Sunday, December 30, 2012

ŻYCZENIA

Niebawem pojawi się tu zestawienie APOGEÓW I KURIOZÓW 2012 roku, a tymczasem kilka kadrów z Wrocławia z noworocznymi życzeniami wszelkiej pomyślności dla wszystkich stałych i sporadycznych Czytelników.



      
        ul. Purkyniego, wiosna


         z tablicy ogłoszeń w windzie na Krzykach

Tuesday, December 18, 2012

PAJACE (Opera Wrocławska)



Przez pierwsze 80 minut najnowszej premierowej propozycji Opery Wrocławskiej z niedowierzaniem pytałem siebie w myślach: gdzie się podział inscenizacyjny rozmach Waldemara Zawodzińskiego? Na scenie bowiem działo się niewiele, a do teatru operowego przychodzi się jednak nie po, by tylko posłuchać muzyki. Ten ponadgodzinny seans scenicznego nudziarstwa w naprawdę starym stylu skłania do wniosku ostatecznego: by wreszcie rozwieść Mascaniego z Leoncavallem, bo taki mariaż wyraźnie odbywa się kosztem PAJACÓW. Uroczą, swoją drogą, muzykę z RYCERSKOŚCI WIEŚNIACZEJ zostawiłbym wyłącznie do popisów koncertowo-recitalowych, chyba że reżyser miałby na nią pomysł.

Ewa Michnik mówiła mi o niedawnej realizacji niemieckiej, gdy PAJACOM towarzyszyła opera współczesna. Z kolei Michigan Opera Theatre z Detroit wystawił w tym roku dzieło Leoncavalla jako tytuł odrębny, wcielając w fabułę początku II aktu sekwencję baletową, opartą na muzyce z ZAZY, innej opery tego kompozytora. We Wrocławiu nie zdecydowano się na któryś z podobnych kierunków, szkoda. Może dyrektor Ewa Michnik miała nadzieję, iż taki macher jak Zawodziński znajdzie sposób i na tę ramotę o tym, jak obie kochają jego, jedna jest zazdrosna, cierpi i mści się rękami męża tamtej, która jej go odebrała. Przykro patrzeć na męczarnie pięknie śpiewającej Aleksandry Makowskiej (Santuzza), zasupłanej w zestaw gestów męczenniczych. Od otwierającego niby-erotycznego duetu Loli i Turiddu po zabawną w swej nieporadnej śmieszności scenę błogosławieństwa matki daje się odczuć sztuczność scenicznych sytuacji, niewypełnionych ani atrakcyjną treścią, ani choćby inscenizacyjnym trikiem. Deseczka udaje siodło, by śpiewak mógł na chwil parę stanąć na grzbiecie nieprawdziwego rumaka, tancerze pchają pięć drzewek na kółkach, by zrobić plener. O zaznaczenie umowności pewnie reżyserowi chodziło, ale nie wyszło, bo akcentów jest za mało i brakuje im inwencji. Wysiłki znakomitych wokalistów (Anny Bernackiej, Jacka Jaskuły, wspomnianej Makowskiej i przede wszystkim mocno śpiewającego Kamena Chanewa, bardzo dobrze brzmiącej orkiestry oraz chóru) idą w gwizdek, lecz, z drugiej strony, jedynie dzięki nim nie słychać gwizdów.

