Sunday, June 22, 2014

Katarzyna Bonda POCHŁANIACZ


Po trzech powieściach z Hubertem Meyerem Katarzyna Bonda zaczyna serię o czterech żywiołach Saszy Załuskiej, też profilerki (albo – jak kto woli – psycholożki policyjnej) i zostaje mianowana „królową polskiego kryminału” przez samego Zygmunta Miłoszewskiego. Słusznie?

Słusznie. Konkurencja do tytułu jest wprawdzie liczna, lecz żadna z pozostałych świetnych autorek nie daje czytelnikowi tyle, co Bonda. W POCHŁANIACZU talent i warsztat wręcz imponują, trzymając czytelnika w zainteresowaniu i napięciu od początku do końca. Przez firmowe Bondowskie 670 stron!

Sasza wraca do Polski po siedmiu latach stażu na Uniwersytecie w Huddersfield, gdzie istnieje mały Instytut Psychologii Śledczej, a ona robi tam doktorat. Choć sławni profesorowie Canter i Abrams chcą, żeby została, Załuska – to jej cecha charakterystyczna – stawia na swoim. Z córką Karoliną samotna matka wynajmuje apartament w Sopocie i pakuje się w sprawę zabójstwa, spotykając po drodze dawnych gangsterów i byłych kolegów z policji, z której wyrzucili ją za pijaństwo.

Ma zatem Sasza przeszłość, wydzierganą również na plecach z bliznami po oparzeniu. Stopniowo, wraz z rozwojem śledztwa, poznajemy historię rudej, piegowatej psycholożki i kilkunastu najistotniejszych dla fabuły postaci. Ponieważ akcja rozpięta jest między rokiem 1993 a 2013 w tle pojawiają się burzliwe dzieje przestępczej Rzeczpospolitej, jej rozwój od szemranych mafijnych interesów do przykrywkowych legalnych biznesów z piramidą Amber Gold na czele. Metoda Katarzyny Bondy: opieram się na faktycznych zdarzeniach, inspiruję się rzeczywistymi osobami i twardą wiedzą kryminalistyczną, resztę wypełniam wyobraźnią. To naprawdę działa.

Oczywiście, aby kryminał nazwać kryminałem, numerem jeden powinna być intryga. Jej konstrukcja w POCHŁANIACZU budzi podziw. Każda z postaci wnosi coś nowego, ma wyrazisty element charakteryzujący, pozwalający momentalnie zwizualizować czy to czterdziestoletniego śledczego Duchnowskiego, z którym nawet domowy kot łatwo nie przetrwa, czy Łucję Lange, ex-trucicielkę, barmankę z nocnego klubu Igła, oskarżoną o strzały przed północą. Widać też w dialogach pracę nie tylko nad brzmieniem, lecz także ich wypreparowaniem z tanich grepsów. Podobnie w opisach: Bonda stawia na krótką frazę, ale bez przesady. Przeplata proste ze złożonym, stereotypowe (jak ośmieszenie Saszy podczas policyjnej odprawy) z twórczym, nie ma u niej nic na siłę, dla czystego efektu, choć efektowności scenom nie brakuje.

Za zawikłanie akcji należy się autorce szóstka, bo nie stara się wpuścić  czytelnika w maliny, raczej podaje mu przewodniczą dłoń, angażując w rozwiązywanie zagadki. Nawet jeśli domyślimy się w pewnym momencie, kto zabił i dlaczego – bo retrospektywny początek sporo sugeruje – nasze zanurzenie w powieściowy świat nie osłabnie. Czytałem POCHŁANIACZA w okresie dużej zajętości i aktywności, tęskniąc wręcz za chwilami z Bondą, czyli Saszą. Mają panie wiele wspólnego. – W drugiej części (już napisanej) musiałam bohaterkę trochę uszkodzić. Pisząc tę scenę, czułam fizyczny ból, tak się z nią zżyłam – mówiła Katarzyna Bonda w radiowej rozmowie (do posłuchania tutaj). Zżyłem się i ja, więc niecierpliwie czekam na kolejne spotkania.

Brak choćby nominacji do Nagrody Wielkiego Kalibru dla Bondy za powieść POCHŁANIACZ będzie przestępstwem.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.........................................
Katarzyna Bonda POCHŁNIACZ, Muza, 2014

Friday, June 20, 2014

Raz jeszcze o Teatrze Polskim

Pojawiły się tzw. przecieki ws. decyzji Zarządu Województwa Dolnośląskiego o odwołaniu Krzysztofa Mieszkowskiego z funkcji dyrektora Teatru Polskiego we Wrocławiu. Nie jest to dobra wieść.

