Monday, June 24, 2013

ZAMEK (Wrocławski Teatr Współczesny)


Na początek pozwolę sobie dziś na bluźnierstwo. Ta myśl znalazła mnie mniej więcej w połowie oglądania ZAMKU, trzeciej premiery Wrocławskiego Teatru Współczesnego od kiedy Marek Fiedor objął dyrekcję tej sceny. Tym razem jednak premiera to wyjątkowa, bo sam reżyseruje. Moja myśl powiązała w tamtej chwili twórczość Kafki z paroma książkami Coelho: podobnie wydają się przypowieściowe, przypominając (u Brazylijczyka fragmentami) destylat, z którego można zrobić różne napoje, zależnie od  interpretacyjnych warunków i potencjału. Po spektaklu zajrzałem do programu, odnajdując fragment z jednej z Kafkowskich nowel o człowieku zagubionym w pewnym mieście. Mężczyzna podchodzi do policjanta i pyta o drogę, a policjant na to:
– Mnie pytasz o drogę?
– Tak – rzekłem – bo sam nie mogę jej znaleźć.
– Daj spokój, daj spokój – powiedział i odwrócił się z dużym impetem jak ludzie, którzy chcą być sami ze swoim śmiechem.

Różnica między Kafką a Coelho polega na tym, że u Kafki policjant mówi „daj spokój”, u Coelho zacząłby dłuższą, instruującą pogadankę.

W ZAMKU wg Fiedora mężczyzna zwany K. też pyta o drogę i też się gubi, choć na początku wydaje mu się, iż zna ją doskonale. Wie, po co przyjechał, jaką będzie wykonywać pracę, ma swój plan i sposoby na realizację. „Potrafię postawić na swoim – mówi jednej ze spotkanych kobiet, – ale zawsze to lepiej się dogadać”. K. zna życie, potrafi uwodzić i manipulować, wykorzystuje, jest panem świata, własnego świata, a tu, dokąd przybył, trzeba być panem z zamku, aby coś znaczyć. Tymczasem K. zawiesza się między miastem a wsią, między przeszłością i przyszłością, z własnej i nie własnej winy-woli. Kilka razy podchodzi do automatu telefonicznego i dzwoni. W słuchawce słyszy egzotyczne dla jego teraźniejszej sytuacji dźwięki. Czy to wspomnienia tego, co było, czy może projekcje nowego, kolejnego? K. sobie z tym nie radzi, reaguje agresją, bo nie radzi sobie z samym sobą. Dlatego skupia się w końcu na tu i teraz, które, jak się okazuje, jednak nie zależy tylko od niego. Westernowy klimat muzyki (Tomasza Hynka) kontrapunktuje sceniczne wydarzenia. Nic nie jest czarne-białe, dobre-złe, lecz rozmyte, niewiadome, właśnie pomiędzy. Jak to w życiu. K. krzyczy: „Jestem wolny, więc mogę sobie poczekać”, ale szybko staje się w czekaniu śmieszny, wzbudzając politowanie. Nie pomogą mu kobiety, one też potrzebują pomocy. K. przyjechał tu w ostatnim tchnieniu zmiany, nadziei na spełnienie marzenia o wolności i przekonuje się, że to niemożliwe. Na prywatność zawsze wpływ ma system, czyli cały zestaw okoliczności decydujących o sukcesie lub porażce. Tylko w kiepskich poradnikach pojawia się pytanie: „Dlaczego człowiek nie wykorzystuje możliwości?”. Jakich możliwości? „Możesz być kim chcesz!”. Daj spokój.

