Sunday, July 20, 2008

Mircea Eliade MŁODOŚC STULATKA

W posłowiu do najnowszego wydania powieści Mircei Eliadego tłumacz Ireneusz Kania przywołuje starorumuńską baśń o królewiczu, który przychodzi na świat dopiero wtedy, gdy słyszy od ojca obietnicę wiecznej młodości i nieśmiertelności. Ponieważ rzecz jest niemożliwa, o czym chłopiec dowiaduje się od ojca dużo później, sam wyrusza na poszukiwania krainy wiecznego szczęścia. Żeni się tam z najpiękniejszą (i najmłodszą) wróżką, ale po pewnym czasie tęskni do dawnych chwil i miejsc. Wraca, starzejąc się i w końcu umierając po tym, jak zobaczył, że z dawnych, pamiętanych lat nic nie pozostało. „Młodość stulatka” to powieściowa wersja tej starej opowieści, baśń współczesna ilustrująca marzenia ludzkości i bezradność człowieka wobec własnej osobowości, którą trzeba kojarzyć z przeznaczeniem.

Eliade zaczyna tam, gdzie większość autorów kończy. W siedemdziesięcioletniego naukowca trafia piorun. Zamiast umrzeć Dominik Matei znajduje siebie w młodym ciele, z nieprzeżytą nigdy wcześniej energią myślenia i odczuwania. Mamy Wielkanoc 1938, Europę tuż przed epoką nazizmu. Można więc potraktować tę historię jako metaforę ucieczki, warto ją przeczytać jako odcinek znanego intelektualnego serialu, którego pozostałe części to: opowieść faustowska, amerykańska bajka o Ripie Van Winklu czy starożytny mit o śnie Endymiona. No i Wilde’owy „Portret Doriana Graya”. A przy tym „Młodość stulatka” pośrednio podsumowuje wielkie tematy myśli Mircei Eliadego: próby zbliżenia się do tajemnicy lub przynajmniej świadomości egzystencji oraz nieodłączny problem czasu . W powieści rumuńskiego filozofa, oryginalnie zatytułowanej „Młodość bez młodości”, czas się nie zgadza z czasem, więc w końcu nie wiadomo, co dzieje się naprawdę. Czy Matei rzeczywiście przeżył te odzyskane 30 lat, a jeśli tak, to w której rzeczywistości? Odpowiedzi nie będzie, bo nie odpowiedź ma znaczenie, lecz możliwość. Jak to zwykle na poziomie filozofii.

Na poziomie samej literatury książka Eliadego (i Kani) broni się ostatkiem sił, czyli tym, co stoi za nie najwyższym warsztatem akurat tego powieściopisarza. Eliade (i Kania) jest wybitnym eseistą; gdy rozpisuje dialogi na eseistyczny wykład, brzmi oczywiście zajmująco, kiedy, gdzieniegdzie, stara się rozmawiać słowami bohaterów, przegrywa z materią. No ale nie dla rzemiosła sięga się po takie książki, tylko dla ponadlekturowej refleksji, towarzyszącej czytaniu „Młodości stulatka” od otwarcia. „Prawdziwy sens kataklizmu nuklearnego może być tylko jeden: mutacja ludzkiego gatunku, pojawienie się nadczłowieka (…). Inaczej życie i historia człowieka nie miałyby sensu. Zmuszeni bylibyśmy przyjąć teorię cyklów kosmicznych i historycznych, mit wiecznego powtarzania się” – mówi młody psychiatra podczas spotkania z Dominikiem. Finał, który coś zmienia? Byłoby miło, lecz również strasznie, skoro porażenie piorunem młodej Weronice błyskawicznie dodaje lat.

Dominik Matei, a raczej sam Eliade, piszący swoją powieść niedługo przed siedemdziesiątką, zdaje się skłaniać ku tradycyjnym poglądom na temat bytu, zebranym w bibliotekach i podczas podróży, zwłaszcza na wschód. Także dlatego czasową ramą „Młodości stulatka” są religijne święta: Wielkanoc i Boże Narodzenie. Ich znacząca rola zostaje odwrócona, co w kontekście innych filozoficzno-psychologiczno-religijnych nawiązań książki Eliadego działa jeszcze mocniej. Dla rumuńskiego językoznawcy każdy język był mową równoprawną, każda teoria interesująca, każdy dokument istotny. Bo nikt nie ma dziś przecież pojęcia, jak jest naprawdę i z jakich snów się obudzimy. Nikt, dla kogo „Młodość stulatka” będzie nie przeciętną powieścią, lecz elektryzującym (czyli literackim) impulsem do zadumy. Może nad nową jakością życia, na przykład?
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
…………………………………………
Mircea Eliade MŁODOŚC STULATKA, przeł. I. Kania, WAB, 2008