Pod wieloma względami Mieszkowski jest idealną osobą na tym stanowisku. Dzięki jego wizji (choć nie wszystkim ona w smak) Polski wyszedł z artystycznego impasu i stał się znów po latach jedną z topowych scen teatralnych w kraju, chętnie zapraszaną na gościnne i festiwalowe występy w świecie. Jak tę pozycję zbudowano? Zapraszając wybitnych artystów i umożliwiając im względnie komfortową pracę z wybitnymi aktorami, stawiając na twórców, którzy potrafią atrakcyjnie powiedzieć coś nie tylko ciekawego, ale i nowego współczesnym widzom. Nie zawsze się oczywiście udawało, bywały strzały chybione, lecz tak – co najmniej – intrygującego repertuaru nie dorobiła się żadna wrocławska scena. Czemu więc zarząd chce odwołać dyrektora teatru powszechnie w środowisku chwalonego (ponad 140 nagród na festiwalach), chętnie odwiedzanego przez publiczność (wpływy z biletów w tym roku mogą sięgnąć nawet 3 milionów złotych)?

Krzysztofowi Mieszkowskiemu zarzuca się niegospodarność, niezachowanie dyscypliny finansowej, bo Polski ma już ponad 600 tysięcy zobowiązań wymagalnych. A w umowie o prowadzenie tej instytucji z dyrektorem istnieje zapis o ewentualności zwolnienia, gdy owe wymagalne będą się utrzymywać w kolejnych trzech miesiącach. Tak się właśnie zdarzyło. Zdaje się też, że urzędnicy wyczuli moment zapewniający powodzenie ich działań, które podejmowali już przynajmniej dwukrotnie w przeszłości. Kłopoty finansowe teatru ciągną się od lat, w papierach kosztów-wydatków cyfry się wojewódzkim zarządcom nie zgadzają nie od dziś. Za pierwszym razem, w 2007 roku, odejście Mieszkowskiego zablokował były już minister kultury Bogdan Zdrojewski, aktualnie poseł-elekt Parlamentu Europejskiego. Może i środowisko kulturalne znowu zaprotestuje, jednak bez przychylności nowej pani minister uratować stołek dla Krzysztofa Mieszkowskiego się nie uda. Czy minister się wtrąci? Wątpię. Dwa lata temu wicemarszałek Radosław Mołoń, widząc długi dolnośląskich scen (nie jedynie Polskiego), planował reformę: wprowadzenie menedżerów jako szefów naczelnych (decyzyjnych). Opór środowiska był tak mocny, że pomysł arbitralnej zmiany systemowej nie mógł się powieść. I dobrze, lepiej podchodzić do instytucji artystycznych jednostkowo. Z tamtego okresu zostało ukute w Teatrze Polskim powiedzenie „Teatr nie jest produktem, widz nie jest klientem” oraz wspomnienie po sztuce wymierzonej w urzędników („Czy pan to będzie czytał na stałe?”). No i pewnie jakaś zadra.

Czy Krzysztof Mieszkowski to rzeczywiście zły zarządca, niedbający o finanse instytucji publicznej? Dochody z biletów i frekwencja są, podobnie jak pieniądze za festiwalowe zaproszenia (w ciągu ośmiu lat 10 milionów złotych). To efekt realizowania wizji artystycznej, produkowania takich tytułów jak SPRAWA DANTONA, ZIEMIA OBIECANA, COURTNEY LOVE, DZIADY, TERMOPILE POLSKIE i tak dalej. Szukając przychodów, dyrektor namówił reżyserów i scenografów na niełatwe przenoszenie spektakli ze Sceny na Świebodzkim na Scenę im. Grzegorzewskiego, która ma liczniejszą widownię, a więc więcej biletów można sprzedać. Wnioskował też Mieszkowski z sukcesami o dodatkowe pieniądze. – W kasie brakuje miesięcznie prawie 200 tysięcy złotych, tyle mamy miesięcznych przychodów własnych – mówi dyrektor. Wychodzi zatem na zero, ale nie zostaje mu na wystawianie premier. – Stąd dług – dodaje Krzysztof Mieszkowski, oskarżany o robienie teatru na krechę.