Spektakl Fiedora jest przedstawieniem głównie dialogowym, lecz takie gadanie wciąga. Tekst Kafki wyda się czasem anachroniczny, zbyt lakoniczny, nienaturalny (po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, że się ten język zestarzał – chyba trzeba Kafkę przełożyć na nowo), choć aktorzy robią, co się da, zwłaszcza Przemysław Bluszcz i Marta Malikowska. Wrażenie robi też czerwony cadillac. Umieszczony na niewielkiej Scenie na Strychu symbolizuje tzw. amerykański sen, dawno nieaktualny w epoce ekranów okalających nasze autostrady (znakomita scenografia Justyny Łagowskiej). Finał rozczarowuje oczywistością, ale wynika z kafkowskiego ducha (co ciekawe, podobna scena pojawia się – w innym miejscu – w PUŁAPCE Różewicza, inspirowanej biografią autora ZAMKU). Nie ma rady, równanie brzmi zawsze identycznie: złudzenia + rzeczywistość = ? (czyli przeważnie klęska, jakkolwiek byśmy ją sobie tłumaczyli).
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
...............................................
ZAMEK, wg Kafki, scenariusz i reżyseria M. Fiedor, Wrocławski Teatr Współczesny, 23.06.2013

Tuesday, June 18, 2013

Ian Coburn BÓG TO KOBIETA


Dlaczego kobiety lubią dupków? Takie pytanie (i odpowiedź na nie) znajdziemy na 180. stronie książki Iana Coburna, amerykańskiego komika, felietonisty, który na dwustu stronach opisuje wszystko, co zdarza się między kobietami i mężczyznami, kiedy się spotykają. To błyskotliwy poradnik-pamiętnik, okraszony mnóstwem scenek z życia towarzysko-seksualnego. Już po kilku rozdziałach pojawiło mi się w głowie inne pytanie: Ian, dlaczego nie urodziłeś się trochę wcześniej? Bo może gdybym przeczytał książkę BÓG TO KOBIETA jakieś dwadzieścia lat temu, nie popełniłbym tych wszystkich błędów w relacjach ze swoimi kobietami.

Coburn jest dziś przed pięćdziesiątką; z tego, co pisze, miał do czynienia z ładnymi laskami o jędrnych ciałach wiele i często, choć nie każda znajomość kończyła się spełnieniem. Przeciwnie. Podtytuł książki brzmi: Jak zepsuć udaną randkę? I Coburn, pewnie trochę koloryzując, przywołuje niemal każdy możliwy sposób, dając przy okazji zestaw niezbędnych rad, które dobrze byłoby pamiętać. I stosować się do nich, póki na to czas: „zrób jakiś ruch”, „okazja może się nie powtórzyć; bądź gotowy”, „na grzecznego faceta laski nie lecą”, „nie mów kobiecie tego, co sądzisz, że chce usłyszeć”, „porady kobiet na temat kobiet przyjmuj z odrobiną dystansu”, „rozmawiaj otwarcie o swoich fantazjach” i tak dalej. To tylko wnioski, do których prowadzą autora przeróżne sytuacje, doświadczane głównie w trasie, kiedy samotny komik staje się myśliwym i ofiarą. Pośród opowieści o Darli, przekonanej, że na jej widok ślini się każdy, o modelkach od bielizny, które namówił do prywatnego pokazu, ale nie do trójkąta, o Amy, co wolała przyjaciółki z bractwa czy Lori, która go chciała przejechać samochodem, są i podboje:
– Podobają ci się moje piersi? Jędrne są, nie?
– No, są piękne.
– Od samego patrzenia za wiele się nie dowiesz – zachęca Iana Aretha, by po chwili, jak to kobieta w TAKIEJ chwili potrafi, dorzucić:
– Chcesz mnie tylko przelecieć.

Ian Coburn wydał książkę samodzielnie, bo nie mógł się dogadać z wydawcami, którzy próbowali z maszynopisu wypreparować klasyczny poradnik, jakich w sklepach wiele. 100 sposobów, 1001 powodów, diagramy, złote myśli w ramkach, koniecznie w ujęciu psychologicznym. Autorowi tej książki chodziło jednak o coś innego, o opowieść autobiograficzną wokół spraw płci krążącą. Dlatego Coburna czyta się nie tylko z zaciekawieniem słuchacza na kursie randkowania. Oprócz konkretnej wiedzy na temat działających (i niedziałających) na kobiety tekstów, obok zdefiniowania typów „przywry”, „trixie” i „gorzkiej laski”, mamy tu faceta nam podobnego (popełnialiśmy/popełniamy identyczne idiotyzmy, dawaliśmy się podobnie omamić, napalić, ośmieszyć) i równocześnie kogoś, kto swoje przygody przeżywa w obyczajowo odmiennej Ameryce, po występie spotyka w hotelowym barze The Monkees, a po gigu z Damonem Wayansem uświadamia sobie, kim naprawdę jest. A poza wszystkim, nasz autor-bohater naprawdę wie, o czym radzi, z przytomnej autopsji, nie z wykładów w szkole psychologii.