Saturday, July 12, 2008

John Williams SEKS

Mimo wszystko to ciekawe i chyba jednak niepokojące: seks w sztuce nam ostatnio spowszedniał. Może dlatego, że nikt nam nie skraca smyczy tego, co wolno, co zakazane, a może dlatego, że twórcy się wyjałowili (zresztą pewnie z tej samej przyczyny). Legendy filmowego „Ostatniego tanga w Paryżu” nie powtórzył już potem żaden mistrz, choć np. Adrian Lyne miał wszelkie zadatki na następcę. Jeszcze w latach 90. wydawało się, iż kino jest w stanie odegrać w artystycznej sztafecie pokoleń ważną rolę, naturalnie wzbogacając temat seksu, ale tak się nie stało. „Intymność” Leconte’a wprawdzie wywołała dyskusje na jednym czy drugim festiwalu, lecz skandalu nie było, a pamięć o filmie sprzed ośmiu lat znacznie się zatarła. Przy okazji „Basenu” próbowano kreować Francoisa Ozona na nowego estetycznego obrazoburcę, wzbudzając uśmiech politowania niż poważne zaciekawienie. Seks to nie jest dziś dziedzina najwyższej twórczej aktywności ludzi sztuki.

Tym bardziej interesująco rysuje się podróż po tym, co było. Album Johna Williamsa zaczyna się od reprodukcji fragmentu klasycznego dzieła Ingresa, przedstawiającej zaloty, kończy „Śpiącą kobietą” Reitera, powstałą kilkadziesiąt lat później. Pomiędzy jednym a drugim wędrujemy przez wieki i artystyczne przestrzenie, obserwując sztukę erotyczną różnych kultur, a zwłaszcza indywidualności. Przeważa malarstwo, zobaczymy tu też sporo fotografii, gdzieniegdzie trafimy na rzeźbę. Całość okrasił autor oszczędnym komentarzem i celnymi cytatami z literatury. Wybór jest bardzo subiektywny, każdemu czytelnikowi czegoś z pewnością będzie brakować, każdy ma swoje zachowane w erotyczno-estetycznej pamięci sceny. Williams zaproponował klucz tematyczny. Poszczególne rozdziały zatytułował: „Od pierwszego spojrzenia”, „Flirt”, „Zaczęło się od pocałunku”, „Namiętny uścisk”, „Rozbieranie”, „Gra wstępna”, „Główne wydarzenie”, „Miłe wspomnienia” (tu niezbyt udanie przetłumaczony oryginalny „The Afterglow”). Przy czym „główne wydarzenie” zajmuje ledwie 40 stron na prawie 400-stronicową publikację. Prostota pomysłu Williamsa, czyli tradycyjna konstrukcja dramatyczna, mogłaby prostotą drażnić, lecz sprawdza się w tej księdze artystycznej wizji seksu nieźle, bo i tak nikt nie przegląda takiego albumu od okładki do okładki. Nie ma potrzeby. W podobnym wydawnictwie chodzi przecież nie o wartość badawczą, tylko o dyskretnie edukacyjny sentyment. Do sztuki, która była.

Williams pisze we wstępie: „Nic tak wiele nie mówi nam o konkretnym społeczeństwie niż formy, w jakich wyraża ono w sztuce popęd seksualny i sposoby rozwijania się miłosnych kontaktów”. To historia rytuału, moralizatorstwa, namiętności, rzecz pierwotna, ale też przetworzona, komiczna, perwersyjna. Ambicją autora było zaprezentowanie całości w albumowej pigułce i to się powiodło. Williams jest doświadczonym akademickim wykładowcą. Z jego wersji dziejów sztuki erotycznej bije chyba najbardziej radość seksu lub może radość przedstawiania seksu przez zastęp malarzy i poetów, radość niezmącona nawet ironią cytowanego w pewnym momencie Oscara Wilde’a, dla którego końcem erotycznego ogrodu rozkoszy są apokalipsy. Książka Williamsa może być wstępem do kolejnych artystycznych wtajemniczeń w jeden z najliczniej pojawiających się w sztuce motywów, może być jego zręcznym podsumowaniem. Z czysto estetycznego punktu widzenia na pewno lepiej sięgnąć po „Seks. Portrety namiętności” niż po kolejny kalendarz Pirelli.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
……………..……………………………….
John Williams SEKS. PORTRETY NAMIĘTNOŚCI, Arkady, 2008