Sunday, December 30, 2012

ŻYCZENIA

Niebawem pojawi się tu zestawienie APOGEÓW I KURIOZÓW 2012 roku, a tymczasem kilka kadrów z Wrocławia z noworocznymi życzeniami wszelkiej pomyślności dla wszystkich stałych i sporadycznych Czytelników.



      
        ul. Purkyniego, wiosna


         z tablicy ogłoszeń w windzie na Krzykach

Tuesday, December 18, 2012

PAJACE (Opera Wrocławska)



Przez pierwsze 80 minut najnowszej premierowej propozycji Opery Wrocławskiej z niedowierzaniem pytałem siebie w myślach: gdzie się podział inscenizacyjny rozmach Waldemara Zawodzińskiego? Na scenie bowiem działo się niewiele, a do teatru operowego przychodzi się jednak nie po, by tylko posłuchać muzyki. Ten ponadgodzinny seans scenicznego nudziarstwa w naprawdę starym stylu skłania do wniosku ostatecznego: by wreszcie rozwieść Mascaniego z Leoncavallem, bo taki mariaż wyraźnie odbywa się kosztem PAJACÓW. Uroczą, swoją drogą, muzykę z RYCERSKOŚCI WIEŚNIACZEJ zostawiłbym wyłącznie do popisów koncertowo-recitalowych, chyba że reżyser miałby na nią pomysł.

Ewa Michnik mówiła mi o niedawnej realizacji niemieckiej, gdy PAJACOM towarzyszyła opera współczesna. Z kolei Michigan Opera Theatre z Detroit wystawił w tym roku dzieło Leoncavalla jako tytuł odrębny, wcielając w fabułę początku II aktu sekwencję baletową, opartą na muzyce z ZAZY, innej opery tego kompozytora. We Wrocławiu nie zdecydowano się na któryś z podobnych kierunków, szkoda. Może dyrektor Ewa Michnik miała nadzieję, iż taki macher jak Zawodziński znajdzie sposób i na tę ramotę o tym, jak obie kochają jego, jedna jest zazdrosna, cierpi i mści się rękami męża tamtej, która jej go odebrała. Przykro patrzeć na męczarnie pięknie śpiewającej Aleksandry Makowskiej (Santuzza), zasupłanej w zestaw gestów męczenniczych. Od otwierającego niby-erotycznego duetu Loli i Turiddu po zabawną w swej nieporadnej śmieszności scenę błogosławieństwa matki daje się odczuć sztuczność scenicznych sytuacji, niewypełnionych ani atrakcyjną treścią, ani choćby inscenizacyjnym trikiem. Deseczka udaje siodło, by śpiewak mógł na chwil parę stanąć na grzbiecie nieprawdziwego rumaka, tancerze pchają pięć drzewek na kółkach, by zrobić plener. O zaznaczenie umowności pewnie reżyserowi chodziło, ale nie wyszło, bo akcentów jest za mało i brakuje im inwencji. Wysiłki znakomitych wokalistów (Anny Bernackiej, Jacka Jaskuły, wspomnianej Makowskiej i przede wszystkim mocno śpiewającego Kamena Chanewa, bardzo dobrze brzmiącej orkiestry oraz chóru) idą w gwizdek, lecz, z drugiej strony, jedynie dzięki nim nie słychać gwizdów.

