Sunday, October 26, 2014

WYCINKA (Teatr Polski we Wrocławiu)




Kiedy opowiadałem znajomym, o czym jest najnowszy spektakl Krystiana Lupy i Teatru Polskiego we Wrocławiu, niewiele się namyślając zadali takie pytanie: A czy nas to będzie interesowało, czy nas to dotknie? Zasadne pytanie. Bo WYCINKA jest opowieścią o grupie artystów, którzy swoje twórcze i buntownicze osobowości sprzedali karierom, medalom, pieniądzom. Kiedyś urzędnik od kultury był dla nich wrogiem lub przynajmniej pogardzanym prostakiem, dziś stał się władcą rozdającym odznaczenia, nawet nie partnerem. Nie tylko artystów dosięga podobny mechanizm degeneracji wolności i niezależności, nie tylko artyści gnuśnieją, idąc w lata i dostatek. Zresztą i młodzi we współczesnych czasach żyją podwójnym życiem, nie potrafią narzucić własnej bezkompromisowej postawy wobec sztuki i rynku starszym, więc dostosowują się do systemu. Progresywna kiedyś komuna surrealistów przeszła w fazę karykatury, wycinając z siebie talent, świeżość, marzenie, wpadając w rutynę.

Na artystycznej kolacji artystycznego małżeństwa Auersbergerów zjawiają się artystyczni przyjaciele. Posiłek odbywa się późną porą, bo honorowym gościem ma być słynny aktor Teatru Narodowego, powszechnie podziwiany odtwórca roli Ekdala w DZIKIEJ KACZCE. Wiadomo, spektakl kończy się późno, więc sandacza balatońskiego będzie się tu jadło dopiero po pierwszej w nocy, popijając winem z eleganckich żałobnych kielichów. Żałobnych także dlatego, że samobójstwo popełniła Joana, aktorka, malarka, pisarka, od lat bezproduktywna alkoholiczka, dawniej czołowa postać bohemy. Koledzy i koleżanki wspominają Joanę, topiąc w winie smutek nie tyle po niej, co po sobie samych. Trupów w tym towarzystwie jest oczywiście więcej.

Pierwsza część spektaklu Lupy to koncert na ludzki los, gorzka historia dojrzewania do konformizmu, starzenia się i śmierci. Joanę zobaczymy w retrospekcjach, jej pogrzeb i stypę na filmowym ekranie. W drugiej części pojawi się już jedynie jako zjawa, uwierający rewers tego, co zostało z awangardowej sztuki, młodości, melancholijny wyrzut sumienia. Druga część to mocno momentami publicystyczne show, w którym pierwsze skrzypce gra aktor Teatru Narodowego w Warszawie Jan Frycz. Śmiejemy się z aluzji do aktualnej sytuacji polskiego teatru i Teatru Polskiego:„Co pan sądzi o tym, że wkrótce do pana teatru zawita nowy dyrektor?”, „dobrą farsę może pan obejrzeć tylko w stolicy”. Są i wycieczki personalne: Maja: „...dwa tygodnie temu byłam z tobą na Damaszku”, Gerhard: „...na Damaszku, na tak okropnym przedstawieniu, że mi się flaki przewracały...”. Krystian Lupa odszedł wszak ze Starego Teatru (narodowego) w Krakowie wraz z pojawieniem się tam Jana Klaty, reżysera sztuki „Do Damaszku”. Stołeczny młyn, gdzie miele się sztukę i artystów, zdarza się – jak widać – wszędzie, w Polsce, w Austrii, w Wiedniu, Warszawie, Krakowie. Wrocław (na razie) jest pewnym wyjątkiem, ale – bądźmy szczerzy – też nie dla wszystkich łaskawym. Krzysztofa Mieszkowskiego, tworzącego bezkompromisowy, najlepszy teatr w mieście nigdy jeszcze nie nominowano nawet do tutejszej nagrody teatralnej (Teatr Polski nie należy do instytucji kultury pod miejskim zarządem), podczas gdy w innych przypadkach wystarcza dużo, dużo mniej, by znaleźć się w czwórce zauważonych. Krystian Lupa mówił kiedyś w wywiadzie o dworskości nagród i coś w tym jest.


