Thursday, May 29, 2008

Sylwia Chutnik KIESZONKOWY ATLAS KOBIET

Uważam, że nie być feministą w dzisiejszych czasach to błąd, czym wtóruję głosom zachodnich badaczek feminizmu wypowiedzianym już dawno temu. Tyle że te dzisiejsze czasy traktuję szeroko, równocześnie zdając sobie sprawę z potrzeby współistnienia wielu różnych dyskursów. Żeby użyć słowa nadużywanego przez polskie feministki. I to jest ciągle ta zasadnicza różnica między Polską a Zachodem w tych sprawach: oni już dawno mają walczący feminizm za sobą, my ciągle na niego chorujemy. To wprawdzie choroba z rzędu koniecznych do przejścia, lecz zawsze irytuje, gdy zamiast korzystania z doświadczeń innych, ktoś jedynie powtarza drogę kogoś innego. A tak dzieje się w przypadku feminizmu w naszym kraju.


Sylwia Chutnik jest świadomą feministką, absolwentką studiów nad kulturowym znaczeniem płci (zatytułowanych u nas oczywiście Gender Studies), założycielką fundacji zajmującej się prawami matek. Mówi o sobie: radykalna gospodyni domowa. Brzmi tyleż ciekawie, co banalnie w dzisiejszej szkoda-że-jeszcze-nie-dość-feministycznej Rzeczpospolitej. "Kieszonkowy atlas kobiet" to opowieść o kobietach żyjących w prawdziwej przedwojennej warszawskiej kamienicy, zbudowanej kiedyś przez wojskową agencję mieszkaniową. Z pewnością mamy więc do czynienia z literaturą (choć może to zbyt zobowiązujące słowo) antypatriarchalną, ale pod płaszczem miejskiej ballady. "Na prawo syf, na lewo syf, a przed nami miejski labirynt", tak autorka wprowadza nas do przestrzennego centrum tej książki, na bazar. Chutnik zbiera fragmenty historii swoich bohaterek (Czarnej Mańki, pani Marii, Marysi i pana Mariana, kobiety z powołania) i tworzy miejscami intrygującą całość. Niestety, tylko miejscami.


Najczęściej się te nowele porównuje do głośnego "Lubiewa" Michała Witkowskiego. Rzeczywiście, kto lubił tamtą opowieść o ciotach PRL-u, znajdzie tutaj podobne klimaty. Mnie środowiskowa proza nigdy nie pociągała, więc i "Kieszonkowy atlas kobiet" nie przejmuje. Z wyjątkiem poruszającej historii pani Marii, byłej łączniczki z Powstania Warszawskiego. Tylko jednak historii, bo dynamiczny, podwórkowy styl narracji, który, przyznaję, może się podobać na dystansie sprinterskim, w dłuższej lekturze męczy. Na domiar niedobrego dosłowność przeplata się tu z komentarzem feministyczno-badawczym, co świadczy o autorskim niezdecydowaniu w celach. A to zawsze przeszkadza w czytaniu.


Na przykład: "Dziewczynki muszą radzić sobie same. Żyć po omacku lub według spisanego scenariusza. Skąd mają wiedzieć, jak grać swoją rolę? Jak intonować głos, jak się poruszać, kim być. Należy przecież zadowolić wszystkich naokoło: nauczycielki, znajomych, rodzinę". Ten wyjątek pochodzi z ostatniej czwartej części, opowiadającej o nastoletniej Marysi. Jej osobowość dopiero się kształtuje, lecz w rytm tego samego systemu, który wyrzucił na margines badylarę-pijaczkę, Mariana-paniopana ("z zewnątrz mężczyzna, w środku serce baby"). Systemu płciowych kłamstw, stereotypów, tradycji i nieświadomości, polskiej madonny upadłej do społecznej roli. "Bravo Girl", "Telezakupy Mango", kakofonia przekazu.