„Wiele kobiet lubi zaczynać związek od koleżeństwa. Ujmuje je to, że facet poświęca tak wiele czasu, żeby je poznać i być blisko. Błędnie zakładają, że kolesiowi nie chodzi tylko o to, by dobrać im się do majtek. Jego długotrwałe zaangażowanie w przyjaźń ma być tego dowodem. Akurat!” – pisze, na przykład, Ian Coburn i, przyznajcie, trudno się z nim nie zgodzić.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.........................................
Ian Coburn BÓG TO KOBIETA: JAK ZEPSUĆ UDANĄ RANDKĘ, przeł. L. Jastrzębiec-Pełczyński, Angielski dla Ambitnych, 2013

Saturday, June 8, 2013

OD MYŚLIWIECKIEJ DO KRONOSA


Wyobraźmy sobie taką sytuację: w głowie jakiegoś szaleńca rodzi się idea-kaprys-misja, by zrobić serię wydawniczą dokumentującą płytowe numery jeden poszczególnych krajów świata. Z funduszami nie ma problemu, każdy rząd się dokłada. Zbieramy zawartość, czyli najlepiej sprzedających się wykonawców z poprzedzającego publikację roku. Z Polski trzeba by wziąć Artura Andrusa, którego płyta trafiła do najliczniejszej grupy odbiorców w roku 2012 (wg zestawienia OLIS, czyli listy opartej na danych sprzedaży z sieci największych sklepów muzycznych w Polsce). ‘Co robić, rynek rządzi’ – powie jeden, ‘ratujmy honor ojczystej kultury’ – krzyknie inny, rozpętując obowiązkową i niechybną ogólnonarodową dyskusję.

Platynowa kariera MYŚLIWIECKIEJ Andrusa, właśnie przypomniana na festiwalu Top Trendy w Sopocie, to oczywiście dowód na słabość naszego przemysłu muzycznego. Skoro artyści ustępują miejsca kabareciarzowi, nie dzieje się dobrze. Płyta z zabawowo-satyrycznym repertuarem ma potencjał komercyjny, lecz takie odwrócenie hierarchii zasługuje na tytuł ewenementu dekady. Z drugiej jednak strony, sukces Andrusa świadczy o istnieniu w narodzie tradycji i potrzeby słuchania nieźle skomponowanych i zaaranżowanych piosenek z tekstem i podtekstem, czegoś kojarzącego się i ze Starszymi Panami, i z Młynarskim, Kaczmarkiem czy Grzesiukiem. Nie zapominajmy też o tzw. sile mediów. Andrus pojawia się w popularnych programach radiowych i telewizyjnych, a jego macierzyste stacje chętnie wspierają swoich ludzi, budując własne marki.  W grę wchodzi jeszcze element nieprzewidywalności gustu słuchaczy w konkretnym czasie i miejscu. Okazało się, że tu i teraz Polacy chcą dalekiego od bieżączki i polityki kabaretu, aby przy grillu i piwku, w amfiteatrze lub w ogródku przymrużyć oczy zmęczone tematami, symbolicznie rzecz ujmując, smoleńsko-kryzysowymi. Poprzednim rynkowym zaskoczeniem był zwrot w stronę retro przy okazji płyt Andrzeja Piasecznego i Seweryna Krajewskiego. Głód porządnie skrojonej piosenki to głód uniwersalny, żeby nie powiedzieć: wiecznie żywy.