Jest zatem WYCINKA znakomitym połączeniem uniwersalności i aktualności, jakiejś życiowej summy i czasowego konkretu, poetyckości i epickości zarazem, czyli tym, co składa się na klasowe dzieło sztuki. Żeby zadziałało zgodnie z potencjałem potrzeba jeszcze znakomitego wykonania. W przypadku WYCINKI nie ma się do czego przyczepić. Aktorzy doskonali, scenografia niesamowita, muzyka dobrana do tego ostatniego bolera dawnych przyjaciół idealnie (w czym pomógł autor tekstu Thomas Bernhard). Na premierowym spektaklu reżyser dyrygował całością w swoim (kantorowym) stylu, głośno dbając o precyzję scen i na stojące w końcu owacje wyszedł zadowolony, dłoń nawet uścisnął profesorowi Deglerowi umiejscowionemu w pierwszym rzędzie krzeseł. Lupa subtelnie, unikając sentymentów, balansuje między cierpkim a śmiesznym, kłamstwem, pozorem, powagą, ironią, zwraca uwagę na ogólnoludzki, nie tylko artystyczny dramat. Przez sporą część WYCINKI światła na widowni pozostają niewygaszone, czym reżyser podpowiada publiczności: samych siebie oglądacie, swój świat i swój teatr.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.........................................
Thomas Bernhard WYCINKA, reż. Krystian Lupa, Teatr Polski we Wrocławiu, 23.10.2014, rząd IX, miejsce 23 (to ważne, bo w pierwszych rzędach narzekano na akustyczny bełkot dochodzący ze sceny w pierwszej części spektaklu)     

Sunday, October 19, 2014

Pavol Rankov: Angelus 2014




Ktoś, kto nie czytał książek nominowanych do finałowej siódemki Angelusa, i poszedł na galę do Teatru Muzycznego Capitol, odniósł pewnie wrażenie, że literatura środkowej Europy jest jakaś dziwna. Niby o czymś, pamięci, inicjacji, związkach męsko-damskich, śmierci, życiu, wojnie i o tym, co po wojnie, ale nudna. Wina to reżysera sobotniego widowiska, bo wybrał do aktorskich prezentacji fragmenty ani atrakcyjne, ani charakterystyczne dla większości z powieści-finalistek. Angelus to jedyna znana mi nagroda, której ceremonia kończąca jurorskie wybory, ma taką oprawę, dlatego nie wolno jej psuć. Najpierw artyści przybliżają książkowe światy w scenach-etiudach, potem pisarze i tłumacze dowiadują się, komu tym razem dopisała fortuna. Dziewiąta edycja pod względem sceniczno-artystycznym była najsłabsza z dotychczasowych (mimo paru bardzo dobrych aktorów na scenie i akompaniującej kameralnej orkiestry). Na szczęście, literackie wartości każdego z nominowanych dzieł są niepodważalne.

Wygrał Słowak Pavol Rankov i jego ZDARZYŁO SIĘ 1 WRZEŚNIA (ALBO KIEDY INDZIEJ), powieść dostrzeżona również przez czytelników, którzy po raz pierwszy mogli internetowo głosować, wskazując pierwszego laureata nagrody im. Natalii Gorbaniewskiej, zmarłej rok temu byłej już przewodniczącej Angelusowego jury. Zatem urzeczywistniła się rzadka sytuacja równości między werdyktem publiczności i fachowców. Kilku jurorów zresztą najwyraźniej zaskoczył ostateczny rezultat niełatwych wyborów, zakończonych dopiero po trzeciej turze. 5:4 na korzyść Rankova to wynik minimalny, osiągnięty w rozgrywce przypominającej rzuty karne w piłkarskim meczu – przyznawał aktualny szef jury Mykoła Riabczuk (sam na Słowaka nie głosował). Przypuszczam, że pokonaną książką było OSTATNIE ROZDANIE Wiesława Myśliwskiego, pojawiające się najczęściej na przedfinałowej giełdzie. Ale na pierwszego laureata Angelusa z Polski musimy jeszcze poczekać. Zapewne do następnego roku, bo wydane właśnie KSIĘGI JAKUBOWE Olgi Tokarczuk wydają się murowanym faworytem jubileuszowej dziesiątej edycji. Pani Olga była na tegorocznej gali obecna i pewnie się cieszyła ze statuetki dla Rankova, bo w końcu to jej słowa widnieją na okładce: „Epicka wizja Europy Środkowej, która – jak wszystko w tym miejscu świata – jest zarazem okrutna, dramatyczna, śmieszna i pełna absurdu”.