Za to po przerwie, już od prologu Tonia vel Taddea (zasłużenie przyjmowany owacjami Mariusz Godlewski) widać zmianę. Nie bez powodu Leoncavalla uważano za świetnego librecistę. Tekst (i treść) PAJACÓW ciągle żyje, fabularnie i intelektualnie zaciekawia, a nawet wzrusza. Do miłosnego trójkąta (czworokąta) włoski mistrz dodał problem artysty, który mimo prywatnego życiowego dramatu musi komedię odegrać. Łatwo to przenieść na codzienne życie widzów. Wszyscy jesteśmy komediantami, rzadko ściągamy maski, zrzucamy fasadowy kostium. Doskonale pokazuje to i wspaniale wyśpiewuje Nikolay Dorozhkin (Canio). Można powiedzieć, że aria Pajaca (Vesti la giubba) to samograj, ale tak naprawdę niełatwo wykonać przebój znany wszystkim na przykład z wersji Pavarottiego. Uwielbianemu przez zwłaszcza żeńską publiczność Godlewskiemu Dorozhkin dotrzymuje dramatycznego kroku, jeśli z nim tym razem nie wygrywa.  Wszechstronnym talentem pobłyskują Łukasz Gaj (Beppo) i Michał Kowalik (Silvio), a Anna Lichorowicz przechodzi siebie w spełnianiu akrobatyczno-choreograficznych życzeń Janiny Niesobskiej, nie wspominając o głosowej i aktorskiej urodzie jej Neddy. W PAJACACH wreszcie odnajdujemy scenograficzno-inscenizacyjny szlif Zawodzińskiego, kostiumową wyobraźnię Małgorzaty Słoniowskiej, a po opadnięciu kurtyny, kiedy commedia e finita - jak to się mówi - dłonie same składają się do oklasków.

Gdy przenikały się światy, realny i sceniczny, w rytm nut i słów Leoncavalla, przypominałem sobie, jak po niełatwym ustaleniu dogodnego dla nas obu terminu, umówieni z Waldemarem Zawodzińskim na sobotę 10 kwietnia 2010 roku, zdecydowaliśmy, że wywiadu nie odwołamy. Mimo wszystko. W tamtym smoleńskim czasie nie grano wprawdzie spektakli, ale artyści próbowali (BORYSA GODUNOWA), dziennikarze nagrywali nie tylko rozmowy o tragedii, bo, owszem, trudno Pajacowi w żałobie wyjść do widzów i zapewniać im rozrywkę, lecz i tak jest, że praca w radzeniu sobie z żałobą pomaga. Często nawet chciałoby się na scenie pozostać dłużej, aby do pustego domu, niewiernej żony, zwyczajności życia nie wracać.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
……………………………………..
Pietro Mascagni RYCERSKOŚĆ WIEŚNIACZA/ Rugierro Leoncavallo PAJACE, reż. W. Zawodziński, kierownictwo muz. E. Michnik, premiera w Operze Wrocławskiej 15.12.2012
           

Monday, December 10, 2012

Dorota Masłowska KOCHANIE, ZABIŁAM NASZE KOTY




Siedem lat temu Dorota Masłowska wydała z siebie literackiego pawia (PAWIA KRÓLOWEJ), którym zachłysnęli się recenzenci i jurorzy. Smacznego! Różną kuchnię lubią ludzie. KOCHANIE, ZABIŁAM NASZE KOTY, czyli tegoroczna książka najpopularniejszej polskiej autorki przed trzydziestką, to już zaledwie beknięcie. Nie do wykorzystania nawet na przystawkę.

Tym razem bohaterkami są dwie młode kobiety o znajomo brzmiących imionach Farah i Joanne. Mieszkają w jakiejś amerykańskiej metropolii. Farah pracuje w agencji, gdzie przysłuchuje się „dyskusjom o projekcie najnowszej kampanii”, Joanne „w zakładzie fryzjerskim przy metrze przy Bohemian Street, tam przy Chase”. Jest jeszcze poznana na wernisażu rozmonologowana Go (Gosza), której chłopak Chris okazał się gejem. A, i Albert, leczący się psychiatrycznie chłopiec noszący majtki w Lorda Vadera - sąsiad Farah - oraz jej  facet hungarysta zatrudniony w sklepie z armaturą. Oczywiście, Ameryka to także Polska, choć raczej nie Polska, lecz Warszawa. Postaci żyją Twitterem, Facebookiem, czytają magazyn „Yogalife” i poradniki typu ŻYCIE PEŁNE CUDÓW. ZAUWAŻ MAGIĘ ISTNIENIA W 14 DNI. Chodzą też do kina na NAPRAWDĘ SZKLANĄ PUŁAPKĘ 134 lub sequele ŚMIERTELNEJ BIEGUNKI. Satyra na powierzchowność niby-lajfu bardzo jaskrawa, warta opisania na 50 zamiast 155 stronach, ładnych kilka lat temu. Zastanawiam się, czy przypadkiem nie miała to być książka dla młodzieży.
 
