Monday, October 29, 2007

Andrzej Żuławski TE PANIE

Przyznam od razu, że do nowej książki Żuławskiego podszedłem z rezerwą. Relacjonowanie czyichś biografii wydało mi się bowiem dziwne, zwłaszcza w przypadku artysty obdarzonego tak dużą siłą wyobraźni. Ponieważ jednak Żuławski potrafił mnie nieraz wcześniej zaskoczyć, mimo uprzedzenia, nie spisałem „Tych pań” z góry na straty. I teraz, już po, mam mieszane uczucia.

Sam autor trochę się z tematu swojej opowieści tłumaczy na wstępie, cytując „kogoś niegłupiego”, kto podobno stwierdził, iż „po pięćdziesiątce mężczyźni przestają czytać tak zwaną beletrystykę, bo – jeśli czytają w ogóle – zdążyli przeczytać to, co się nagromadziło przez wieki, a nowe dobre książki trafiają się z rzadka”. Jakkolwiek błędna to diagnoza, każdy ma prawo do oceny, nie sprzeczam się zatem niepotrzebnie. Wystarczyłoby zrobić badania wśród profesorów literatury. Na pewno nie zdążyli w całości przeczytać nawet zbiorów ze swoich prywatnych bibliotek. Jeśli Żuławskiemu się taka sztuka udała, bez namysłu biję brawo i wstaję z miejsca, by wzmocnić siłę aplauzu. Zatem jeśli nie beletrystyka, to co? Biografie, odpowiada reżyser i pisarz, lub może raczej ostatnio bardziej pisarz i reżyser.

Może dlatego, że do pięćdziesiątki sporo mi brakuje, biografie uważam za literaturę zastępczą. Snucie ponad sześćsetstronicowej księgi o kobietach, na podstawie sporadycznie wymienionych źródeł, nie brzmi szczególnie zachęcająco. Tak jak mężczyzna-plotkarz po pięćdziesiątce. Lecz Żuławski z piórem w ręku się urodził, więc obronił ten pomysł, na tyle, na ile dało się go obronić. Pisze barwnie, często wtrąca własne trzydzieści groszy, wciskając czytelnikowi wiedzę mało przyswojoną w ekspresyjnej stylistycznie formie. To się czyta! By po pewnym czasie wymięknąć. Fragment (o Cziang-Kaj-szeku i Mai-ling):

„Łatwo jej nie było. Samolubna i zakochana w sobie panienka rozkochała się w małżeństwie, Cziangu, władzy, sławie, i w sobie (…). Cziang zawdzięczał jej wiele, i wciąż jej używał, ale ona mu się zużyła. Miał ją, jak zasmarkaną chusteczkę, wyrzucić, podczas gdy ona wciąż gotowa była do pucowania ich wspólnego piedestału. Czy był zazdrosny? Nie sądzę. Był sobą, a ludzie się zmieniają”.

Zaczynasz z zachwytem nad polotem frazy, kończysz wycieńczony tej frazy nadbłyskotliwością. Jakby się słuchało bywałej w świecie damy po salonowych przejściach. Zaciekawienie, fascynacja, zmęczenie. Cóż za elokwencja, odwaga, jakie doświadczenie i płynność, a potem: kiedy ona przestanie, nie przestaje, jakby się tu uwolnić. Tak pewnie Rooseveltowie wyglądali pożegnania z chińską generałową. Jeszcze raz się okazuje, że zbyt wiele to za mało na dobrą książkę, która w uniwersalnej czytelni wieków mogłaby pozostać na dłużej.