Za to po przerwie, już od prologu Tonia vel Taddea (zasłużenie przyjmowany owacjami Mariusz Godlewski) widać zmianę. Nie bez powodu Leoncavalla uważano za świetnego librecistę. Tekst (i treść) PAJACÓW ciągle żyje, fabularnie i intelektualnie zaciekawia, a nawet wzrusza. Do miłosnego trójkąta (czworokąta) włoski mistrz dodał problem artysty, który mimo prywatnego życiowego dramatu musi komedię odegrać. Łatwo to przenieść na codzienne życie widzów. Wszyscy jesteśmy komediantami, rzadko ściągamy maski, zrzucamy fasadowy kostium. Doskonale pokazuje to i wspaniale wyśpiewuje Nikolay Dorozhkin (Canio). Można powiedzieć, że aria Pajaca (Vesti la giubba) to samograj, ale tak naprawdę niełatwo wykonać przebój znany wszystkim na przykład z wersji Pavarottiego. Uwielbianemu przez zwłaszcza żeńską publiczność Godlewskiemu Dorozhkin dotrzymuje dramatycznego kroku, jeśli z nim tym razem nie wygrywa.  Wszechstronnym talentem pobłyskują Łukasz Gaj (Beppo) i Michał Kowalik (Silvio), a Anna Lichorowicz przechodzi siebie w spełnianiu akrobatyczno-choreograficznych życzeń Janiny Niesobskiej, nie wspominając o głosowej i aktorskiej urodzie jej Neddy. W PAJACACH wreszcie odnajdujemy scenograficzno-inscenizacyjny szlif Zawodzińskiego, kostiumową wyobraźnię Małgorzaty Słoniowskiej, a po opadnięciu kurtyny, kiedy commedia e finita - jak to się mówi - dłonie same składają się do oklasków.

Gdy przenikały się światy, realny i sceniczny, w rytm nut i słów Leoncavalla, przypominałem sobie, jak po niełatwym ustaleniu dogodnego dla nas obu terminu, umówieni z Waldemarem Zawodzińskim na sobotę 10 kwietnia 2010 roku, zdecydowaliśmy, że wywiadu nie odwołamy. Mimo wszystko. W tamtym smoleńskim czasie nie grano wprawdzie spektakli, ale artyści próbowali (BORYSA GODUNOWA), dziennikarze nagrywali nie tylko rozmowy o tragedii, bo, owszem, trudno Pajacowi w żałobie wyjść do widzów i zapewniać im rozrywkę, lecz i tak jest, że praca w radzeniu sobie z żałobą pomaga. Często nawet chciałoby się na scenie pozostać dłużej, aby do pustego domu, niewiernej żony, zwyczajności życia nie wracać.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
……………………………………..
Pietro Mascagni RYCERSKOŚĆ WIEŚNIACZA/ Rugierro Leoncavallo PAJACE, reż. W. Zawodziński, kierownictwo muz. E. Michnik, premiera w Operze Wrocławskiej 15.12.2012
           

Monday, December 10, 2012

Dorota Masłowska KOCHANIE, ZABIŁAM NASZE KOTY




Siedem lat temu Dorota Masłowska wydała z siebie literackiego pawia (PAWIA KRÓLOWEJ), którym zachłysnęli się recenzenci i jurorzy. Smacznego! Różną kuchnię lubią ludzie. KOCHANIE, ZABIŁAM NASZE KOTY, czyli tegoroczna książka najpopularniejszej polskiej autorki przed trzydziestką, to już zaledwie beknięcie. Nie do wykorzystania nawet na przystawkę.

Tym razem bohaterkami są dwie młode kobiety o znajomo brzmiących imionach Farah i Joanne. Mieszkają w jakiejś amerykańskiej metropolii. Farah pracuje w agencji, gdzie przysłuchuje się „dyskusjom o projekcie najnowszej kampanii”, Joanne „w zakładzie fryzjerskim przy metrze przy Bohemian Street, tam przy Chase”. Jest jeszcze poznana na wernisażu rozmonologowana Go (Gosza), której chłopak Chris okazał się gejem. A, i Albert, leczący się psychiatrycznie chłopiec noszący majtki w Lorda Vadera - sąsiad Farah - oraz jej  facet hungarysta zatrudniony w sklepie z armaturą. Oczywiście, Ameryka to także Polska, choć raczej nie Polska, lecz Warszawa. Postaci żyją Twitterem, Facebookiem, czytają magazyn „Yogalife” i poradniki typu ŻYCIE PEŁNE CUDÓW. ZAUWAŻ MAGIĘ ISTNIENIA W 14 DNI. Chodzą też do kina na NAPRAWDĘ SZKLANĄ PUŁAPKĘ 134 lub sequele ŚMIERTELNEJ BIEGUNKI. Satyra na powierzchowność niby-lajfu bardzo jaskrawa, warta opisania na 50 zamiast 155 stronach, ładnych kilka lat temu. Zastanawiam się, czy przypadkiem nie miała to być książka dla młodzieży.
 