Na głód liczył również wydawca KRONOSA, sekretnego dziennika Witolda Gombrowicza, wciskając czytelnikom antydzieło, interesujące tylko badaczy biografii genialnego autora KOSMOSU. Prawie pięćset stron spreparowanych pod ilość nie mówi niczego specjalnie nowego o pisarzu, nie czyta się, nie zajmują. Żadnego pragnienia, rozbudzonego promocyjną machiną, na – jak to leciało? – ‘sensację literacką stulecia’ nie gasi, zostawia z rozczarowaniem i poczuciem bycia oszukanym. Lektura kalendarza spraw codziennych, czy to  materialnych, czy to erotycznych Gombrowicza szybko skłania do ziewnięcia i pytania: rzeczywiście wszystko trzeba wydawać, byle związane ze sławną osobą? Byle trafiło na listę bestsellerów (przedsprzedażowy numer jeden w Merlinie i Empiku). „Rita zaziębiona. Szukanie mieszkania. Szachy z Mariną Skriabine. Brodski z żoną. Odkrywają mnie. Staruszek muzykolog. Bóle żołądkowe. Mistral rozpędza chmury” i tak dalej przez 90 procent tych lakonicznych i monotonnych zapisków. Niech tam zresztą sobie żyją w druku, ale nie zwódźmy ludzi pseudo PR-em w stylu: ‘Czy KRONOS jest ostatnim przesłaniem? Ostatnią prowokacją genialnego pisarza? A może dowodem na zwycięstwo z Formą? Lektura KRONOSU z pewnością wpłynie na interpretację (…) utworów Witolda Gombrowicza (…). To dzieło wstrząsające, które wywoła niejedną burzę i zażartą dyskusję’ – zachęcało Wydawnictwo Literackie. Jeśli jakaś burza się zdarzyła, to ta w szklance wody. Ciekawe, co z tego osobistego misz-maszu zrobi Krzysztof Garbaczewski przymierzający się do scenicznej adaptacji KRONOSA dla wrocławskiego Teatru Polskiego.

Ani popularność KRONOSA, ani MYŚLIWIECKIEJ, liderów sprzedaży w swoich kategoriach, nie podsumowuje gustów odbiorców, ilustrując mechanizmy rynku wydawniczego. Z tym, że płyta Andrusa niczego nie udaje, podczas gdy dzienniczek Gombrowicza został ubrany w strój atrakcyjny, ale fałszem podszyty.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
……………………………………..
Artur Andrus MYŚLIWIECKA, Mystic Production, 2012; Witold Gombrowicz KRONOS, Wyd. Literackie, 2013

Sunday, June 2, 2013

Mariusz Urbanek BRZECHWA NIE DLA DZIECI


Mariusz Urbanek zaczyna swoją najnowszą książkę, tym razem poświęconą Janowi Brzechwie, od zwięzłego wstępu, w którym wymienia cztery zawodowe role autora SZELMOSTW LISA WITALISA: adwokat, poeta, satyryk, bajkopisarz. Na kolejnych stronach dojdzie do tego zestawu jeszcze postać kobieciarza, którą Brzechwa odgrywał w życiu równie biegle co pisał i bronił klientów na sądowej sali (specjalizował się w prawie autorskim). Kim najbardziej chciał być?

Wychodzi na to, że kimś w rodzaju kuzyna
Bolesława Leśmiana, czyli poważnym poetą, o wielkim geniuszu tworzenia strof wcześniej niespotykanych. Bardzo się starał, by na ów parnas się dostać, by Leśmian powiedział o wierszach krewniaka coś pochlebnego. Powiedział, lecz dopiero o tych dla dzieci, a więc późno. Brzechwa (taki pseudonim wymyślił Janowi Bolesław) dobiegał wtedy czterdziestki. Lżejszych i frywolnych utworów miał już na koncie wiele, przez dwudziestolecie międzywojenne zapełniał repertuar najlepszych warszawskich kabaretów własnymi tekstami. Jedną z rewii ułożył wspólnie z Tuwimem i Hemarem. Jako Szer-Szeń. Jako prawnik używał prawdziwego nazwiska Lesman. Niestety, nie zachował się film PARADA REZERWISTÓW na postawie jego scenariusza, z Dymszą i Mankiewiczówną; kinowy sukces zdarzył się Brzechwie długo po śmierci, jeśli nie liczyć ekranowej adaptacji powieści Makuszyńskiego O DWÓCH TAKICH, CO UKRADLI KSIĘŻYC (z małymi braćmi Kaczyńskimi). Z Makuszyńskim łączy Brzechwę do dziś literatura przeznaczona dla młodych czytelników, podobieństw w życiorysach nie znajdziemy zwłaszcza po II wojnie światowej. Pierwszego bowiem nowa władza nie uzna za swego, drugi na ten związek zasłuży.

