienności Witkacego, jego wybujały temperament i energia intelektualno-artystyczno-towarzysko-erotyczna zbyt mocno różniły się od zrównoważenia, może i chłodu Jadwigi, która na samym początku jeszcze nawet nie narzeczeńskiej znajomości śpiewała na nutę „O, mój Rozmarynie”: „O, mój Witkacy, zakochałam się”. Po ślubie szybko się okazało, że nie do końca do siebie pasują. „Ja, niestety – przyznaje żona, – mimo pozorów wampa, byłam pozbawioną temperamentu i o ile lubiłam bardzo całować się i pieścić, że się tak wyrażę, niewinnie, o tyle, te poważne sprawy nudziły mnie i męczyły”. Mąż zaczął ją więc zdradzać, ale ich psychiczno-listowny związek przetrwał, nie zdecydowali się również nigdy na rozwód. Jak twierdzi redaktor tego wydawnictwa-wydarzenia, profesor Janusz Degler, po matce to Jadwiga była najważniejszą na świecie kobietą Witkacego, mimo że przez lwią część życia nie mieszkali razem („W Warszawie Staś spędzał zwykle jesień i wiosnę, a miesiące letnie oraz zimowe w Zakopanem”).

Wspomnienia żony, „Cesarzowej Zjednoczonej Witkacji”, są trzeźwe, relacyjne, pogodne, pełne ciekawych obserwacji i szczegółów wiele mówiących o charakterze męża-artysty. Pisał piórem maczanym w kałamarzu, bo to dawało czas do namysłu, przeważnie fioletowym atramentem. W łazience często podśpiewywał, lubił wygody, dobre jedzenie (i picie), utrzymywał nienaganną higienę („codzienne szorowanie się w wannie”), rano uprawiał gimnastykę według podręcznika pt. „15 minut dla zdrowia”. Przed południem czytał, sztuki i powieści pisał nocami. Trochę bałaganił, lecz dbał o finanse, nieraz zresztą w tej korespondencji można się natknąć na sformułowanie „posyłam flotę”, oznaczające pieniądze, jakimi Witkacy wspomagał Jadwigę, choć sam na ich dostatek zwłaszcza w ostatnim okresie życia nie narzekał. Dopadła go skarbówka (podatki płacił niechętnie), zamawiano coraz mniej portretów, zaczęły się też poważne kłopoty ze zdrowiem. Mianem „sfajdanych klapzdrygli” określał autor „Szewców” chorobę stawów. 26 września 1937 roku pisał: „Dziś w nocy w łóżku sfajtałem (sam leżąc) tak prawy klapzdrygiel, że dziś ledwo chodzę, a dwie wycieczki nie dały mu rady, a tu nagle trach-mach – trudno spać w bandażu elastycznym”. Sporo problemów nastręcza Witkacemu Czesia Oknińska-Korzeniewska, towarzyszka niewiernego Stasia, w pewnym momencie zniecierpliwiona romansowymi bokami kochanka (tym razem idzie o przepiękną i przemłodą Marię Zarotyńską z Zakopanego). Gdy Czesia zrywa, Stanisław Ignacy wpada w panikę, marząc o jej powrocie (co, jak wiadomo, się spełnia).