Treść powieści Masłowskiej wydaje się TOTALNIE nieoryginalna, również w momentach kpiny z tzw. nowej sztuki. Co gorsze, głównym obiektem podszytego banalnym moralizatorstwem szyderstwa są zwykłe dziewczyny wplątane w śniadaniowo-telewizyjną narrację typu „urządzamy pokój 6-miesięcznego synka Conrada Moreno” – piszcie i lajkujcie). Po krytyce kultury celebrytów, zawartej  w książce poprzedniej, tutaj obśmiewamy normalsów, a czasem i  hipsterów, w sumie do siebie bliźniaczo podobnych, aspirujących do niemożliwego. „Przyjaźń czy miłość jeszcze tylko to wszystko pogarsza, daje ci złudzenia” – mówi Jo do hungarysty, wykładając niezwykle odkrywczą prawdę. – „Kochasz się z kimś i myślisz już, że będzie tobą razem z tobą, że zlepicie się i będziecie tak zawsze, głowa w głowę, serce w serce, że w wielkim ognisku miłości spalisz tę samotność, ten cały tłuszcz życia, druzgocącą ohydę własnego istnienia! A tymczasem: on tylko wstaje i idzie do łazienki się wysikać, a ty leżysz i patrzysz na zwały cellulitu, które niegdyś były twoimi udami”.

Pojawia się w tej książce sama pisarka, wprowadzająca się z narzeczonym Ernestem do mieszkania obok Farah. Artystka w stanie twórczej niemocy. Coś w tym jest. W odautorsko-wydawniczej notce zapowiadającej Dorota Masłowska wyznaje, że KOCHANIE, ZABIŁAM NASZE KOTY powstawała w bólu, że wyraża zmęczenie „miastami i sobą” oraz „bezustanne zadziwienie kondycją duchową nowego człowieka”. Ów nowy człowiek to ktoś, kto wyrugował z systemu własnych wartości i obszarów zainteresowania „duchowość, religię, politykę, historię”. Otóż, nie wyrugował i nie żyje poza „takimi anachronicznymi, zaśmiardującymi molami kategoriami”, lecz zamienia je na inne od tradycyjnych, szuka jakiegoś nowszego sposobu na świat, który w miejscu nie stoi. Trzeba te ślepe poszukiwania oceniać, analizować, surowym okiem i piórem towarzyszyć swojemu i nieswojemu pokoleniu. Przy okazji powinno się jednak zadbać nie o spójność z serialowym stylem, lecz o Literaturę:Fabułę, Postacie, Język, a przynajmniej emocje. Tę w przezroczystości najnowszej powieści autorki WOJNY POLSKO-RUSKIEJ znaleźć trudno.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.........................................
Dorota Masłowska KOCHANIE, ZABIŁAM NASZE KOTY, Noir Sur Blanc, 2012
  
      

Monday, December 3, 2012

FILOKTET (Teatr Polski we Wrocławiu)


JAM NA ŚWIEBODZKIM



FILOKTET Barbary Wysockiej, dość wiernie zrealizowany w Teatrze Polskim na podstawie mniej znanej i rzadko grywanej tragedii Sofoklesa, przypomina o KASPARZE sprzed kilku lat. Tamten spektakl, wyreżyserowany przez Wysocką we Współczesnym, zdobył nawet Wrocławską Nagrodę Teatralną. Podobny jest bohater, ktoś, kto dopiero wchodzi w dorosłość (i polityczność życia), nagabywany, namawiany, przeciągany na ciemną stronę etyki. „Przełam się, potem będziemy moralni” – mówi Odys do Neoptolemosa, polecając mu przekonanie Filokteta do wyprawy na Troję. Jeśli uda się sprowadzić tytułową postać przed mury oblężonego miasta, wieloletnia wojna zostanie zakończona, a broniących się zaciekle mieszkańców miasta czeka zagłada.