Co do tego, że Teatr Polski jest niedofinansowany zgadza się nawet wicemarszałek Mołoń. Jeszcze kilka tygodni temu zapowiadał: Chcę to zmienić. Dziś wydaje się, iż zmiana polegać ma na ogłoszeniu konkursu na nowego naczelnego szefa, który dostanie przy okazji większą dotację. Tak było, gdy Urząd Miasta Wrocławia żegnał się z Krystyną Meissner odchodzącą z Wrocławskiego Teatru Współczesnego. Pamiętam, jak Meissner mówiła o 6 milionach, których chciała i nigdy nie dostała, a po wyborze na dyrektora właśnie taką coroczną dotację otrzymuje Marek Fiedor. Mieszkowski powtarza: Teatr Polski potrzebuje dodatkowych 3 milionów na normalne funkcjonowanie. Jeśli odejdzie, a nowemu szefowi taki prezent zostanie podarowany na wejście, urząd zachowa się nie fair. Bo przyzna wtedy rację Krzysztofowi Mieszkowskiemu, uznając własny zarzut o niegospodarność za niewłaściwy.

Co Mieszkowski mógłby jeszcze zrobić, by przyciągnąć pieniądze do teatru? Może częściej współprodukować spektakle. Może powiedzieć wprost: z żalem dziękujemy za Scenę Kameralną (lub na Świebodzkim), bo przy niewystarczającej dotacji nie jesteśmy w stanie jej utrzymać. Może jednak grać mniej, a aktorom poradzić, by poszukali dżobów, jeśli chcą zarobić więcej. Może jeszcze aktywniej szukać sponsorów. A może przeprogramować trochę swą wizję na czasy niesprzyjające. Czyli: nie mam kasy na trzy duże premiery w tzw. roku finansowym, OK, zrobię jeden brylant plus parę innych tańszych realizacji. Tańsze nie zawsze znaczy gorsze, czego dowodem choćby DZIECI Z BULLERBYN czy SMYCZ. Kompromis finansowo-artystyczny przy ewidentnie zbyt małych środkach na funkcjonowanie tak dużego teatru to najwyraźniej przykra, ale konieczność. Podczas sejmikowej komisji kultury radni mówili dyrektorowi: „obowiązuje dyscyplina finansowa, choć chciałoby się więcej, dopóki nie mam środków, nie podpiszę umowy” (Janusz Marszałek), „są teatry, które stać na droższe przedstawienia, są te, których nie stać, bo mamy dołek” (Barbara Zdrojewska).

Doceniam Krzysztofa Mieszkowskiego za walkę o świetny teatr w czasach kryzysu, za to, że zebrał wokół siebie grupę znających się na rzeczy pasjonatów, stworzył z nimi teatr liczący się w kraju i międzynarodowo, pobudzający do dyskusji o kulturze w ogóle, fascynujący i denerwujący, dynamiczny i barwny. Do Polskiego chce się przyjść, coś przeżyć, wychodząc czasem zachwyconym, czasem poirytowanym, zawsze z jakimiś emocjami lub przemyśleniami. To prawdziwa i niełatwa do osiągnięcia wartość. Ale też mam do Krzysztofa Mieszkowskiego pretensje o to, że daje wojewódzkim urzędnikom (niepałającym do niego sympatią) powody do zwolnienia, ignorując zapis w swojej umowie o pracę; że zamiast nieustannej ‘ucieczki do przodu’ (jak sam to nazywa) nie robi kroku w tył. Bo jeśli go odwołają, może stracić na tym przede wszystkim teatr i widz.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI

Monday, June 16, 2014

PATERNOSTER (Wrocławski Teatr Współczesny)


Józio, bohater sztuki Helmuta Kajzara i spektaklu Marka Fiedora pt. PATERNOSTER, powraca do swojego dawno nieodwiedzanego wiejskiego domu i mieszkających tam rodziców. Ojciec wita się z początku niechętnie, ale gdy tylko widzi „tysiąc złotych na drobne wydatki” wpuszcza marnotrawnego syna za próg. Przychodzą znajomi rodziny, pojawiają się przyjaciele Józia, dziś sławnego artysty, kompozytora, który studiował w Londynie, bywa w Paryżu. Wiejskie środowisko ma go za takiego samego gamonia jak oni sami i traktuje podobnie jak kiedyś w czasach sielskiego, anielskiego dzieciństwa pod pasem ojca, twardym protestanckim słowem pastora i stołem, gdzie z koleżanką palili papierosy. Ów abstrakcyjny Paryż, gdzie „koniecznie trzeba zobaczyć wystawę”, z miejsca zostaje przerobiony w „dupę ryżą”, unieważniając wszystkie niby osiągnięcia bohatera w wielkim świecie. A tak w ogóle to okazuje się, że to sen, ten powrót Józia do korzeni.