Niespełna 30-letnia Sylwia Chutnik debiutuje książką oczywistą, wbrew pozorom nie objaśnia świata, tylko ten świat relacjonuje. Jeszcze raz jeszcze jedna autorka oddaje głos postaciom bez głosu. "Nigdy za wiele" - krzykną jedni, "ale to już było" - orzekną inni. We mnie po kontakcie z takimi propozycjami wzmacnia się niewesołe przekonanie: że coraz częściej polscy autorzy piszą dla zaistnienia w publicystyce. Młoda feministka ze skromnym, ale dorobkiem, idealnie pasuje do tokszołów, celnie napiętnuje seksaferę, podsumuje sondaż. Gdyby się w "Kieszonkowym atlasie kobiet" powstrzymała od komentarzy, byłoby o oktawę lepiej. O oktawę, która dzieli gender od studies, czasami ciągle Europę od Polski, wydanie kieszonkowe od formatu a5.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.....................................................................
Sylwia Chutnik KIESZONKOWY ATLAS KOBIET, Ha!art, 2008

Saturday, May 24, 2008

Erica Fischer AIMEE I JAGUAR

Ciekawa rzecz: na zachodzie promowano tę książkę wprost, jako lesbijską historię miłości w historycznym, bo wojennym Berlinie. U nas ten przymiotnik nie pasował wydawcy i mamy na okładce tylko cytat z "The New York Timesa": "chwytająca za serce historia miłosna". Napisała ją austriacka dziennikarka i pisarka związana z kręgiem feministycznym Erica Fischer. Nie jest to żadne zmyślenie, lecz opowieść oparta na faktach-wspomnieniach, które po latach od tamtych wydarzeń przekazała autorce Elizabeth Wust, 80-letnia kobieta z przeszłością, wtedy przykładna żona nazistowskiego oficera i matka czworga dzieci.

W wojennym Berlinie Elizabeth (Aimee) poznała Felice (Jaguara), oferując jej schronienie i uczucie. Zresztą za pomoc Żydom w czasie wojny bohaterkę wyróżniono specjalnym niemieckim medalem w 1981 roku. Od pierwszego oryginalnego wydania "Aimee i Jaguara" minęło kilkanaście lat, Elizabeth zmarła w tzw. międzyczasie w wieku 92 lat. Polska publikacja tej znanej na świecie książki ma miejsce dopiero teraz, co należy uznać za absolutną porażkę naszych wydawców, ale i pochwalić ich, że w końcu się zdecydowali. Namówili nawet Erikę Fischer na napisanie kilku słów przedmowy właśnie dla polskich czytelników. Dowiadujemy się z niej, iż autorka ma polskie korzenie (matkę pochodzącą z Polski), zachwyca się brzmieniem polskiej mowy i nieźle się orientuje w naszej sytuacji społeczno-politycznej. Wyraża nadzieję na poprawę spraw mniejszości seksualnych w Polsce, zwłaszcza po jesiennych zmianach na scenie rządowej. Niemniej, polski wydawca nie epatuje lesbijskim motywem, słusznie i znacząco podkreślając słowo miłość. Krótka i trudna, bo Niemki i Żydówki, we wrogiej czasoprzestrzeni, skazana na smutny koniec w życiu oraz powstanie po latach w pieśni. Elizabeth Wust odkryła przecież swoją przeszłość dopiero po półwieczu od wojny, wypełniając misję pamięci. Dla niej rzeczywiście liczyło się uczucie, nie społeczny kontekst.