Wcześniej zdarzy się okupacja, którą Jan Lesman przetrwa zdumiewająco bezpiecznie. „Okupacja mnie nie dotyczyła. Byłem zakochany” – oświadczy potem ktoś, komu ani przedwojenna inteligencko-adwokacko-artystyczna przeszłość, ani żydowskie korzenie nie zaszkodziły ani w czasie ery Hitlera, ani Stalina. Podczas wojny Brzechwa napisał sporo zachowywanych na lepsze lata drobnych utworów, a także AKADEMIĘ PANA KLEKSA, rzecz może eskapistyczno-metaforyczną, lecz przede wszystkim znakomitą. Uaktywnił się w Powstaniu Warszawskim, raz znalazł się w śmiertelnych tarapatach: był przesłuchiwany na Szucha. „Kobieta, którą kocham, nie chce się ze mną połączyć, a życie bez niej nie ma dla mnie wartości” – powiedział gestapowcom, odrzucając zarzut o żydowską narodowość, dodając, że jeśli chcą go rozstrzelać, to proszę bardzo. Był przy tym tak bezczelny, iż, już po wypuszczeniu, wrócił, by zabrać zostawiony w pokoju przesłuchań tort.


Z socjalistyczną władzą się zbratał, pisał, co trzeba, choć raczej nie z wiary. Trudno zresztą po lekturze książki Mariusza Urbanka uwierzyć w jakąkolwiek wiarę autora PCHŁY SZACHRAJKI. Z zamieszczonego na finał wywiadu z córką Krystyną wiemy, że sprawy religii nie były dla ojca istotne. Życie rodzinne? Chyba też nie, skoro zwracał uwagę na wszystko, co się rusza, mimo trzech małżeństw, a jedynym dzieckiem się specjalnie nie interesował. Może i pragnął zostać poważnym poetą, lecz przecież musiał zauważyć jakość tych niby błahych wierszy dla najmłodszych i ich recepcję. Lepsza taka nieśmiertelność niż żadna. O Leśmianie raz sobie przypomną Polacy, raz pójdzie w zapomnienie, a bez Brzechwy nie urośniemy i nie dojrzejemy. Z pewnością pochłaniał go erotyzm (Nałkowska: „choć poeta słaby, mężczyzną jest powabnym”). Anegdota głosi, iż to dla względów pewnej otwockiej przedszkolanki zaczął rymować inaczej. Dlaczego więc atakował pisarzy-emigrantów? Po co publikował „Gryps dla Lechonia”? Z konformizmu? Potrzeby spokojnego i dostatniego życia?


W biografii Jana Brzechwy miał miejsce jeszcze jeden epizod, którego zmarły w lipcu 1966 roku poeta nie mógł być świadomy. 30 lat później znaleźli się chętni do usunięcia jego nazwiska z tablic ulicznych i szkolnych. Spór toczył się jakiś czas, między prawicą i resztą. Wygrał Brzechwa, siedzący dziś na tarnowskim deptaku obok podobnie brązowych Herberta i Osieckiej, bo właśnie tak wybrali czytelnicy tamtejszych bibliotek. Jakkolwiek ten życiorys, jak zwykle sumiennie zebrany i atrakcyjnie podany przez Mariusza Urbanka, by wyglądał, liczy się to, co po artyście pozostaje. I bez znaczenia są dziś pytania w stylu: Ile ważą dwa kleksy w kajecie i czy jaskółka potrafi być krową? No chyba że pyta pan Brzechwa.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
........................................
Mariusz Urbanek BRZECHWA NIE DLA DZIECI, Iskry, 2013