Nie jest snem spektakl we Współczesnym. Byłem tam, oglądałem prawie dwie godziny, sporą część widowiska przeziewałem, ale też – kronikarsko relacjonuję – słyszałem mocne brawa uśmiechniętych współwidzów. Dobrze, że nikomu nie przyszło do głowy wstać przy owacjach.

Trzeba oddać Markowi Fiedorowi, iż świetnie czuje teatralny czas, układa sceny rytmicznie, każda ma tempo i płynnie przechodzi w kolejną. Na dobrym poziomie występują aktorzy, z – jak zawsze – przekonującym Jerzym Senatorem w roli Józia. Daje się też zauważyć indywidualna i zespołowa praca nad słowem, intonacją, zaśpiewem, co urozmaica aurę spektaklu i dopowiada znaczenia. Ale jak tu tak znakomitego reżysera wychwalać za sprawy podstawowe. Zastanawiam się więc, po co temu doświadczonemu artyście tak oczywisty pomysł na scenografię (prostokąt sceny otoczony przezroczystym woalem). Nazbyt czytelne zaznaczanie rzeczywistości snu może świadczyć o niepewności. Czy aby ten Kajzar naprawdę interesujący dla dzisiejszej publiczności, czy się przebije, czy niegdysiejsze awangardowe śniegi nie stopniały do reszty?

Jak się Państwo już domyślają, na powyższe pytania odpowiadam: nie - nie - tak. Wprawdzie zwarty i zdyscyplinowany aktorsko spektakl Fiedora przywraca pamięć o znaczącej postaci z historii wrocławskiego teatru, lecz nie pobudza do myślenia o świecie teraźniejszym. Biografia Józia jest na poły konkretna, na poły uniwersalna, więc teoretycznie można by się przejrzeć w losie dojrzałego (?) mężczyzny szukającego po latach tożsamościowej bazy, bo przyszedł na to w końcu moment, jak przychodzi w przypadku większości ludzi. Kłopot w tym, że Kajzar to nie Różewicz ani Gombrowicz, nie tej klasy dramaturg albo myśliciel. Słusznie mu zarzucano naśladownictwo. Może teksty późniejsze byłyby odkryciem? Kiedyś awangardowa, teraz archaiczna forma PATERNOSTERA trąci tym szczurem, którego mięsem ojciec chce nakarmić znamienitych gości, to teatr ery minionej, do srebrnej setki Teatru TV, nie na Scenę na Strychu Współczesnego. Nie mógłby Fiedor walnąć między oczy jakimś nowym zygmuntem? Ceni przecież współczesne powieści. 

Nie działa na mnie Kajzar wyciągnięty z lamusa, ale interesuje coś, co składa się – być może – na wrocławski serial teatralny Marka Fiedora. I mam nadzieję, że do trzech razy sztuka, że następnym razem opowieść o mężczyźnie w wieku uświadamiania sobie własnych pogubień, porażek, może i zwycięstw, zapoczątkowana rok temu w sumie udanym ZAMKIEM wg Kafki, dobierze lepszy materiał wyjściowy i dojściowe sposoby prezentacji. Poprawna sztuka o życiośnie jakiegoś Józia z jakiejś PRL-owskiej dekady jest artystycznym krokiem wstecz.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.........................................
Helmut Kajzar PATERNOSTER, reż. Marek Fiedor, Wrocławski Teatr Współczesny, Scena na Strychu, 15.06.2014      

Sunday, June 8, 2014

TEATR POLSKI - DŁUG, ALE I SUKCES

W Teatrze Polskim we Wrocławiu dzieje się źle czy dobrze? Jest dług ze zobowiązaniami wymagalnymi, jest też mocny repertuar z przebojową nowością, czyli DZIADAMI w reżyserii Michała Zadary na czele. Robić te DZIADY i narażać się na kłopoty finansowe, bo z dotacji nie da się wyżyć, czy nie robić i zamienić czołowy teatr w Polsce w teatr średni, bez takich nazwisk jak Lupa czy Klata na afiszu, bo oni żądają wyższych honorariów? Przed takim dylematem stanął Krzysztof Mieszkowski, szef Polskiego, wybierając Sztukę.