"Moja z całej duszy kochana dziewczynko - pisze Aimee do Jaguara. - W rocznicę naszego ślubu - długie i jakże krótkie pół roku - życzę Ci (...) szczęśliwej przyszłości! Co oznacza trochę pieniędzy, przytulne mieszkanie i miłych przyjaciół". Dla Felice przyszłość została jednak wyznaczona wojenną deportacją do hitlerowskiego obozu na Śląsku. W książce pojawia się nie tylko narracyjna opowieść o dawnych czasach, czytamy również fragmenty dzienników Lilly, listów obu kobiet, a nawet relacje synów Elizabeth Wust (jeden z nich wyemigrował do Izraela). Otrzymujemy obraz miłości i życia w Berlinie lat 40., dziwiąc się niejednokrotnie, że podobna historia miała miejsce właśnie tam. Dla Eriki Fischer, która sama jest Żydówką, jej dzieło to także głos pokoleniowego sumienia: piętnujący i biorący w obronę powojenne milczenie Elizabeth, jątrzący niezagojone rany żydowsko-niemieckiej przeszłości. Już otwierająca scena, gdy jedna z epizodycznych postaci tego dramatu puka do drzwi państwa Wust, by nająć się jako pomoc domowa, mówi wiele:

"Drzwi otwiera szczupła ruda osoba w szkłach bez oprawy.
'Dzień dobry'. Inge Wolf oddycha z ulgą. Po pięciu odzianych w podomki gospodyniach domowych, wykrzykujących na powitanie 'Heil Hitler' . . . o zwykłym 'dzień dobry' nie śmiała już nawet marzyć".

A potem zdarzy się to, o czym Elizabeth Wust, owa szczupła kobieta w okularach, mówiąca normalne "dzień dobry" mimo małżeńskich więzów z nazistą, nigdy nie zapomni. Przeciwnie, jak sama wyzna, to, że to ona przeżyła, nie wyszło jej na dobre. Schorowana i atakowana po wyjawieniu tej historii w książce i telewizyjnym talk-show musi codziennie być świadkiem zmian, których nie ma. "Stoję na przystanku, a dzieciaki hałasują. I nagle jedna kobieta mówi do drugiej: "Harmider jak w żydowskiej szkole". Czasami cieszę się, że niedługo już mnie nie będzie" - opisuje zdarzenie z ulicy. I dodaje: "Czasami jest mi smutno, teraz to już nie jest tylko moja historia". Może nie tylko, ale jednak jej. I młodej żydowskiej dziewczyny, dlatego mimo powabów historycznych uogólnień, czytajmy tę książkę jako opowieść o miłości. Do takiego czytania nie potrzebny jest żaden szczególny klucz zrozumienia. Każda próba socjologizowania i psychologizowania historii zagłady i winy kończy się przecież od lat bezradnym rozłożeniem dłoni i gorzkim komentarzem: "czasami cieszę się, że niedługo już mnie nie będzie".
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
...............................................................
Erica Fischer AIMEE I JAGUAR, przeł. K. Wientraub, Czarne, 2008

Thursday, May 15, 2008

Natalka Śniadanko AHATANHEL

Polubiłem tę autorkę od debiutanckiej „Kolekcji namiętności”, konwencjonalnej, ale ujmującej powieści-pamiętnika, w którym młoda kobieta opowiadała swoje życie. Na Ukrainie jeszcze radzieckiej i już wyzwolonej, a także na niemieckim stypendium. Tamta książka była właściwie historią miłosną, komedią sentymentalną, najnowsza propozycja Natalki Śniadanko to pozornie tylko ballada prowincjonalna.