Treść powieści Masłowskiej wydaje się TOTALNIE nieoryginalna, również w momentach kpiny z tzw. nowej sztuki. Co gorsze, głównym obiektem podszytego banalnym moralizatorstwem szyderstwa są zwykłe dziewczyny wplątane w śniadaniowo-telewizyjną narrację typu „urządzamy pokój 6-miesięcznego synka Conrada Moreno” – piszcie i lajkujcie). Po krytyce kultury celebrytów, zawartej  w książce poprzedniej, tutaj obśmiewamy normalsów, a czasem i  hipsterów, w sumie do siebie bliźniaczo podobnych, aspirujących do niemożliwego. „Przyjaźń czy miłość jeszcze tylko to wszystko pogarsza, daje ci złudzenia” – mówi Jo do hungarysty, wykładając niezwykle odkrywczą prawdę. – „Kochasz się z kimś i myślisz już, że będzie tobą razem z tobą, że zlepicie się i będziecie tak zawsze, głowa w głowę, serce w serce, że w wielkim ognisku miłości spalisz tę samotność, ten cały tłuszcz życia, druzgocącą ohydę własnego istnienia! A tymczasem: on tylko wstaje i idzie do łazienki się wysikać, a ty leżysz i patrzysz na zwały cellulitu, które niegdyś były twoimi udami”.

Pojawia się w tej książce sama pisarka, wprowadzająca się z narzeczonym Ernestem do mieszkania obok Farah. Artystka w stanie twórczej niemocy. Coś w tym jest. W odautorsko-wydawniczej notce zapowiadającej Dorota Masłowska wyznaje, że KOCHANIE, ZABIŁAM NASZE KOTY powstawała w bólu, że wyraża zmęczenie „miastami i sobą” oraz „bezustanne zadziwienie kondycją duchową nowego człowieka”. Ów nowy człowiek to ktoś, kto wyrugował z systemu własnych wartości i obszarów zainteresowania „duchowość, religię, politykę, historię”. Otóż, nie wyrugował i nie żyje poza „takimi anachronicznymi, zaśmiardującymi molami kategoriami”, lecz zamienia je na inne od tradycyjnych, szuka jakiegoś nowszego sposobu na świat, który w miejscu nie stoi. Trzeba te ślepe poszukiwania oceniać, analizować, surowym okiem i piórem towarzyszyć swojemu i nieswojemu pokoleniu. Przy okazji powinno się jednak zadbać nie o spójność z serialowym stylem, lecz o Literaturę:Fabułę, Postacie, Język, a przynajmniej emocje. Tę w przezroczystości najnowszej powieści autorki WOJNY POLSKO-RUSKIEJ znaleźć trudno.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.........................................
Dorota Masłowska KOCHANIE, ZABIŁAM NASZE KOTY, Noir Sur Blanc, 2012
  
      

Monday, December 3, 2012

FILOKTET (Teatr Polski we Wrocławiu)


JAM NA ŚWIEBODZKIM



FILOKTET Barbary Wysockiej, dość wiernie zrealizowany w Teatrze Polskim na podstawie mniej znanej i rzadko grywanej tragedii Sofoklesa, przypomina o KASPARZE sprzed kilku lat. Tamten spektakl, wyreżyserowany przez Wysocką we Współczesnym, zdobył nawet Wrocławską Nagrodę Teatralną. Podobny jest bohater, ktoś, kto dopiero wchodzi w dorosłość (i polityczność życia), nagabywany, namawiany, przeciągany na ciemną stronę etyki. „Przełam się, potem będziemy moralni” – mówi Odys do Neoptolemosa, polecając mu przekonanie Filokteta do wyprawy na Troję. Jeśli uda się sprowadzić tytułową postać przed mury oblężonego miasta, wieloletnia wojna zostanie zakończona, a broniących się zaciekle mieszkańców miasta czeka zagłada.