Radosław Mołoń, wicemarszałek województwa dolnośląskiego (to urząd marszałkowski jest organizatorem działalności teatru), mówi jednak: Chwila, a gdzie dyscyplina finansowa? Przyznaje też, że placówka ma za mało pieniędzy na funkcjonowanie, nie waloryzowano dotacji od lat, nawet o wskaźnik inflacji. A koszty rosną, czynsze, energia, także minimalne płace kosztują zarządzających więcej niż kiedyś. Czyli zgoda co do meritum, niezgoda co do detali.

Detalem decydującym są 3 miliony złotych. Tyle, jak oszacował teatr, brakuje do stabilnej działalności: wypłacania zobowiązań wobec ludzi i instytucji, produkowania premier, grania bieżącego repertuaru, utrzymania trzech budynków z trzema scenami (im. Grzegorzewskiego przy ul. Zapolskiej, Kameralną przy Świdnickiej, na Świebodzkim). Czy urząd da te pieniądze – nie wiadomo. Kryzys jeszcze nie minął. Teatr Polski wysłał pisma, nie chcąc oszczędzać jak rok temu, gdy zrezygnowano z zagrania kilkudziesięciu przedstawień. Nie zarobili aktorzy, którym płaci się – obok niewielkiej stałej etatowej pensji – za występy. Dług zmalał do 50 tysięcy. Zatem wyjście awaryjne istnieje, lecz tracą na nim ludzie i ich rodziny.

Co jeszcze można robić? Realizować mniej premier. Sąsiedzki Teatr Muzyczny Capitol (z podobną 10-milionową dotacją) radzi sobie bez zadłużania się, ale z mniejszą liczbą premier na obu scenach na sezon. Taka rzeczywistość i już. I jeszcze jedna możliwość: jeśli Polski nie może obsłużyć trzech budynków z dotacji samorządowej (ministerialną musi wydać wyłącznie na cele artystyczne i edukacyjne), to oddanie Sceny Kameralnej lub Sceny na Świebodzkim właścicielom (odpowiednio miastu i Polskim Kolejom Państwowym) nasuwa się jako jedno z rozwiązań automatycznie. Tylko czy to są dobre rozwiązania? Wiążą się ze zwalnianiem ludzi, zubożeniem oferty kulturalnej. Inny pomysł: zaprosić miasto Wrocław do współfinansowania. Na miejscu teatralnego kuratora Europejskiej Stolicy Kultury sam bym zadzwonił do dyrektora Mieszkowskiego, proponując partycypację w realizacji niezwykłego i odważnego projektu wystawienia całości Mickiewiczowskich DZIADÓW bez skrótów.

Teatr Polski ma dziś świetny zespół aktorski (zbyt liczny nawet na bieżącą liczbę premier, ale świetny), są nagrody na festiwalach (ostatnio dla Bartosza Porczyka i Mariusza Kiljana), zaproszenia na występy gościnne, również zagraniczne. Krzysztof Mieszkowski z dumą mówi, że za jego dyrekcji (8 lat) udało się na tym zarobić 10 milionów. Do Polskiego przychodzi też publiczność (przychody ze sprzedaży biletów tylko w tym roku to milion złotych), DZIADY zobaczy w czerwcu 9-tysięczny widz.
Jednym się podoba, innym mniej, trzecim w ogóle, lecz obojętnie takich sztuk jak KRONOS, COURTNEY LOVE, TERMOPILE POLSKIE czy ZIEMIA OBIECANA oglądać się nie da. Pamiętać warto o działaniach edukacyjnych, o poniedziałkowych cyklach spotkań z artystami, czytań nowych i starych tekstów z darmowym wstępem. Teatr żyje, pobudza dyskusje, zbiera wokół siebie myślącą młodzież, buduje tzw. społeczne relacje, które – być może – zaowocują jakimś lepszym kontaktem międzyludzkim w przyszłości.