Ostatnia kartka pochodzi z końca sierpnia 1939 roku: „ Od jutra zacznę wyjeżdżać, ale podobno b. pełne pociągi. Może zatrzymam się parę dni. Pisz dalej do odwołania (…). Idę z Vardonem do Rafała. Zosię Weronika zraniła ciężko umyślnie na ten cel kupioną ciupagą – ot co. Eto pa naszemu. Twój St.”. Na stronie adresowej militarny znaczek i fotografia Piłsudskiego z czasu legionów. Widać nadchodząca wojnę, którą Witkacy przewidział i przeczuł wcześniej. W kwietniu 1937 roku do żony wysyła dramatyczne zdanie: „czuję wiszące nad sobą, a może i ponad całym światem złe wypadki”. Jadwiga wspomina: „W latach 1938-39 przechodził okres wielkiej depresji i stracił ochotę do życia, choć dawniej nieraz mówił, że chciałby żyć kilkaset lat, aby zdążyć napisać to wszystko, co zamierza. Gdy pocieszałam go, przypominając, ile ma jeszcze do napisania, odpowiadał, że nic już robić nie warto, bo ‘nikomu nie jestem potrzebny’. Człowiek ten, który miał licznych przyjaciół i wyznawców, był zupełnie osamotniony intelektualnie. Był przy tym absolutnie bezkompromisowy i walczył o pozycje, o których sam zdawał sobie sprawę, że są stracone. Cechą jego natury było zwątpienie – zwątpienie w przyszłość sztuki, religii, filozofii”. Obraz takiego człowieka bardzo się w tym ostatnim tomie listów do żony wyłania z oceanu drobiazgowo opisywanych zdarzeń zwyczajnych. W małżeńskiej korespondencji znajdziemy Witkacego artystę, amanta, zazdrosnego, zaborczego mężczyznę (kiedy Jadwiga spotyka się z księciem Franciszkiem Radziwiłłem), ale i czułego przyjaciela, opiekuna, który kontakt z Jadwigą chciał mieć zawsze. Potrafił wysłać jej nawet taką kartkę: „Miałem dziś napisać, ale wobec pogody idę w góry. Jutro”. Ciekawe byłoby wyliczenie, ile polska poczta zarobiła na epistolarnej działalności Stanisława Ignacego Witkiewicza. Ta aktywność nie kończy się przecież na listach do żony. Dziś ich autor byłby tytanem maili i sms-ów, gdyby tylko można je było pisać fioletową czcionką.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
……………………………………..
Stanisław Ignacy Witkiewicz LISTY DO ŻONY (1936-1939). Opracowanie i przypisy Janusz Degler. Państwowy Instytut Wydawniczy, 2012

Tuesday, January 8, 2013

APOGEA I KURIOZA 2012, cz.I

10 zadziwień, 10 rozczarowań, bez numerów porządkowych. To jak zwykle przegląd bardzo osobisty, niekompletny, wrocławski, ale jednak... A że miejsc jest po 10, wiadomo, iż nie wszyscy się zmieścili.

APOGEUM 2012

Ewa Skibińska. To jedna z najważniejszych, bo najbardziej twórczych, gotowych na wszystko, a przy tym zachowujących zdrowy rozsądek życiowy artystek polskiego teatru. Jej Dora ze spektaklu HANS, DORA I WILK w Teatrze Polskim to postać z pogranicza postaci i aktorki, która ją gra, z pogranicza epok, ktoś, kto fascynuje i bawi, daje do myślenia, przynosi ukojenie. Wielka rola! To czas Skibińskiej. A że jej nie zauważono w teatralnych rankingach 2012, to Kuriozum przez wielkie K.
    
Justyna Szafran (jako Matka w JA, PIOTR RIVIERE...) oraz JA, PIOTR RIVIERE... w Teatrze Muzycznym Capitol). Spektakl-marzenie w reżyserii Agaty Dudy-Gracz. Pisałem już po premierze, że tkwi w nim „wielka inscenizacyjna siła, przypominająca najlepsze chwile polskiego teatru”. Kilka osób się uśmiechało dziwnie, słysząc moje słowa, a jeden z sympatycznych znawców polskiego teatru rzucił, że dla niego miejscami nudnawe. Ja obstaję przy swoim. Mamy do czynienia z przedstawieniem wspaniałym, do zanotowania w tzw. annałach. A rola Justyny Szafran, ciągle przecudnie się rozwijającej z aktorki śpiewającej w aktorkę-aktorkę naprawdę niezwykła. Niby prosta baba z francuskiej wsi, a w wykonaniu Szafran dużo, dużo więcej. I subtelniej.   

Sebastian Majewski. Reżyser ŚWIADECTW WZLOTU I UPADKU ANTKA KOCHANKA oraz były już szef artystyczny Teatru Dramatycznego w Wałbrzychu. Dzięki niemu grupa studentów wrocławskiej PWST zagrała nie spektakl dyplomowy, lecz coś, co będzie ich wizytówką i zostanie w biografii na zawsze. Majewski jako reżyser i autor tekstu o meandrach polskiej historii (i jej recepcji) dał tej grupie szansę, a młodzież wykorzystała ją absolutnie. Z takim graniem, takim spektaklem można spokojnie pokazać się na każdym festiwalu, każdej zawodowej scenie, co się stało właśnie w Wałbrzychu, gdzie ANTEK KOCHANEK wszedł na stały afisz, podróżując przy tym jako jedno z przedstawień rewelacyjnego i niezbędnego projektu Teatr Polska, w ramach którego prezentowano spektakle w małych miejscowościach, pozbawionych stałej sceny. 