Od początku tego przedstawienia staje się jasne, że dylemat, chociaż poważny, może i fundamentalny, jest grą. W chowanego, piekło-niebo, w dwa ognie. Styl mówienia i zachowania się aktorów wiele znaczy. Wiesław Cichy (Odys), Adam Szczyszczaj (Neoptolemos), Rafał Kronenberger (Chór) i Marcin Czarnik (Filoktet) prezentują raczej dystans niż emocje, dialogują, wdają się w dyskusje, w agon, ale czuć, że to rzecz na niby, teatr, że tak trzeba, że finał jest przesądzony. Chór-Kronenberger podgrywa na basie, udźwiękowiając kameralne debaty na temat wierności sobie, słuszności sprawy, pełne wątpliwości, rozterek, pragnień i konieczności. Każdy z mężczyzn stosuje właściwe sobie strategie: kłamstwa, szachrajstwa, rozkazu, ataku, obrony, wzbudzania litości i tak dalej. A Neoptolemos spisuje dziennik swojej inicjacji na białym pochyłym kwadracie sceny, tak jak przywołany wcześniej Kaspar uczył się języka. Kiedy tak sobie panowie dżemują na Świebodzkim, widzowi przychodzą do głowy myśli. Przeróżne, od przywoływania osobistych doświadczeń (każdego gdzieś tam ktoś jakoś zdradził, niekoniecznie o świcie) do obsadzania spektaklowych ról na przykład postaciami z życia politycznego. W końcu: „potem będziemy moralni”, po wyborach, gdy dosięgniemy władzy, pokonamy symboliczną Troję. Trzeba się przy tym ubrudzić, uknuć, ułożyć, upodlić, innego wyjścia nie ma. No chyba że bezludna Lemnos, przestrzeń oddalona od centrum, komuś wystarcza. Na to jednak osoby tego spektaklu są za młode, zbyt energiczne i nienasycone.

Wysocka wraz z aktorami tworzy więc napięcia pozorne, proponuje chwilami pasjonujące pojedynki na argumenty, tyle że w aurze marionetkowości. Bardzo to konsekwentne (zbyt konsekwentne) i bardzo w duchu starożytnej mitologii. Człowiek może sobie fikać do woli, lecz w pewnej chwili i tak będzie tak jak chcą bogowie, jak każe przeznaczenie, przepowiedziała wyrocznia. I wtedy o buncie nie ma mowy. Mina Marcina Czarnika po usłyszeniu wyroku doskonale oddaje stan rzeczy, a Wiesław Cichy z głową lwa i tonem Lindy z filmów Pasikowskiego nie pozostawia w tym kabarecie losu żadnych szczelin umożliwiających interpretacyjną ucieczkę. W finale jednak zobaczymy (i usłyszymy) scenę wstrząsającą, podaną nie wprost, i podumamy nad wartościami podstawowymi. I właśnie to, czego w Sofoklesie się nie doczytamy, stanowi o sukcesie FILOKTETA według Wysockiej. Wiele zależy tu od formy aktorów (ich klasa jest niezaprzeczalna), skupienia na słowie. I chociaż na grad nagród tym razem bym nie liczył, to lepiej nie pomijać tego stylowego, klasycznego spektaklu znakomitej reżyserki.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.........................................
Sofokles FILOKTET, przekład R. Chodkowski, reż. B. Wysocka, Teatr Polski we Wrocławiu, Scena na Świebodzkim, 30 listopada 2012