W „Ahatanhelu” spotykamy kolejną wersję znanej z „Kolekcji namiętności” bohaterki, kobiety ciągle jeszcze młodej i świadomej tego, co traci i tego, co zyskuje, wracając do rodzinnych Tygrysowic z nienapisanym doktoratem, bez narzeczonego. Najmuje się nasza Lichosława Galiczenko do poczytnej gazety jako kierownik działu rozrywkowego. Dziennik nazywa się „Kolt 2”, bo powstał na gruzach popularnego niezależnego tygodnika „Colt”. Wystrzałowe skojarzenia, jak to w mediach, na miejscu, ale w tym przypadku chodzi o skrót: Kultura, Obiektywizm, Literatura, Teraźniejszość. Przygody osób związanych z gazetą obserwujemy na łamach prawie pięćsetstronicowej powieści, którą zresztą trudno zaklasyfikować. Bo z jednej strony zdaje się czytelnikowi, że trafił na klasyczne czytadło, z drugiej są sygnały z innych gatunkowych rejonów. Narracja na przykład z rzadka się zniża do dialogów, przeważa gawędzenie samej Lichosławy. Przez jej perspektywę poznajemy świat przewidywalnych małomiasteczkowych swojskich klimatów, z ludzkimi idiosynkrazjami do obdzielenia połowy Europy. A jednak nie ma u Śniadanko płaskości Chmielewskiej czy błahości Szwaji. Lekkość stylu nie prowadzi w kierunku tzw. kobiecego pisania, lecz ujmuje w przystępne ramy inteligencję literatury. Stąd raczej nowelowy Czechow, Gogol i Bułhakow mogą być patronami tej książki, nie zastęp kobiet produkujących bestsellery.

Jeśli jednak u wymienionej wielkiej trójki rosyjskiej satyry najważniejszy był śmiech z siebie samych, rodzajowy temperament i krytyczny komentarz, dla Śniadanko bywają zadania odmienne, bo i czasy się zmieniły. Mimo że rzecz dotyczy prowincjonalnych podlwowskich Tygrysowic, wiadomo, iż chodzi o Ukrainę w całości i współczesną cywilizację po części. Stąd choćby wątek pochodzącego ze wschodu niemieckiego profesora, który leczy psychikę dzisiejszego Europejczyka za pomocą specjalnej ukraińskiej metody: samogonem, ubojem świń, trudnymi warunkami bytowymi. Na neurotyczny syndrom sterylności najskuteczniejsza jest bowiem terapia szokowym prymitywizmem zajęć. Nieucywilizowana jeszcze Ukraina to idealna przestrzeń wzorcowa, twierdzi naukowiec. Tu zachorowań na nowoczesne choroby duszy ciągle niewiele. Może właśnie dlatego, że ludzie uwikłani są w codzienne gry i zabawy będące od dawna tradycją peryferyjnego wschodu.

Myliłby się ktoś, kto w „Ahatanhelu” widziałby tylko zwierciadło prowincji. Wdzięcznie, dosłownie, a jakby mimochodem poruszane przez autorkę sprawy tożsamościowe, narodowe, kulturowe niosą swoją wagę. Zza komicznego płaszcza co rusz wychylają się sieriozne maski, łatwe do rozpoznania ludzkie losy. „Ahatanhel” jest lepszą powieścią od „Kolekcji namiętności”, ciekawszą tematycznie i bardziej pomysłową. A tytułowy szczur, ochrzczony mianem rzekomego ukraińskiego poety, umiejący ogonem zanurzonym w sosie pomidorowym napisać na stole „Witam”, to wielce zagadkowa postać. Warto go przygarnąć pod czytelniczy dach, bo będą Państwo mieć i fenomenalną zabawę, i fenomenologiczny impuls do zorientowania się w rzeczywistości. Niekoniecznie ukraińskiej.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
………………………………………………
Natalka Śniadanko AHATANHEL, przeł. R. Rusnak, Czarne 2008