Atutem „Tych pań” są więc te panie, ich charaktery i losy. Dla nich warto się pomęczyć i dla od czasu do czasu rzuconych uwag gawędziarza. I to raczej nie tych, co dopowiadają komentarz do biografii. Najciekawsze są uwagi wetknięte na stronie, dotyczące spraw bardziej od jednostkowych dziejów generalnych. Choćby o historii jako dramaturgii, z nieprzypadkowymi bohaterami i celową plątaniną elementów szekspirowsko-czechowowskich. A tytułowe te panie to: siostry Mitford, brytyjskie arystokratki, z których jedna miała romans z Hitlerem, siostry Sung, kobiety najwyższych chińskich dygnitarzy oraz damy (hm) trzęsące francuskim dworem. Warto je poznać, mimo afektacji pośrednika.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
…………………………………………………
Andrzej Żuławski TE PANIE, Twój Styl, 2007

Monday, October 22, 2007

Gonzalo T. Ballester KRONIKA ZADZIWIONEGO KRÓLA

Lubię hiszpańskojęzyczną literaturę za tempo, cielesność i tę mądrą naiwność, z jaką bohaterowie doświadczają świata. No i za mrok, który czai się tam, dokąd słowo z założenia tylko zmierza. U Gonzala Torrente Ballestera, uznanego laureata prestiżowej nagrody Cervantesa, mamy to wszystko. Temat niby błahy, a podstawowy, gonitwę wydarzeń, choć właściwie dzieje się niewiele, rząd postaci potraktowanych z autorską sprawiedliwością. Ballester jest w tekście władcą absolutnym, co oznacza zarówno narracyjną biegłość, jak pozostawienie czytelnikowi pola do namysłu i domysłu. W chwili wydania „Kroniki…” był mężczyzną 79-letnim, bardziej być może wzdychającym do starych jurnych czasów, niż praktykującym odwieczne ludzkie zajęcie. To ciekawe, że właśnie artyści tamtej kultury piszą o tych sprawach najczęściej, także w sile wieku. I dobrze, bo na przykład młodzi Polacy zazwyczaj myślą o sprawach w ich mniemaniu wagi ważniejszej.

Ale „Kronika zadziwionego króla” nie jest żadną pornografią. Opis sceny erotycznej znajdziemy jeden, smakowity, chociaż zajście ma miejsce w klasztorze, w przytomnej obecności wyjątkowo ponurego dewota, przy wtórze psalmujących zakonnic. Książka Ballestera została osnuta wokół zachcianki młodego króla Filipa, który zapragnął lub zechciał (różnica niebagatelna) zobaczyć swoją małżonkę bez koszuli, nawet jeśli wcześniej bywała dość wysoko podciągnięta. Swój zamiar powziął po wyprawie na dziwki, nieodwracalnie zaniepokojony pięknem kobiecego ciała. Wydawałoby się, że rzecz jest z gatunku tych prostych. Wejść, rozebrać, ujrzeć, zwyciężyć. Ale tam, gdzie moc równą królewskiej dzierży sama inkwizycja, łatwych rozwiązań szukać trzeba z kandelabrem w dłoni i oczami naokoło nasłuchującej szczurzych kroków głowy.

Jeśli król spełni swoje żądanie, to popełni grzech, twierdzi wpływowy kapucyn Villaescusa, a wtedy Bóg ukarze Hiszpanię za uczynki rozochoconego młodzieńca. Bitwę z Niderlandami wojsko niechybnie przegra, flotę zaatakują angielscy korsarze. Więc nie wolno dopuścić do miłosnej schadzki króla z królową, zamykając możliwe przejścia w imię ochrony wiary i ojczyzny. Z czym sobie jednak Filip nie radzi, tam anioł (lub demon) pomoże, z wielką pomocą bardziej od młokosa doświadczonych przyjaciół. Przy okazji czytania tej kilka godzin zajmującej powieści o błyskotliwych dialogach i oszczędnie znaczących uwagach narratora, przypomną się i „Dekameron”, i „Niebezpieczne związki”, nawet „Mistrz i Małgorzata”.