A poza tym powieść Pavola Rankova to przykład literatury naprawdę dla wszystkich. Odnajdą się w niej nawet miłośnicy sag, romansów, telenowel, zagłębią się tu wybredni i wyrafinowani. Sam punkt wyjścia zakrojonej na 30 lat fabuły zachęca do kontaktu: trzech kilkunastolatków (Czech, Węgier i Żyd) urządza na basenie w miejscowości Levice zawody pływackie. Zwycięzcy będzie przysługiwało prawo pierwszeństwa w ubieganiu się o miłość koleżanki Marii. Zaczynamy w roku 1938, a później odwiedzamy przyjaciół co rok aż do pamiętnego 1968. Każdy z chłopców-mężczyzn pozna smak ust obiektu swych zbiorowych westchnień, kto wygra – zdradzić byłoby grzechem przeciw przyjemności lektury, więc na wszelki przypadek radzę nie sprawdzać recenzji ZDARZYŁO SIĘ 1 WRZEŚNIA zanim nie przeczytacie – gwarantuję, ze wzruszeniem – ostatniego zdania, wypowiedzianego w książce przez Marię. Z którym będzie w ciąży, kogo najmocniej polubi córeczka Katarinka, kto odłoży ślub i wyjedzie z kraju, a kogo rok po ślubie zdradzi żona?

Wcale nie najważniejsze to pytania. Przez 30 lat europejskiej historii kilku narodowości zdarzyło się tyle, że wystarczy na setki kolejnych angelusowych i nieangelusowych powieści. Jan stanie się w swoim życiu Jánosem, Jánem oraz Ianem, Gábor Gabrielem, Péter Peterem. Wraz ze zmienianiem się wichrów namiętności, akcentować się będą okupacje i systemy, bezlitośnie kształtując indywidualne ludzkie losy. Powiecie: ale to już było, nie raz i nie trzydzieści. Było, lecz nieczęsto z takim wdziękiem i stylistyczną lekkością udawało się taki temat ogarnąć. Zdaje się, iż jeszcze żadna z książek-laureatek Angelusa bestsellerem nie została. Najnowsza wreszcie ma ten potencjał.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
........................................
Pavol Rankov ZDARZYŁO SIĘ 1 WRZEŚNIA (ALBO KIEDY INDZIEJ), przeł. (znakomicie!) Tomasz Grabiński, Książkowe Klimaty, 2013  

Sunday, October 12, 2014

NINE (Teatr Muzyczny Capitol)




Artur Gadowski z IRY śpiewa piosenkę pt. TROCHĘ WOLNIEJ o tym, żeby nie pędzić za życiem i znaleźć czas na czas, mówiąc w wielkim skrócie. Właśnie takie jest przesłanie musicalu NINE, który we wrocławskim Capitolu arcydziełem się nie okazał, ale się ogląda.

Mimo powyższego przesłania trudno w kontekście tego spektaklu nie podczepić się do kwestii scenicznego krytyka filmowego. Stefan Necrophorus (Bartosz Picher) podsumował kino głównego bohatera, reżysera Guida Continiego, mniej więcej tak: „Estetycznie zachwycające, emocjonalnie puste”. Byłaby to prawda prawie w stu procentach, gdyby nie część druga, dokładająca do opowieści o jakimś tam filmowcu w chwili kryzysu wieku średniego, jadącego do weneckiego spa, aby sobie z depresją poradzić, życiowość. Za słowo prawie odpowiada natomiast nie do końca udana scenografia (Magdaleny Maciejewskiej), a raczej dwa jej elementy: sprawiające kłopoty nawet wykonawcom firanki oraz po prostu spuszczony z góry na linach obraz do sceny z Casanovą. Capitol nie musi chyba oszczędzać?