Thursday, May 8, 2008

Sławomir Shuty RUCHY

Sławomir Shuty najwyraźniej zaczadził się uznaniem po poprzedniej powieści „Zwał”, ogłoszonej manifestem antykonsumpcyjnym. Zamiast ze społecznym nurtem literatury chciał w przypadku nowej propozycji, by skojarzono go ze sztuką. Wyrównać proporcje. Dlatego pierwszy akapit książki jest tak zaskakująco opisowy, retoryczny, barokowy. Ale w granicach czytelniczego rozsądku. Potem autor buduje świat językowo ciekawy, poznawczo pusty, kotłując się wokół tytułowych „Ruchów”, które oznaczają tyleż dynamiczne, co puste związki płciowe. Ruchanie jednym słowem, „kilka opowieści o tegowaniu”. I gdyby brać te powieść w nierzadkie u nas ramy literatury powiatowej, byłoby krucho, ponieważ brakuje jej zarówno prawdy, jak kłamstwa. Rzeczywistość niby uniwersalnej polskiej mieściny nie mieści się w rzeczywistości ani nie przekonuje kreacją. Bohaterowie cierpią na płaskość, narracja wydaje się nawet bytem osobnym: „Patrząc na nią, poruszaną spazmem negacji, przypomniał sobie, że onegdaj zaprzysięgli sobie oprzeć partnerstwo na zasadach przejrzystości, merytoryczności i wiarygodności, ale teraz dotarło do niego, że jej infantylne marzenia – skończyć studia, a potem być szczęśliwą jak każda porządna dziewczyna – zaczynają działać mu na nerwy (...)”. Opisywane osoby, Basia i Paruch, są z innej lingwistycznej krainy, w dialogach brzmią skrajnie odmiennie.

Skoro zauważamy, że coś jest nie tak jak zwykle, że rzecz nie chce się poddać percepcyjnym ruchom ani w jedną, ani w drugą stronę, że nie mamy klucza do tego zamku, trzeba zawołać ślusarza albo filozofa. Literaturoznawczy ślusarz podpowie nam podejście satyryczne i zmieni powiat w miasto, filozof będzie się doszukiwał kulturowej diagnozy tzw. ludzkiej kondycji. Sama potrzeba zaprzęgania wewnętrznych pomocników od rozgryzania lektury stanowi porażkę autora. Zwłaszcza takiego, który potrafi jasno dać do zrozumienia. Jak zwał to zwał i kropka. Celnie, mocno, w środek cywilizacyjnego i jednostkowego problemu. Tutaj jasność nie istnieje, może dlatego, że Bóg ma wymiar „boga”, a często tu wykonywane „najpiękniejsze ballady miłosne” to taki sam „sztuczny tłum”, co zbiorowy bohater tej opowieści. Shuty przyznaje w wywiadach: „szokująca prawda stała się nudna i banalna. Wnioski, jakie pojawiają się wraz z nią, są równie zużyte. Seks jest więc w “Ruchach” śmieszny, czarno śmieszny, absurdalny, bezsensowny, automatyczny (...). Życie w “Ruchach” jest światem na finiszu” (artpapier.com). Nie przypadkiem więc „opodal wejścia do domu kultury” jest najciemniej.

No i wszystko się krystalicznie klaruje, żeby użyć maniery pisarza z krakowskiej Nowej Huty. Autor „Ruchów” robi krok w kierunku innego pisania, nieoczywistego i wyrafinowanego w zamyśle. Pragnie eksperymentu. Jak by to piękniej ujął Gałczyński, „człowiek pragnie podróży”. Niestety, w tym przypadku wyszła wycieczka, a czytelnik „czekał i zasnął, sen mu wąsy wydłużył”. I go nie zaczarowali. Przy czym daleko mi do pretensji i krytyki. Opowieść o wegetujących w schyłkowej czasoprzestrzeni typach spod mrugającej wyblakłym światłem gwiazdy ma ambicje i kosztowała trud. Słownictwo erotyczne wymagało wytężonej pracy. Łatwo byłoby sklecić „Zwał 2”, nawet umiejscawiając go na prowincji. „Antyranczo”, „Ple ple plebania”? Czemu nie, niech się ktoś zamierzy. Shuty próbuje czegoś dla siebie nowego, wędruje w subtelności warsztatu, przedstawiając się jako ktoś więcej niż prosty autor obrazoburczy. I ładnie, że jego kolejna książka to taka próba. Kto powiedział, iż za każdym razem musi się udać?
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.............................................................................................
Sławomir Shuty RUCHY, W.A.B., 2008