Od początku tego przedstawienia staje się jasne, że dylemat, chociaż poważny, może i fundamentalny, jest grą. W chowanego, piekło-niebo, w dwa ognie. Styl mówienia i zachowania się aktorów wiele znaczy. Wiesław Cichy (Odys), Adam Szczyszczaj (Neoptolemos), Rafał Kronenberger (Chór) i Marcin Czarnik (Filoktet) prezentują raczej dystans niż emocje, dialogują, wdają się w dyskusje, w agon, ale czuć, że to rzecz na niby, teatr, że tak trzeba, że finał jest przesądzony. Chór-Kronenberger podgrywa na basie, udźwiękowiając kameralne debaty na temat wierności sobie, słuszności sprawy, pełne wątpliwości, rozterek, pragnień i konieczności. Każdy z mężczyzn stosuje właściwe sobie strategie: kłamstwa, szachrajstwa, rozkazu, ataku, obrony, wzbudzania litości i tak dalej. A Neoptolemos spisuje dziennik swojej inicjacji na białym pochyłym kwadracie sceny, tak jak przywołany wcześniej Kaspar uczył się języka. Kiedy tak sobie panowie dżemują na Świebodzkim, widzowi przychodzą do głowy myśli. Przeróżne, od przywoływania osobistych doświadczeń (każdego gdzieś tam ktoś jakoś zdradził, niekoniecznie o świcie) do obsadzania spektaklowych ról na przykład postaciami z życia politycznego. W końcu: „potem będziemy moralni”, po wyborach, gdy dosięgniemy władzy, pokonamy symboliczną Troję. Trzeba się przy tym ubrudzić, uknuć, ułożyć, upodlić, innego wyjścia nie ma. No chyba że bezludna Lemnos, przestrzeń oddalona od centrum, komuś wystarcza. Na to jednak osoby tego spektaklu są za młode, zbyt energiczne i nienasycone.

Wysocka wraz z aktorami tworzy więc napięcia pozorne, proponuje chwilami pasjonujące pojedynki na argumenty, tyle że w aurze marionetkowości. Bardzo to konsekwentne (zbyt konsekwentne) i bardzo w duchu starożytnej mitologii. Człowiek może sobie fikać do woli, lecz w pewnej chwili i tak będzie tak jak chcą bogowie, jak każe przeznaczenie, przepowiedziała wyrocznia. I wtedy o buncie nie ma mowy. Mina Marcina Czarnika po usłyszeniu wyroku doskonale oddaje stan rzeczy, a Wiesław Cichy z głową lwa i tonem Lindy z filmów Pasikowskiego nie pozostawia w tym kabarecie losu żadnych szczelin umożliwiających interpretacyjną ucieczkę. W finale jednak zobaczymy (i usłyszymy) scenę wstrząsającą, podaną nie wprost, i podumamy nad wartościami podstawowymi. I właśnie to, czego w Sofoklesie się nie doczytamy, stanowi o sukcesie FILOKTETA według Wysockiej. Wiele zależy tu od formy aktorów (ich klasa jest niezaprzeczalna), skupienia na słowie. I chociaż na grad nagród tym razem bym nie liczył, to lepiej nie pomijać tego stylowego, klasycznego spektaklu znakomitej reżyserki.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.........................................
Sofokles FILOKTET, przekład R. Chodkowski, reż. B. Wysocka, Teatr Polski we Wrocławiu, Scena na Świebodzkim, 30 listopada 2012