Rzecz się też odrobinę za długo rozkręca. Właściwie dopiero od piosenki Luizy („My Husband Makes Movies” – „Mój mąż kręci filmy”) coś się zaczyna dziać. Nie bez przyczyny tzw. Broadwayowski revival, czyli nowa wersja musicalu z 2003 roku, została pozbawiona numeru z Niemcami, rzeczywiście zupełnie niepotrzebnego. Scenę oczekiwania obsługi na gości w spa też bym wyciął, jeśliby licencja na to pozwalała. Ale z kwadransa na kwadrans jest coraz ciekawiej, niespiesznie, lecz nie bez owej estetycznej przyjemności (zwracam uwagę na kostiumy Wojciecha Dziedzica) wchodzimy w świat Guida. Zasługa to poszczególnych nieźle reżysersko i choreograficznie wymyślonych sekwencji, a przede wszystkim perfekcyjnych w śpiewie i dialogach artystów, doskonałej orkiestry pod czujną batutą Beaty Wołczyk, naturalnie przełożonemu librettu (Agnieszka i Konrad Imielowie).


Błażej Wójcik to Guido przekonujący, budzący w pewnym momencie współczucie, kojarzący się nie tylko dzięki okularom z Marcellem Mastroiannim z OSIEM I PÓŁ Felliniego (pierwowzór scenariusza NINE). Przy niemal ciągłej obecności na scenie pola do popisu mnóstwo, najlepiej brzmi aktor w „Dzwonach św. Sebastiana” (brawa zresztą i dla chóru). Justyna Szafran (Luiza) olśniewa w kreacji nieszczęśliwej, kochającej żony reżysera, kierując swoją postać od nadziei do smutku, wściekłości i pogodzenia się z własnymi uczuciami. Obydwie piosenki Luizy robią wrażenie. Nie potrafię jednak zrozumieć, czemu taka kobieta non-stop przegląda modowy magazyn. Świetnie wypada również Magdalena Wojnarowska w roli muzy Continiego Claudii (melodyjny duet "Unusual Way" nielekko spolszczony w "Ciężko to wytłumaczyć"). Klasą wokalną (i aktorską) błysnęła znów Emose Uhunmwangho w przebojowym „Be Italian” jako ‘zmysłowa dziwka’ Saraghina, instruująca gromadę chłopców, co to znaczy być mężczyzną (chłopcy ładnie Saraghinie wtórowali). Obsadzenie Justyny Antoniak tym razem w roli niemej mogło zaskoczyć, ale i zadziałało. Jej Lina ma być osobą tajemniczą, kimś do zadań specjalnych, kto niepokoi – i taka dokładnie jest.

Za to Bogna Woźniak-Joostberens producentkę Liliane La Fleur przerysowała, nie dając jej szansy na sympatię widzów, no i pogłębienie charakteru. Oglądając konsekwentną w poprowadzeniu postaci Liliane aktorkę (po co taki gardłowy śpiew?), skojarzył mi się berliński kabaret, nie rewia Folies Bergeres. Ale za to ten numer zachwycił choreograficznie i scenograficznie! Wybijające się z podłogi schody zaprezentowały możliwości Capitolowej sceny. Było też trochę dowcipu w interakcji z publicznością. Elżbieta Romanowska miała trudne zadanie: z jednej strony wykreować złudzeniem się karmiącą kochankę Guida Carlę, z drugiej przypomnieć charakterystyczną dla klimatu filmów Felliniego wcieloną kobiecą seksualność. W Carli Romanowskiej zabrakło mi pomysłu, który wywindowałby tę z kobiet Guida ponad pozostałe choćby na moment. No ale jeśli się widziało Carlę w wykonaniu Jane Krakowski, niełatwo dać się porwać innej. Trzeba też wspomnieć koniecznie o znakomicie śpiewającej Elżbiecie Kłosińskiej, narratorce-kierowniczce spa, przeobrażającej się w drugiej części w Mammę Maddalenę, oraz o Krystynie Krotoskiej, stylowej, kostycznej matce Guida. 