Monday, November 26, 2012

Janusz Leon Wiśniewski, Irada Wownenko MIŁOŚĆ ORAZ INNE DYSONANSE




W jednym ze swoich felietonów publikowanych w Gazecie Wyborczej Krzysztof Varga do jednego worka włożył twórczość Katarzyny Grocholi, Małgorzaty Kalicińskiej i Janusza Leona Wiśniewskiego. Jak taki worek można by nazwać? Literaturą kobiecą raczej nie, choć właściwie niby czemu facet nie mógłby pisać dla kobiet. Zwłaszcza tak kobietami zachwycony jak ciągle mieszkający w Niemczech naukowiec, programista, popularny autor kilkunastu już książek. Więc może mianem pseudopsychoterapeutycznym?
Saga znad Rozlewiska i jej podobne mają nam pokazać, jak przegryźć dżdżownicę, czyli zmienić dotychczasowe niespełnione i nieszczęśliwe życie. Od razu zaznaczam, iż naprawdę nie uważam takiej literatury za niepotrzebną, złą, beznadziejną i tak dalej. Przeciwnie, nadziei jest w niej wiele, a skoro ludzie czytają (i to licznie) to istnieje potrzeba ewidentna. Ale nie uważam też, że Janusz Leon Wiśniewski do Grocholi i Kalicińskiej naturalnie przystaje. Przy lekturze obu pań nie trzyma mnie żadna emocja ani element poznawczy, za to Janusz Leon jakimś cudem potrafi zagrać na tych właśnie moich czytelniczych strunach. Wolę jednak gdy publikuje solo niż w duecie.

Struna, czyli mężczyzna w wieku 43 lat, krytyk muzyczny, były wykładowca wyższej uczelni jest jednym z dwojga głównych bohaterów najnowszej powieści Wiśniewskiego, napisanej wspólnie z Rosjanką Iradą Wownenko. Imienia ani nazwiska Struny nie poznamy, nie wiadomo, dlaczego. Druga postać, z perspektywy której patrzymy na wydarzenia, to kobieta, moskwianka Anna, źle zamężna pracownica Archiwum Państwowego. Anna ma prawie czterdziestkę, co świadczy także o tym, że przesuwa nam się tzw. wiek balzakowski. Kiedyś najciekawszymi bohaterkami były kobiety o co najmniej dekadę młodsze. Czy podobnie głupie, żeby spełniać wymagania, znosić humory męża-tyrana, egoisty i idioty? Często tak bywało, ale w 2010 roku (data wydania rosyjskiego) taki rys psychologiczny ponętnej i inteligentnej heroiny trzeba ocenić z surowością równą tej, z jaką Struna beszta pewnego dyrygenta wykładającego bzdury słuchaczom moskiewskiego konserwatorium. No ale może w Rosji i Polsce kobiety rzeczywiście wolą trwać w bezsensownych związkach niż zaczynać nowe życie jeszcze przed poznaniem innego mężczyzny. Warto by zrobić jakiś sondaż. Anna jest więc, mimo powabu i intelektu, nieszczególnie rewelacyjną partią dla może i pogubionego geniusza muzycznej krytyki. Mówiąc krótko i nieszowinistycznie, część pisana przez Wiśniewskiego zdecydowanie przewyższa tę spod pióra Wownenko. To on wymyśla bardziej intrygujący świat, zapełnia go celnymi i zaskakującymi obserwacjami (wykład o podwiązkowej modzie w moskiewskim metrze naprawdę godny podziwu), wreszcie stwarza ciekawszą kobiecą postać: polonistkę z Krakowa, Joannę, trzeźwo, lecz i głęboko w Strunie zakochaną. Joanna to taka pani Wąsowska z Prusowej „Lalki”, kobieta idealna, z męskich marzeń, pewnie nieistniejąca, czuła, towarzysząca, ale również mająca własne życie, potrafiąca wytłumaczyć, zainspirować, uleczyć. Tymczasem niewolnica Anna czeka na swojego Wrońskiego, prowadząc osobisty dziennik samotności we dwoje. Często wieje tu przezroczystością i przewidywalnością, co podkreśla się i graficznie. Opowieść Anny wydrukowano delikatniejszą czcionką niż narrację mężczyzny.


