Tuesday, December 31, 2013

Apogea i kuriozum 2013

Wrocławskie osiągnięcia szczytowe - moim zdaniem rzecz jasna:

1. GANYMED GOES EUROPE w Muzeum Narodowym we Wrocławiu - coś nowego.
2. Kreacja MONIKI DRYL w PIEŚNIACH LEARA Teatru Pieśń Kozła - coś wzruszającego.
3. POLIETYLEN W CIEMNOŚCI, czyli rzeźby Pawła Althamera w Muzeum Współczesnym Wrocław - coś pięknego.

A poza podium dziesiątki znakomitych wydarzeń, wystaw, spektakli, koncertów, wydawnictw, projekcji i projektów, o których tydzień by pisać. We wrocławskiej kulturze działo się naprawdę wiele i wiele bardzo dobrego.

Kuriozum tylko jedno, bo swoim rozmiarem zajmuje całe podium:

ZWOLNIENIE ZBIGNIEWA RYBCZYŃSKIEGO Z CENTRUM TECHNIK AUDIOWIZUALNYCH w trybie kwadransowym, bez dowodów, jasnych powodów, bez klasy. Coś takiego. Ciąg dalszy nastąpi w 2014. Cokolwiek powie sąd, szef CeTy, a i minister kultury zachowali się kuriozalnie i dziwnie się tłumaczyli lub nie tłumaczyli w ogóle. A Rybczyński przeciwnie: odbierał telefony, zorganizował konferencję, kontratakuje pozwem, dlatego kibiców ma po swojej stronie. Co będzie z CeTą bez taty Zbigniewa?

Tuesday, December 17, 2013

KRONOS (Teatr Polski we Wrocławiu)


Wreszcie się we Wrocławiu udało Krzysztofowi Garbaczewskiemu zrobić spektakl znakomity. Poprzednie przygotowane na Scenie na Świebodzkim realizacje cenionego i nagradzanego 30-letniego dziś reżysera nie zdobyły tutejszych widzów. Ani zaledwie ciekawa młodzieńcza NIRVANA, ani nudne BIESY. Ale teraz z KRONOSEM Garbaczewski triumfuje, udowadniając, że stał się jednym z najoryginalniejszych twórców polskiego teatru.

Wrocławski KRONOS nie jest adaptacją intymnego dziennika Witolda Gombrowicza, książki tylko dopełniającej twórczość pisarza, niebroniącej się jako samodzielne dzieło, niesłusznie reklamowanej jako wydawnicze wydarzenie roku. KRONOS dał artystom teatru impuls, sygnał do wyprawy, której celu na początku swojej pracy nie znali. Mieli drążyć temat intymności, ciemnej sfery, może przede wszystkim pamięci i czasu. Na starcie mamy czystą prowokację, na kurtynie wyświetlony zostaje napis SPEKTAKL ODWOŁANY, lecz nikt weń nie wierzy. Widzowie siedzą i czekają. Po chwili zaczyna się projekcja (tzw. live streaming), relacja z tego, co dzieje się za kurtyną, przekazywana za pomocą kamer. Na pasku wziętym z informacyjnej telewizji przelatuje tekst tytułowego Gombrowiczowskiego dziennika: Polska, 1939 r. Wielki strach. Dowiaduję się o odprężeniu w tramwaju na Marszałkowskiej. Czy z Frankiem wówczas jeszcze się widywałem, czy już był w wojsku. (Powiedział mi: jeżeli stracę nogę, to strzelić sobie w łeb). „Wodzu, prowadź na Kowno”. Ja, z kurwą z tryprem spotkaną, odzyskałem możność.

W futurystycznej scenerii (piękna scenografia-instalacja Aleksandry Wasilkowskiej), w niesamowitej (równie pięknej) aurze muzyki Julii Marcell dwóch doktorów-konstruktorów (Marcin Pempuś, Paweł Smagała) dosłownie wwierca się w mózgi pacjentów jakiegoś sanatorium. Eksperyment polega na wypakowaniu danych zapisanych w ludzkiej pamięci, danych sformatowanych, skompresowanych, niepełnych. Czy to esencja tego, co pamiętamy, czy wprost przeciwnie – coś, do czego z braku całościowej informacji (i kontekstu) nie należy przywiązywać zbyt wielkiej wagi? Aktorzy mówią monologami, używając własnych imion, nazwisk, ksyw, pozwalając przypuszczać, że to ich teksty: o snach, fantazjach, przeżyciach. Sylwia Boroń odgrywa promiskuitywną kobietę nowych czasów („w walce kobiet z kobietami wygrywają dziewczęta”). Kiedy na proscenium wychodzi Adam Cywka, multimedialne tło gaśnie. Przy pulpicie, z kartki, Cywka czyta biografię aktora-mężczyzny, być może swoją. Liceum, polonistka, lekcje literatury, teatralny bakcyl, szkoła, szczęście, żona, dziecko, rozwód, kolejne przejścia. Gdy wspomina to, co boli (wypadek, śmierć ojca), rzuca: „Pomijam”. Na tle próz poetyckich kolegów i koleżanek tekst Cywki brzmi inaczej, wprost, przełomowo, po nim kurtyna idzie w górę. W tej drugiej części mamy teatr analogowy, już nie tak ostentacyjnie i wyłącznie filmowy. Postaci widać w formie rzeczywistej, więc w oddaleniu (choć z drugiej strony nie oddziela nas od nich żaden ekran). Czy czyjaś intymność jest interesująca? – to najważniejsze pytanie tej odsłony. „Wprowadź Kronos”, sprawdź, opowiedz komuś obcemu siebie. Co człowieka interesuje w innym? Prawda jest taka, że nasza historia (choćby nie wiem, jak nam droga) ciekawi jedynie nas samych, co w finale wyraźnie powie ze sceny Wojciech Ziemiański.