Widownia dostroiła się w spektaklu, który widziałem, do nostalgicznie zarysowanej fabuły, bardziej zahipnotyzowana harfowym (chyba) podkładem pod teksty mówione i zbyt częstym białogłosowym wokalem, niż zaintrygowana losem głównego bohatera. Oklasków po scenach w trakcie przedstawienia niewiele, za to na koniec słychać już było ich burzę, chociaż o owacjach stojących NINE raczej może pomarzyć. Reżyserka Pia Partum mówiła przed premierą, że na próby mieli artyści sześć tygodni, nie w tym jednak problem. We wrocławskim spektaklu ani nie czujemy napięcia, ani nie uczestniczymy w efektownym show, obojętnie obserwujemy sceniczne wydarzenia (jedna Justyna Szafran wydobywająca realny kobiecy dramat to za mało). Jak to szło? „Estetycznie zachwycające, emocjonalnie próżne”? W skali od 0 do 10, nie dziewiątka, lecz szóstka.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.........................................
Kopit/Yeston NINE, przekład A. i K. Imiela, reż. P. Partum, kier. muz. A. Skrzypek, Teatr Muzyczny Capitol, 11.10.2014, rząd 5, miejsce 17

Monday, October 6, 2014

Marek Krajewski WŁADCA LICZB




„Jeśli w dzień Belmispara przez punkt Belmispara przejdzie łańcuch Belmispara, to z całą pewnością jedna osoba z sześciu go tworzących popełni samobójstwo” – twierdzi Edward Popielski w najnowszej książce Marka Krajewskiego. Brzmi dziwnie i trochę jak baśń? Zdaje się, że za to właśnie (między innymi) fani powieści wrocławskiego autora wysupłują co roku 30 złotych. Kryminał retro jest przecież jak baśń, przenosi w inną krainę, a malowniczo zaprezentowane zło zawsze przegrywa.

Tym razem w mieście za siedmioma dekadami Popielski stara się rozwikłać zagadkę serii samobójstw, które samobójstwami nie są. Słuszny już w latach były lwowski gliniarz pracuje u pewnego mecenasa jako detektyw, w zbieraniu tzw. materiału procesowego nieraz ucieka się do gróźb i szantażu. Jest niemal tropikalne lato 1956 roku, ale Wrocław jednak oddalony od Poznania i polityka ustępuje miejsca matematyce. Wymysł szalonego uczonego reprezentującego tę dziedzinę nauki ma zweryfikować Popielski. Zagłębiamy się wraz z nim w zakamarki czującego ciągle woń wojny miasta, poznajemy mieszkańców – jak to u Krajewskiego – ze sfer różnych: od grabiszyńskiego gangstera o ksywie Bokser po „operetkowego hrabiego” Zaranek-Platera. Oprowadza nas po tym świecie detektyw właściwie z pamiętnika pozostawionego swemu „ukochanemu synowi Wacławowi”, jak się dowiadujemy na początku powieści. Wacław Remus to profesor uniwersytetu, po ojcu dziedziczy trzy nierozwiązane sprawy (ta jest druga) i doprowadza je do końca już w czasach nam współczesnych. Za rok poznamy trzecie rozpoczęte przez Popielskiego niegdyś śledztwo i będzie to – według zapowiedzi Marka Krajewskiego – ostatni kryminał z Edwardem w roli głównej. Ostatni przynajmniej na dłuższą chwilę, bo w 2016 (i dwóch kolejnych latach) powróci Eberhard Mock. Możliwe więc, że Popielski też doczeka się come-backu.

WŁADCA LICZB to udana książka, zawierająca wszystkie charakterystyczne elementy prozy Krajewskiego: barwny drugi plan, kilka mocnych scen, grozę, mrok, ale i sporo ironicznego momentami humoru. Znajdzie się również miejsce na erotyczny wątek (Edwardowi dają damy najwyżej sześćdziesiątkę) z zaskakującymi konsekwencjami, no i sugestywny, oddziałujący na zmysły rysunek dawnej miejskiej przestrzeni, w czym wrocławski autor jest mistrzem. Literacka menażeria Krajewskiego na pierwszy rzut oka może się wydawać kolekcją ryzykowną. Małpka w klatce, wróżka, szurnięty naukowiec, grubas-milicjant oraz przedwojenni z ducha i ubioru dżentelmeni, profesorowie wyższych uczelni, dealer narkotyków, łysy detektyw poruszający się po Wrocławiu motocyklem marki Panonia (w wózku bocznym, żeby było śmieszniej), mieszkający z nieocenioną kuzynką Leokadią – galeria osobliwości, trzeba przyznać. A jednak ramy gatunku i współbrzmiący z nimi autorski styl sprawiają, że coś, co a priori nazwać wypada tingel-tanglem, okazuje się porządnie skonstruowanym thrillerem. Następny za rok.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.........................................
Marek Krajewski WŁADCA LICZB, Znak, 2014