No ale wisi dziś także w powietrzu to powracające od czasu do czasu pytanie: Czy dyrektor Mieszkowski poleci, skoro znów robi długi, odszedł zastępca ds. ekonomicznych (Grzegorz Stryjeński) i nie przewiduje się nowego? Nie przepadają za Krzysztofem Mieszkowskim strażnicy finansów, nie w smak jego szefowanie ludziom szukającym w teatrze klasyki klasycznie wystawionej. Ci powtarzają: co szkodzi takiej dużej instytucji zaprezentować raz na rok lub dwa przedstawienie może niemodne, lecz przyjazne wszystkim. Są wołania o HAMLETA w zamku, nie w garderobie, o nowe komedie w stylu hitowego MAYDAY-a czy OKNA NA PARLAMENT, eksploatowanych od lat przy pełnych widowniach. Część aktorów też chciałaby bardziej tradycyjnego repertuaru.

Programowa linia Krzysztofa Mieszkowskiego i jego współpracowników nie trafia do każdego. Dyrekcja Polskiego woli artystyczny ferment od utrwalania skamielin, opowieści złożone zamiast prostych. Nic w tym złego, tym bardziej że taka wizja działa, sądząc po wyróżnieniach, choć – trzeba zaznaczyć – festiwalowa rzeczywistość bywa złudna, bo elitarna. No ale codzienna publiczność w teatrze jest, nietrudno się przekonać.

Łatwo rzucić: Mieszkowski musi odejść, zwłaszcza teraz, gdy do Parlamentu Europejskiego przenosi się protektor dyrektora minister Bogdan Zdrojewski, zespołowi aktorskiemu zaczyna dolegać brak cierpliwości. Natychmiast rusza giełda nazwisk potencjalnych następców, Teatr Polski we Wrocławiu to prestiż, kariera. Lecz także kłopoty. Bo faktem jest niedofinansowanie, co wyraźnie podkreśla i marszałek.

Mieszkowski ma w środowisku pozycję, właśnie został laureatem srebrnej Glorii Artis za zasługi na rzecz kultury. To, że reżyseruje tu Krystian Lupa, Jan Klata, Monika Strzępka, Barbara Wysocka, Michał Zadara, ostatnio też Paweł Miśkiewicz, były szef tego teatru, to jego zasługa. 170 tysięcy złotych dla Lupy za przygotowanie WYCINKI (adaptacja, reżyseria, scenografia, światło) nie uważam za kwotę wygórowaną, to wybitny artysta. 90 tysięcy dla Jana Klaty? Warto. Lepiej mieć na afiszu takie magnesy niż debiutantów lub średniaków.

Trudno również ot tak znaleźć dla Krzysztofa Mieszkowskiego ekwiwalent. Ale i on powinien zrozumieć, że czasem powinien z czegoś zrezygnować, powiedzieć stop. Na tyle premier nas teraz nie stać. Przed uruchomieniem produkcji, przed pójściem w długi zapewnić sobie dodatkowe pieniądze (może strategicznego sponsora jak Opera Wrocławska i Narodowe Forum Muzyki) albo dowiedzieć się, że ich nie dostanie i z żalem przeczekać. Rzeczywiście, w  jednym roku ciężko wydobyć środki i na DZIADY, i na TERMOPILE i WYCINKĘ.

Marszałek Mołoń deklaruje: nie ma pomysłu odwołania dyrektora; widzi więc szansę na kontynuowanie współpracy owocującej w artystyczne sukcesy. Czy tego samego zdania będą pozostali członkowie zarządu i radni województwa, mający własne gusta, sympatie, koalicje, no i słupki przychodów-wydatków przed oczami?
GRZEGORZ CHOJNOWSKI

Sunday, June 1, 2014

Olgierd Świerzewski ZAPACH MIASTA PO BURZY


Na potężne nazwiska wskazuje wydawca książki Olgierda Świerzewskiego. Na czwartej stronie okładki czytamy, że mamy do czynienia z „porywającą historią miłości z upadającym imperium w tle”, że to „wielka historia rodem z Tołstoja, ciemna strona rosyjskiej natury rodem z Dostojewskiego”. Uff, po takiej laudacji nic tylko wziąć głęboki oddech i zabrać się czym prędzej do lektury, przy okazji ćwicząc mięśnie przedramion i sprawność nadgarstków, bo ponad siedemset stronicowa cegła swoje waży.