Jan Klata. Niezmiennie w formie. Wraz z Sebastianem Majewskim obejmują od stycznia Stary Teatr w Krakowie i musi być rewolucja. We Wrocławiu Klata pokazał dwie rzeczy dla siebie niekoniecznie oczywiste, czyli Szekspirowskiego TYTUSA ANDRONIKUSA w dwujęzycznej koprodukcji z Niemcami oraz polską wersję Westendowego przeboju JERRY SPRINGER – THE OPERA. No i wygrał dwa razy. Może nie tak spektakularnie jak mu się to w życiu zdarzało, ale, jak mówią sprawozdawcy sportowi, bezapelacyjnie. Klata potrafi być poetycki, co pokazał TYTUS, i rozrywkowy, czego dowiódł JERRY. Jaki jeszcze potrafi być Jan Klata? Oto jest pytanie na 2013 i kolejne lata.

TO I OWO, czyli nowy Tadeusz Różewicz. Swoją najnowszą książką Wielki Mistrz kontynuuje pełną ironii i autoironii konwencję KUP KOTA W WORKU, tyle że lepiej. Nie miksuje wierszy świetlnie od siebie stylistycznie oddalonych, nie udaje Greka. Nawet w dowcipie bywa głęboki, jak przy okazji ławeczkowego testamentu, czyli serii poleceń, czego na ławce z jego rzeźbą robić się nie powinno. Może to ja dojrzałem do Różewiczowskich humorów, może w TO I OWO lepiej to wszystko skonstruowane, ułożone, może po prostu ciekawsze. No i prawie pozbawione wierszy z szuflady. Prawie, bo ten o relacji z Miłoszem mógłby nie wychylić wersu z zamknięcia. ‘Godzi się bowiem / „klasykowi” (mistrzu, mistrzu) / wysłać do redakcji / cały wiersz / porażający / a nie jakiś / głodny kawałek”.   

Marzena Diakun. Dziewczyna (tak, dziewczyna), przed którą przyszłość, o jakiej dziś pewnie się muzykologom nie śni. Zdobyła II nagrodę w prestiżowym konkursie dyrygenckim im. Fitelberga i zaczyna podboje. Lubi prowadzić orkiestrę bez rozłożonej partytury, ale nie na pokaz, lecz wtedy, gdy jest pewna każdej nuty. Ma charyzmę i delikatność, poczucie humoru i stanowczość, tzw. męski dryl i tzw. kobiecy wdzięk. W marcu wystąpi w Filharmonii Wrocławskiej, dyrygując najprawdopodobniej utworami Sibeliusa. Rezerwujcie bilety, za kilka lat wejściówka na jej koncert może być nieosiągalna.

Galeria Sztuki Europejskiej w Muzeum Narodowym we Wrocławiu. Tych pięć czy sześć sal wygospodarowanych na II piętrze to pełna cudów podróż w czasie. Przekracza się próg galerii i wędruje od późnego średniowiecza do początków XX wieku, za przewodników mając wybitnych malarzy i ich wyjątkowe bez wyjątku dzieła. Jedyny istniejący w polskich kolekcjach obraz Wasyla Kandinsky'ego oraz ponad 200 innych dzieł, m.in. Pietera Brueghela Młodszego czy Giovanniego Santi (ojca Rafaela). Nieograne na arenie sztuki obrazy z artystycznej ekstraklasy.

Muzeum Współczesne. Konsekwencja, godna podziwu aktywność i pomysł na ważne wrocławskie miejsce, do którego zaprasza arcydzieło Stanisława Dróżdża (BYŁO, JEST, BĘDZIE), to najpoważniejsze atuty ekipy pod wodzą Doroty Monkiewicz. Niemal codziennie w bunkrze przy Placu Strzegomskim dzieje się coś, na co warto zwrócić uwagę. Nie tylko wystawy, choć w roku 2012 przebojami były właśnie one: GDZIE JEST PERMAFO?, PEŁNIA SZTUCZNA, a przede wszystkim  MIT I MELANCHOLIA. To niepowtarzalne okazje do spotkania z najnowszą polską sztuką, z której większa część z pewnością przejdzie do historii, ale, co ważniejsze, mówi o naszym teraz.  