Najlepiej książkę Ballestera pochłaniać dla rozrywki, jak literackie ciasto z bitą śmietaną. Jeśli ktoś zechce, poszuka w niej kawałków gorzkiej czekolady i kropli soku z rajskiego owocu. Zmaganie złego i dobrego, nierozstrzygnięte oczywiście, choć z hollywoodzkim wskazaniem na końcu i poetycko-fizyczną puentą, podpowiada taki kierunek. Dla mnie „Kronika zadziwionego króla” jest radą starego pisarza, z dystansu obserwującego intrygę życia, w którym już nie uczestniczy. Żeby, dopóki się da i więcej niż umiarkowanie, korzystać z ziemskich uroków, czasami przypominając sobie o wolności ptaka, co wleciał do ludzkiego mieszkania i z lękiem stara się znaleźć drogę powrotu. Że warto przycinać knot naszej świecy, jak to robi anielski hrabia Andrada podczas posiedzenia Świętego Oficjum. Niech świeci pełnym blaskiem zamiast tlić się niepewnym płomieniem. A jeśli idzie o wybór między obrazem z brzydkimi nagimi kobietami, czyli stylem flamandzkim, a włoską szkołą malowania pięknych nagich kobiet, wybór pozostawiam każdemu z osobna. Chyba tak chce autor. Byleby tylko były to kobiety nagie i wtedy, „kiedy czas po temu”.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
……………………………………………………
Gonzago Torrente Ballester KRONIKA ZADZIWIONEGO KRÓLA, przeł. W. Charchalis, ZYSK i SKA, 2007

Wednesday, October 17, 2007

Edward Norman DOM BOGA

W jednym z październikowych numerów brytyjskiego pisma „The Spectator” Edward Norman recenzuje niewydaną u nas jeszcze książkową cegłę pióra Charlesa Taylora „Świecki wiek. Wycofanie Boga”. Taylor stawia pytanie: „Jak to się stało, że w ciągu pięciuset lat przeszliśmy z rzeczywistości, w której trudno było nie wierzyć w Boga, do rzeczywistości, w której niewiara przychodzi z taką łatwością?”. Odpowiedź nie jest łatwa ani natychmiastowa. Taylor ma z nią kłopoty, jako przyczynek do wyjaśnienia szkicując rozwój świeckiej edukacji, systemu pomocy społecznej, dawniej domen Kościoła. Ale na problem z (po)nowoczesnością natknął się także sam Norman, światowej sławy historyk religii, autor 20 książek, m.in. „Domu Boga”, dziejów architektury sakralnej. Ostatni, poświęcony naszym czasom, rozdział tej bogato ilustrowanej pracy zajmuje zaledwie 1/15 całości. Edward Norman twierdzi: „punkt ciężkości przesunął się z Europy i Ameryki Północnej do krajów rozwijających się – głównie na półkuli południowej”. Ze swojej perspektywy ocenia, że minął już czas wielkich budowli, bo grupy wiernych maleją, a i stylistyczna różnorodność sprawia dziś sporą trudność w odgadnięciu przynależności świątyni do określonego wyznania.

Zatem to, co w historii kościoła jako miejsca spotkań i kultu najciekawsze, pewnie już się wydarzyło. Edward Norman z zacięciem podsumowuje okres od pierwszych chrześcijan do współczesnego eklektyzmu, prowadząc swój wykład poprzez bizantyjski przepych i sekret, romańską surowość kamienną, majestat gotyku, harmonię klasycyzmu. Historyk przygląda się kształtom, kreśląc przy okazji arcyważne tło historyczno-społeczne. Dowiadujemy się, dlaczego średniowieczny kamień zastąpił rzymską cegłę lub drewno. Norman dowodzi, iż powody prozaiczne były istotniejsze od innych, „wymogi bezpieczeństwa w okresie najazdów wikingów, nietrwałość drewnianych konstrukcji narażonych na całkowite zniszczenie”, a nie symboliczna doskonałość kamienia zaważyły na formie romańskich budowli. To wtedy również pojawiły się pierwsze świątynie prywatne, fundowane przez rywalizujących ze sobą i Kościołem feudałów. Nierzadko bywało i tak w dziejach sakralnej architektury, że ambicje fundatorów przewyższały możliwości techniczne budowniczych. Po tym, gdy w 1284 roku runęło sklepienie katedry w Baeuvais, odbudowa trwała następne 40 lat.