Rzucił mi się w oczy na okładce którejś z poprzednich książek Janusza Leona Wiśniewskiego autorski apel o to, by dano mu już spokój z tą „Samotnością w sieci”. Nie da rady. Na obwolucie najnowszej czytamy hasło: „Powieść na miarę SAMOTNOŚCI W SIECI”. Trochę w tym prawdy. Struna przypomina Jakuba. Obaj po przejściach, świetni w sprawach zawodowych, obeznani w kobiecych, przyjacielscy, nawet rycerscy, mieszkający w Niemczech amatorzy wina. Struna bardziej wylewny i porywczy, ale to ten sam typ. Finałowa mijanka też mi coś przypomina. Dużą rolę odgrywa muzyka klasyczna (miłość to dysonans, także ten burzący pozorną harmonię), przywołany zostaje temat smoleński (rzecz dzieje się głównie w Berlinie, Krakowie, Moskwie w kwietniu 2010). Obok pary wiodącej mamy dziesiątki opowieści o ludzkim losie, dzielą się nimi aż nazbyt chętnie nawet obcy sobie współpasażerowie podróży życia. Co w niej najważniejsze? Miłość oczywiście, najlepiej w fazie przyciągania, zanim pojawią się przyzwyczajenie, znudzenie, zdrada, tragiczny wypadek. Nie jest to książka pozbawiona wad, fabularnych oczywistości i naciągań (marnie usprawiedliwiony wątek wyprawy po znalezienie samego siebie, czyli na spotkanie z Darią), stron wypełnionych na siłę, lecz i sporo w niej urody, czasem powierzchownej, czasem mówiącej coś więcej. Nie tylko o uczuciach zresztą.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
………………………………………
Janusz Leon Wiśniewski, Irada Wownenko MIŁOŚĆ ORAZ INNE DYSONANSE, ZNAK, 2012

Monday, November 19, 2012

Gabriel Leonard Kamiński PAN SWEN ALBO WROCŁAWSKA ABRAKADABRA




Zaczyna się książka Gabriela Leonarda Kamińskiego opowiadaniem pt. „Głowa pana Lenki”, klasycznie surrealistycznym obrazkiem wziętym z chłopięcej wyobraźni. Jest lipiec 1957 roku, gdy grupka dorastających nastolatków spotyka na swej drodze nie pana Lenkę, sąsiada z poddasza czynszowej kamienicy, lecz jego głowę, która wybrała się na zakupy. Koniec zbioru PAN SWEN ALBO WROCŁAWSKA ABRAKADABRA to z kolei nowela o depresji tytułowej postaci, dawniej barwnego człowieka-prestidigitatora, teraz, w czasach nam współczesnych, smutnego, niemal przezroczystego dla familijnych parkowych grillerów staruszka. Świat rozpięty pomiędzy PRL-em a nową Rzeczpospolitą (mniejsza już o jej numer porządkowy) to epoka dojrzewania i przemijania jednego pokolenia, wywodzącego swój założycielski mit z podwórkowych zabaw we wrocławskiej dzielnicy Fabryczna. Tu rodzą się w latach powojennych polscy Tomkowie Sojerowie i Hakowie Finowie, Apacze i kowboje. O tym, że ktoś mieszkał przy dzisiejszej ulicy Hallera czy Alei Pracy przed nimi, kiedy te miejsca inaczej się nazywały i wyglądały, dowiedzą się oczywiście później, także z książki urodzonego w 1957 roku autora, od 54 lat mieszkającego we Wrocławiu i, zdaje się, twórczo na Wrocław chorego.