Helios Nowe Horyzonty. Śmiały plan Romana Gutka, by do przestrzeni skojarzonej z symbolem komercji i masowości, czyli do multipleksu, wprowadzić na stałe repertuar ambitny, często niszowy, niehollywoodzki. Bez popcornu (niestety, nie bez reklam) można o dowolnej porze, obejrzeć na ekranie kino dotąd dostępne jedynie na festiwalach, i to przy dużym szczęściu i niezłym refleksie w grze zwanej rezerwacją wejściówek. Dla kogoś, kto nie daje rady boksofisowym kitom, ale też dla tych, co wyrośli z Almodovara i znudzili się Woodym Allenem, Nowe Horyzonty wydają się propozycją idealną. Żeby tylko znaleźć na nie należny im czas w nowym roku!

Filharmonia Wrocławska. Przyznaję, że z graniczną niecierpliwością czekam na Narodowe Forum Muzyki, bo Sali Filharmonii Wrocławskiej nie lubię. Choruję tu na klaustrofobię, więc rzadko bywam.  Na szczęście instytucja, kierowana przez człowieka-wizjonera, Andrzeja Kosendiaka, wydaje też płyty. Coraz więcej i ciągle znakomite. Trudno się nie zachwycić siłą ELIASZA Mendelssohna pod dyrekcją Paula McCreesha, nie zaciekawić dorobkiem mniej znanego Grzegorza Gerwazego Gorczyckiego, nie sposób oderwać się od Mozartowskich arii w wykonaniu Olgi Pasiecznik i jedynej w Polsce orkiestry grającej na instrumentach z epoki, czyli Wrocławskiej Orkiestry Barokowej. Jest jeszcze  Chór Filharmonii Wrocławskiej w nagraniu z Bobem Chilcottem czy Vivaldi i Piazzola w wersji orkiestry Leopoldinum i Christiana Danowicza. A na nowy rok morze kolejnych zapowiedzi.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI

APOGEA I KURIOZA 2012, cz.II

KURIOZUM 2012

Budowa NFM. Narodowe Forum Muzyki miało być gotowe (otwarte) właśnie w 2013 roku. Nie wyszło, bo coś tam, coś tam, czyli nie przyłożył się ani projektant, ani wykonawca, a i nadzorca okazał się amatorem. Kolejny plan to 2014, a może i 2015 rok. To i tak lepiej niż tzw. Scena Letnia Opery Wrocławskiej, która miała być usytuowana obok forum. Tej nie będzie w ogóle, przynajmniej nie do końca dekady. Tym razem zawinił kryzys.

Nominacja do nominacji do Oscara dla 80 MILIONÓW. Od lat nie potrafimy sprecyzować jasnych kryteriów w sprawie wysyłania polskich filmów do rywalizacji o najsławniejszą filmową nagrodę świata. Wprawdzie Oscar obcojęzyczny to margines ceremonii, ale jednak. 80 MILIONÓW w reż. Waldemara Krzystka to kino fajne i tyle. Zdecydowanie nie na tyle, by choć marzyć o powalczenie np. z kandydującą w tym roku MIŁOŚCIĄ Hanekego. A przy tym znów poszła w świat wiadomość, że my tylko historią potrafimy żyć w tym dziwnym kraju nad Wisłą. 

Zaproszenie i występ Czesława Mozila podczas gali Wrocławskich Nagród: Muzycznej i Teatralnej. Ani to było odważne, ani pomysłowe, ani artystycznie interesujące. Mówię o występie, lecz przede wszystkim o pomyśle, by zaprosić kabaretowego Mozila do zabawienia (?) publiczności akurat tego wieczoru. Na sali laureaci, nominowani, ludzie, którym sen z powiek spędza to, jak się nie dać popkulturalnie spłaszczyć, jak wykombinować Sztukę, a na scenie błazenek. Mozil na gali to nie był pomysł, tylko policzek wymierzony wrocławskiej kulturze. Prezydent Dutkiewicz zmył się z tego popisu (zbieżność frazy przypadkowa) szybciutko. I słusznie. Mam nadzieję, że przy okazji zrugał setnie inicjatora takiego kuriozum nad kuriozami.