Wśród fotografii i opisów świątyń z całego świata szukałem polskich śladów. Niestety, bez powodzenia. Przegraliśmy z arcydziełami Wenecji, Rzymu, Florencji, Paryża, Kolonii, Izraela, Austrii, Meksyku, Grecji, Wielkiej Brytanii, ale też z naśladowczymi budowlami Stanów Zjednoczonych. Jeśli nie liczyć jednego zdjęcia. Fotograf uchwycił na nim plenerowe nabożeństwo przy jednej z kapliczek Kalwarii Pacławskiej, podprzemyskiego ośrodka pielgrzymek. Norman ciągnie tu swoją tezę o „malejącym zainteresowaniu architektoniczną oprawą kultu i przesunięciu punktu ciężkości z budowli na wspólnotę i jednostki, które ją tworzą”. Wprawdzie polskie doświadczenia odbiegają od komentarza brytyjskiego badacza, ale my jesteśmy jednak europejską enklawą chrześcijaństwa.

Norman przyznaje, że jego analiza jest „niedoskonałym opisem wiary, ale nie jej istoty”, choć „pozwala dostrzec wspaniałość duchowego piękna”. Świat materialny, ziemski może być jedynie zapowiedzią przyszłego świata, lecz kościół jako miejsce posiada swoją moc, a historia świątynnych stylów pozwala lepiej zrozumieć dzieje Kościoła jako instytucji. I może rzeczywiście najważniejszy (i najpiękniejszy) sakralny symbol doczesnej przejściowości znajduje się w Barcelonie. Powstał na cześć świętej Rodziny i od nagłej śmierci swojego architekta Gaudiego w 1926 roku pozostaje niedokończony.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
……………………………………………………………
Edward Norman DOM BOGA. HISTORIA ARCHITEKTURY SAKRALNEJ, przeł. B. Mierzejewska, Arkady, 2007

Monday, October 15, 2007

Jarosław Iwaszkiewicz DZIENNIKI 1911-1955

Jeśli na jednym biegunie dziennikowego kanonu postawimy zapiski Gombrowicza, a na drugim, na przykład, Andrzejewskiego, to Iwaszkiewicza trzeba umieścić pośrodku. Jego „Dzienniki” nie są ani tak rozczarowująco błahe, jak autora „Miazgi”, ani tak komentatorsko wyrafinowane, jak jaśniepanicza. Bardziej mówią o ludziach w czasie, niż odwrotnie. I dobrze. Najwięcej jest oczywiście samego Iwaszkiewicza, który w takiej formie mógł się swobodnie wypowiedzieć, wyżalić, wypomnieć. Pisze po swoim spotkaniu z Tuwimem w Zakopanem, w sierpniu 1939: „Zabawne, że i w Szymanowskim, i w Tuwimie widzę przede wszystkim człowieka, potem dopiero twórcę. To samo i w Witkacym (…). Czyżby to było najważniejsze, kto jaki kto jest?”. Jeżeli tak, dziennik powinien dać szczerą odpowiedź, choć dziennik pisarza musi być również częścią twórczości. Innej, bezpośredniej w treści i stylu, czymś, co można by nazwać twórczością potoczną, no i rozmową autora z samym sobą.

Akurat w tym gatunku literackim najistotniejszy wydaje się bohater-narrator, to gombrowiczowskie „Ja”, w przypadku Iwaszkiewicza ogarniające czas między 1911 a 1980 rokiem. Tyle że z przerwami. Tak dotkliwymi, jak lata międzywojenne czy powojenne. O burzliwym, również w życiu pana na Stawisku, okresie od października 1945 do kwietnia 1949 mówi pustka. Mamy zniszczoną a kipiącą życiem Warszawę, w której symbolicznie odzywa się dzwon na Anioł Pański, głos życia, lecz o tym życiu się dalej nie dowiemy, bo kolejny wpis pochodzi już z Sycylii, gdzie Iwaszkiewicz przygląda się ostatnim próbom przed premierą „Króla Rogera”. A mogłoby być ciekawie, skoro wspomina tu autor o „natrętnej myśli o samobójstwie”, o swoim zmęczeniu i braku „jakiejkolwiek wiary”, o starzeniu się i wyraźnym żalu do „przyjaciół”, potęgowanym kłopotami rodzinnymi.