Na początku zatem w postaci wesołego i serdecznego pana Swena, dzielnicowego barona Münchhausena, który potrafi wejść do butelki i tańczyć na zapałce, ogniskują się dziecięce marzenia o niezwykłym, pełnym przygód życiu, zaczarowanych, niepodobnych do siebie dniach. Z biegiem lat pan Swen stanie się bohaterem następnych mitów: mitu o upływie czasu, nieuchronności zmian (raczej na gorsze) oraz mitu o ludzkim losie zależnym od tzw. wichrów historii. Gabriel Leonard Kamiński przedstawia w ABRAKADABRZE również zaświat Breslau, chwile oblężenia i transportów, ale nie poprzez epicki opis zbiorowych dramatów, publicyzujące dialogi, tylko przez pryzmat historii pewnego chłopca i jego rodziny. Czarodziejski Swen okazuje się Niemcem, który w polskim Wrocławiu został i może dlatego tak jest inny od innych dorosłych, w nadgodzinach sporządzajacych przedsiębiorczy bilans. Alternatywnie mógł wyjechać po kapitulacji z matką do Bawarii, pójść na studia muzealnicze, nad Odrę wrócić na progu nowego stulecia jako turysta. W swym zbiorze opowiadań układających się w fabularną całość Kamiński przypomina jeszcze o mieście prastarym, ponad tysiącletnim, ani Wrocławiu, ani Breslau, akcentuje ciągłość, wymiar, jakiego często tutejszym mieszkańcom brakuje. Z jednej strony książkę Kamińskiego można zaliczyć do literatury fantastycznej, fantasmagorycznej, z drugiej do twórczości zanurzonej w lokalność. W klimacie jest i przygodowa, i sentymentalna, zarówno baśniowa, jak realistyczna. Pięknie współgrają ze słowami grafiki Teresy Rachwał. Można to wszystko gnieść w szufladzie z Schulzem lub Michaux, ale czy trzeba? 

Wrocławska choroba Kamińskiego ma też czysto poetyckie objawy. W listopadzie ukazuje się bowiem tom wierszy WRATISLAVIA CUM FIGURIS, gdzie znajdziemy i Górkę Blacharską, i ulicę Hallera, Gajowicką, Stalowowolską, Szewską, Ruską. Każda z nich pamięta własną biografię – element biografii miasta. Grabiszyńska ciągle czuje zagazowany strach mieszkańców, Powstańców Śląskich przyznaje, że jest bezstronnym świadkiem dziwactw historii, która buduje u mego boku galerię połączoną / z okolicznym bazarem / koroną zanikających powoli drzew. Kościuszki dopowie:

Moje pole bitwy,
dwa sąsiadujące ze sobą skrzyżowania
rozdzielające miasto na pół -
to świecące blichtrem, i to spracowane (...)
Tu postna lekcja przemijania
rozrzedzona tanim winem
biegnie na ślepo przez Pułaskiego i Krasińskiego
bez przerwy na refleksję,
jak powtórka z wielkiej historii,
bez wyrzutów sumienia.

Świetnie, że swoją lekcję przemijania Gabriel Leonard Kamiński odrabia na oczach czytelników, bo jego prozatorsko-liryczna przerwa na refleksję i powtórka z dziejów konkretnego miasta otwiera jeśli nie sumienia, to głowy, inspiruje do serdecznego intelektualnego spaceru po bruku i zieleni, wśród cegieł i drzew należących i nienależących do nas, do nich i do tych, których jeszcze nie ma.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
........................................
Gabriel Leonard Kamiński PAN SWEN ALBO WROCŁAWSKA ABRAKADABRA, Wydawnictwo FORMA, Książnica Pomorska. Szczecin, Bezrzecze, 2012