Zawirowania wokół Europejskiej Stolicy Kultury i dyrekcji Wrocławskiego Teatru Współczesnego. Gołębie turkotały, że prezydent się wkurzył na Adama Chmielewskiego, który wyprowadził Wrocław na kulturalną stołeczność 2016, za pewien wywiad i zbytnią pewność siebie. A przecież gwiazdor może być tylko jeden. No i Chmielewski musiał odejść, przyszedł Krzysztof Czyżewski, człowiek sensowny, zaczynający właśnie programową robotę. Jednakże styl rozstawania się z dyrektorami podległych miastu jednostek nie ma nic wspólnego ze stylowością. W podobnie niesmaczny sposób dziękowano Annie Wołek, szefowej Impartu, oraz Krystynie Meissner, szefowej Współczesnego.   

Mołoń kontra Mieszkowski. Ta potyczka też chluby władzy nie przynosi. Najpierw marszałek Radosław Mołoń zobaczył teatralne długi, a może i słuchał doradców, którzy radzili, by skarcił niesfornych, ciągle wyciągających rękę po kasę artystów. Pomyślał więc marszałek o tym, by teatrami zajęli się, obok artystów, menedżerowie. Sensownie pomyślał, tyle że arbitralnie. Bo teatr nie fabryka, a poza tym w teatrach funkcjonują przecież dyrektorzy finansowi. Jeśli kiepscy, to ich zmieńmy, po co takie wielkie halo? Dyrektor Teatru Polskiego Krzysztof Mieszkowski się odciął satyrycznym spektaklem (niezłym), zmobilizował środowisko (nie tylko wrocławskie, bo i nie tylko tutaj biznesowe pomysły na teatry się pojawiły). No i chyba się dogadano. Tylko jak nazwać trzymanie w niepewności człowieka i teatr do samego końca, do ostatnich dni? Rewanżem?*   

III Festiwal Opery Współczesnej. Sama impreza szlachetnie pomyślana, choć przesadnie kryzysowo. Nie wolno nie przygotować polskich napisów do amerykańskiej i czeskiej opery prezentowanych podczas festiwalu. Cała para idzie w piękny sufit gmachu przy Świdnickiej, a zlekceważone ewentualne przeżycia widzów się w tej parze przykro ulatniają.

Angelus, czyli Nagroda Literacka Europy Środkowej. Był pewien przełom, bo jurorzy się sprawili i wytypowali wreszcie więcej książek nie tak wprost historycznych. Ale przeniesienie gali z grudnia na październik na razie nie wypaliło. Odbyło się zbyt chaotycznie i w efekcie zabrakło pomysłu. Nie sprawdzono terminu (w tym czasie we Wrocławiu odbywały się dwie inne gale), nie zadbano o promocje spotkań z pisarzami. Nagroda, która miała się stać ważnym laurem w skali polskiej, europejskiej, ciągle raczkuje. Po siedmiu latach od pierwszej edycji!  

Książka Olgi Tokarczuk „Moment niedźwiedzia”. Literatura zna tysiące, miliony może, podobnych przypadków, czyli publikacji niepotrzebnych, makulaturowych zapisków nawet wielkich autorów. Dołączyła do tej praktyki także świetna zazwyczaj Tokarczuk. To, co się sprawdza w gazecie, często nie sprawdza się w tomie. Chyba że dzieł zebranych.

Świat Miejscem Prawdy nr 2. Kiedy 3 lata temu festiwal organizowany przez Instytut im. Grotowskiego debiutował, wydawało się, że jeśli nie będzie to jednorazowa impreza, będziemy mieli kolejny po Dialogu przegląd światowego teatru na światowym poziomie. Nic podobnego. Druga edycja pokazała, że festiwal idzie w kierunku teatru eksperymentalno-laboratoryjnego, niewiele dziś dającego widzom, chociaż zapewne pożytecznego dla twórców. Tylko nie chce się tego oglądać. 

Długi teatrów. Pisałem powyżej o sprawie dwóch panów M, czyli Mołonia i Mieszkowskiego, ale to nie jedynie ich sprawa. Bo długi dolnośląskich teatrów, publicznych instytucji kultury, są faktem. Milionowe zobowiązania Współczesnego, trochę mniejsze Polskiego muszą martwić, bo mimo wszystko, mimo niedofinansowania działalności, zwiększających się kosztów, mam wrażenie, że można ich uniknąć. Każdy z nas w czasach trudniejszych inaczej gospodaruje domowym budżetem niż w chwili finansowo pomyślniejszej. Tyle mam, tyle musi mi wystarczyć – są przykłady instytucji, które tak właśnie podchodzą do życia w kryzysie.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI

*Krzysztof Mieszkowski do dziś nie ma umowy.