W styczniu 1955, już w PRL-owskim Sejmie, wzdychał: „Każda epoka ma swój styl, nawet w drobiazgach i w innej epoce nie można pewnych rzeczy realizować (…). Gdzie teraz Mickiewicz? Gdzie Miłosz, a gdzie Iwaszkiewicz? Gdzie Rzym, gdzie Krym, gdzie Karczmy Babińskie?”. Może i tak: gdy brakuje słów, niech przemawia milczenie. I ścinki tamtych emocji. W sierpniu 1955 pisarz-prezes-poseł gromi Ważyka, że opublikował „ohydny poemat” krytykujący realność socjalizmu, „wtedy kiedy go odsunięto od żłoba”, i zaraz wyjaśnia własną pozycję: „najdziwniejsze jest to, że nagle znalazłem się na lewym flanku. Ja pozycji nie zmieniam – to oni wszyscy przeszli”. O politycznej biografii autora „Brzeziny” dowiemy się pewnie więcej z kolejnych dwóch tomów, a najpewniej z książki zapowiadanej przez Marka Radziwona.

Z zapisanych kart „Dzienników” Iwaszkiewicz daje się poznać jako normalny człowiek, który często poprzestaje na pytaniach, nie znając odpowiedzi. „Urodził mi się wnuk dzisiaj – pisze końcem czerwca 1955. – Co to jest rodzina? Ród? Jakie to ma znaczenie? Czy on będzie co wiedział o tym? Czy będzie znał Stawisko? (…) Czy on się będzie kochał tutaj? Patrzył na te same drzewa? Na te same obłoki?”. O sobie w wieku 17 lat ma niepewne zdanie, wtedy dopiero zaczyna się kształtować jego życiowa droga, przeczuwana, lecz ciągle niepotwierdzona ani ważnymi osiągnięciami, ani prywatnym przekonaniem. Po powrocie od „najukochańszego” kolegi z gimnazjum wyznaje: „tak go kocham, że boję się, czy nie jestem homoseksualistą”. Okres młodzieńczy, czas wojenny, godnie spędzony w Stawisku na pomocy licznym potrzebującym znajomym i włoska podróż po wojnie znalazły w pierwszej części „Dzienników” obszerny wyraz. Podstawowy rys charakteru Iwaszkiewicza, osobowości rozpiętej między artystą a człowiekiem, wiecznością a czasem, niespełnieniem i spełnieniem ujawnia się od początku i trwa przez lekkie anegdoty towarzyskie, kontemplacje sztuki i przyrody czy choćby grozą wiejący epizod z podróży statkiem, kiedy ledwie uniknął Majdanka.

Redaktorzy „Dzienników” wykonali wielką pracę, oprawiając zapiski autora szczegółowymi przypisami. Przybliżyli zmieniające się na oczach pisarza epoki, w których uczestniczyły postacie jego historii. Nieświadomie też przyprawili pewnego czytelnika o smutną myśl o tym, że może rzeczywiście trzeba dziś w notach do tekstu przypominać, kim był Julian Tuwim, Karol Irzykowski, Stanisław Ignacy Witkiewicz, Flaubert, Turgieniew, Czechow i inni wszyscy święci.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
………………………………………………………………………
Jarosław Iwaszkiewicz DZIENNIKI 1911-1955, opr. A. i R. Papiescy, Czytelnik, 2007

Tuesday, October 9, 2007

Andrzej Stasiuk DOJCZLAND

Opowieść Stasiuka o Niemczech można otworzyć za każdym razem na innej stronie i tak zacząć czytać, by skończyć w dowolnie wybranym momencie, zamykając książkę bez przejmowania się zakładką. Oglądamy Niemcy oczami pisarza, któremu zawsze najlepiej wychodziło obserwowanie i komentowanie, więc „Dojczland” powinien przynajmniej zaciekawić. Rzeczywiście tak się dzieje, choć akurat w tym dzienniku z podróży za dużo się autorowi napisało pustych fraz, a fragment o piciu jest zachętą do przerwy na własne piwo. No i zamknięcie, a potem otworzenie książki w miejscu bardziej zajmującym.