Fabuła rozciągnięta jest na 30 lat. Zaczynamy w Moskwie 1 czerwca 1979 roku od życzeń, jakie składa matka synowi w Dniu Dziecka. W prezencie Oleg dostaje OBRONĘ NIMZOWITSCHA, książkę na temat szachów, którymi się pasjonuje. W finale znajdziemy się w Londynie w roku 2000, po drodze uczestnicząc w biografiach bohaterów i dziejach zmieniającej się Rosji (autor zadedykował swą powieść pamięci dziadków, urodzonych w Sankt Petersburgu – tam też trafimy).

Główne napięcie tworzy się między dwoma mężczyznami, młodziutkim z początku Olegiem Antonowem i młodym Anatolijem Romancewem, nadziejami rosyjskich szachów. Ich pojedynek sportowy i życiowy ciągnie ambitnie zaplanowaną powieść z bogatym drugim planem, pokaźną geografią (podróżujemy także m.in. do Odessy, Nowego Jorku, Dortmundu, Paryża, Linares, Reykjaviku). Antonow i Romancew przypominają Kasparowa i Karpowa, najsłynniejszych arcymistrzów z Rosji, toczących kiedyś boje, którymi interesował się świat (Olgierd Świerzewski był ich doradcą). Dziś szachy straciły tamten blask, lecz w książce ZAPACH MIASTA PO BURZY świecą nim jeszcze jasno.

Autor poświęca królewskiej grze liczne strony, relacjonując i analizując poszczególne partie i posunięcia. Zbyt detaliczne to opisy na romans, jakim z pewnością ZAPACH... ma być przede wszystkim. Obawiam się, że kobiety jako czytelniczy target nr 1 tej książki, będą przewracać te kartki z d4, e4, Grünfeldem i Caro-Kann. Sam zresztą to robiłem. Z drugiej strony, no, jest to jakiś pomysł, by wojnę w czasach (względnego) pokoju zastąpić sportem tak wyrafinowanym, jak szachy. Miłośnicy partii hiszpańskiej czy obrony sycylijskiej będą może usatysfakcjonowani, choć i pewnie niektórych zdziwi aktywność Roberta Zimmermana (wzorowanego na Bobbym Fischerze) w roku 1979, siedem lat po meczu stulecia Fishera ze Spasskim (jego zastępuje tu Tigran Wartanowicz Gurgenidze – z gruzińskim arcymistrzem Buchutim Gurgenidzem nie mylić).

Na szczęście dla czytelniczek Świerzewski potrafi i tak: „Mgła, która o poranku spowiła budzący się ze snu Wiedeń, nadała miastu romantyczny koloryt”, „O poranku, niebo nad Wolskiem mieniło się przepiękną purpurą, która niczym płomień gorejącej ropy rozlanej na oceanie, płonęła na ciemnobłękitnym sklepieniu nieba”. Hm, podobno gdy jako szesnastolatek autor tych zdań wygrywał konkurs „Szukamy polskiego Szekspira”, usłyszał od Tadeusza Różewicza, że jest ‘młodym Jamesem Joyce’em'. Z pewnością nie jest nim już dziś, kiedy „noc spuściła welon na pełne życia miasto”. Bliżej mu do Janusza Leona Wiśniewskiego niż Lwa Nikołajewicza Tołstoja, również w portretach kobiecych: Tatiany (pięknej aktorki filmowej i teatralnej), Katii (ślicznej fryzjerki z dyplomem uniwersytetu). Gwarantuje to – prawda – bestsellerowe powodzenie, nie zapewni miejsca w historii literatury, mimo próby pokoleniowego szkicu i historycznego tła (Afganistan, zimna wojna, pieriestrojka, pucz Janajewa).

Jednakże nie można odmówić powieści Olgierda Świerzewskiego nie tylko wdzięku (o ambicjach już wspominałem), ale i pewnej siły przyciągającej. Postaci pozostają w głowie, fabułę śledzimy z ciekawością, wyczuwając tam i ówdzie wykoncypowanie, taktyczne triki pisarskie i tanie sztuczki („biały płaszczyk”...), lecz także doceniając dar opowiadania, może i dając się chwilami nawet porwać emocjom. Zupełnie się nie zgadzam z okładkowym blurbem Leszka Bugajskiego („Dawno – a może nigdy – nie czytałem tak potężnego pod każdym względem i odważnego prozatorskiego debiutu”), choć nazwisko Świerzewski warto zapamiętać, bo zachwyty formułowane teraz na wyrost mogą się kiedyś spełnić.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
........................................
Olgierd Świerzewski ZAPACH MIASTA PO BURZY, Wydawnictwo Literackie MUZA, 2014