Stasiuk pisze, że „NRD to brakujące ogniwo między Germanią a Słowiańszczyzną”, wskazując na swój ulubiony cel niemieckich wakacji. Czuje do wschodnich Niemców sentyment graniczący z przyjaźnią, bo sąsiedztwo to powinowactwo, w rozdarciu między światami sztucznie kiedyś podzielonymi. Ten podział trwa, według pielgrzyma, któremu trudno odmówić wiarygodności. Ma za sobą „sześćdziesiąt niemieckich hoteli, sześćdziesiąt niemieckich miast, sześćdziesiąt dworców i siedem niemieckich lotnisk”. W sześćdziesiąt lat po osobiście niedoświadczonej wojnie potrafi przyjechać tutaj dla przyjemności i pieniędzy. Lecz mimo pewnej wspólnotowej bliskości z dawną NRD i jej wyraźnymi pozostałościami, Niemcy to dla Stasiuka obcy kraj. Może dlatego ta książka nie wchłania, jak poprzednie relacje z włóczęg po europejskich peryferiach. Utożsamić się nie można, z wielu powodów, zatem polubić udaje się ledwie powierzchownie.

Autor opowiada scenę z pociągu, gdy pomagał napotkanej staruszce wytaszczyć bagaż na półkę i bawił się z nią w zgadywankę o kraj swojego pochodzenia. Babcia tak bardzo nie chciała, żeby uprzejmy pasażer okazał się Polakiem, że wymieniła prawie wszystkie inne nacje Europy, omijając biało-czerwonych. Gdy w końcu prawda wyszła na jaw, natychmiast straciła zainteresowanie człowiekiem i rozmową. Taką anegdotę mógłby ukuć sam Stasiuk na temat własnego stosunku do Niemiec. Oto wyrusza do miejsca znaczącego dla historii tej części świata co najmniej tyle, co Rosja, i znajduje chłodny krajobraz po wszystkim. Bez szczególnych emocji, bezpieczny, neutralny, podobny. By wydobyć cokolwiek literacko nośnego, musi sięgnąć po symbole – swój chwyt firmowy. I wtedy jak zwykle wygrywa.

„Niemcy wymordowali mu rodzinę. Cudem ocalała matka ocaliła jego. W czasie niemieckiej okupacji Polacy zamordowali mu ojca. Siedział w środku tego teutońsko-enerdowskiego karnawału i patrzył” – szkicuje Stasiuk obraz samotnego Henryka Grynberga na lipskiej uczcie z okazji targów książki. Stasiuk ma inną przeszłość, co widać, słychać i czytać. Dziś już nawet Norymberga nie robi na nim wrażenia. Całkiem zresztą słusznie. Jałta to piękny kurort, a w stoczni gdańskiej robi się statki. Oświęcim ma dobrych pływaków i hokeistów, Starobielsk jest miastem partnerskim Lublina. Bez przesady z tą geografią pamięci, ale i bez przesady z niepamięcią, czego dowodzi mocny finał „Dojczlandu” z papieżem-Niemcem w Auschwitz i pisarzem-Polakiem w Stuttgarcie.

Stasiuk obsadził się w roli literackiego gastarbajtera. Ta książka to porządnie wykonana praca polskiego indywidualisty, który znów będzie miał możliwość zwiedzić swój-nieswój dojczland, gdy go zaproszą na promocyjne spotkania po wydaniu niemieckiej wersji językowej. Z wieloma komentarzami autora się zgadzam, części po prostu sceptycznie wierzę, nielicznym nie ufam. Bo dla mnie Ulrich von Jungingen nie był pierwszym Niemcem w „życiu małego Polaka”. Tym pierwszym był oczywiście Wit Stwosz.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
………………………………………………………
Andrzej Stasiuk DOJCZLAND, Czarne, 2007