Niepotrzebne są w KRONOSIE Garbaczewskiego te minuty, gdy artyści nawiązują do dyskusji o współczesnym teatrze. Monolog Adama Szczyszczaja („kurwa, co to jest, to ma być spektakl?”) wyrzuciłbym wespół z okrzykami Ewy Skibińskiej o hańbie. Odwołania do sytuacji ze Starego Teatru w Krakowie brudzą przekaz i przesłanie. Za to piosenka Szczyszczaja („jestem jak piszący się sms, który tak pędzi”) – świetna! No właśnie: jak piszący się sms, nieznający dalszego ciągu, nieprzywiązujący się do przeszłości, nieufający przyszłości, niedemonizujący czasu. Liczy się hedonistyczne teraz, wędrowanie, skoro – jak mówi postać Andrzeja Kłaka (Andrzej Kłak we własnej osobie?) „teraz moje życie ma tajemnice”. One w zupełności wystarczą, by wypełnić głowę.

Jak to leciało? „Wszelkie wspomnienie jest teraźniejszością” – cytuje Novalisa Ryszard Kapuściński w PODRÓŻACH Z HERODOTEM. Półtoragodzinna podróż z Garbaczewskim i jego ekipą (trzeba hołd złożyć jak zwykle aktorkom i aktorom Polskiego), z KRONOSEM Gombrowicza jako punktem wyjścia, jest intelektualnie wciągająca, teatralnie atrakcyjna, nowatorska i klasyczna zarazem, angażuje i pobudza. Cieszy (żeby nie powiedzieć zachwyca).
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
...............................................
KRONOS wg W. Gombrowicza, reż. Krzysztof Garbaczewski, Scena im. Grzegorzewskiego, 16 grudnia 2013

Tuesday, December 10, 2013

Jerzy Skoczylas ELITA I STUDIO 202





Jerzy Skoczylas, dla przyjaciół Kocio (od śpiewanej kiedyś piosenki Przybory i Wasowskiego), wydał właśnie księgę wspomnieniowo-biograficzną związaną z kabaretem Elita i Studiem 202, czyli radiową emanacją macierzystej estradowej formacji. Warto przeczytać. Nie tylko jako zbiór setek anegdot o ludziach czy kalendarium zdarzeń, lecz także jako barwną opowieść (lekką i przyjemną w odbiorze) o epoce, której już nie ma i nie wróci.

Przy okazji takich relacji z przeszłości i o przeszłości, zupełnie poważnie ciśnie się na usta słynne kabaretowe pytanie, czy rzeczywiście warto było czekać na te piękne czasy? Żyło się w świecie absurdu, cenzury, pustych półek, lecz jakże było wesoło... Nawet wtedy, gdy Jan Kaczmarek pracował w Centralnym Biurze Rozliczeń Przemysłu Węglowego, a autor książki służył ojczyźnie na odcinku edukacji jako nauczyciel w technikum samochodowym przy Borowskiej. Między innymi Władysława Frasyniuka. Oddać trzeba Skoczylasowi, że wspomina również o marcu 1968, istnieje na kartach jego opowieści stan wojenny, ale całość, upstrzona bogato tekstami piosenek i skeczy (z zapisanym także na dodanej do publikacji płycie CD z wyborem hitów Elity w cyfrowej jakości), od początku przede wszystkim wprowadza w świetny nastrój.

Stanisław Tym w jednym ze słów wstępnych definiuje księgę Jerzego Skoczylasa mianem "dokumentu sentymentalnego" i - jak to zwykle Tym - ma rację, choć brakuje mi w tej frazie elementu komediowego. Dokument sentymentalno-komiczny byłby jeszcze bliższy zawartości. Autor ma pióro lekkie, gawędziarskie talenty, potrafi składać zdania w obrazowe scenki nie od dziś, ujmując przy okazji często coś więcej niż kadr z dziejów pewnego pokolenia. Choćby taki obrazek z 1969 roku, kiedy studentem jeszcze będąc (Politechniki Wrocławskiej), widzi z szeroko otwartymi oczami kolegę-przybysza z Kamerunu przy porannych czynnościach łazienkowych. Wtedy po raz pierwszy w życiu pochodzącego z Olkusza późniejszego gwiazdora polskiego kabaretu, a jeszcze potem szefa komisji kultury w miejskiej radzie Wrocławia, pojawia się pianka do golenia w sprayu.

Ta książka to nie tylko relacja, także hołd złożony galerii osobowości dwudziestowiecznej nadwiślańskiej (i nadodrzańskiej) estrady. W umieszczonym na końcu leksykonie-alfabecie znajdziemy wyliczankę (Grechuta, Jarocka, Koterbska i tak dalej), w tekście głównym przeróżne postaci we właściwych sobie rolach. Cysorz Waligórski przyjmuje Skoczylasa do etatowej pracy w radiu w roku 1978, pięć lat po Janie Kaczmarku, który - uwaga - zostaje pracownikiem wrocławskiej rozgłośni 1 kwietnia. Niezapomniana Ewa Szumańska życzy autorowi w dedykacji napisanej na kartce własnej książki z podróży po Tunezji, by "ruszył d..." i wychylił nos nie tylko w kierunku bratniej Jugosławii. A Jonasz Kofta - na przykład - załatwia artyście Skoczylasowi (artyście kategorii B) awans do ekstraklasy (czyli kategorii A), bo takie były to czasy, że w tych sprawach głos decydujący mieli urzędnicy. Dziś, jak wiadomo, rację ma jedynie publiczność, a ta będzie wspomnieniami o Elicie (i nie tylko) zachwycona oraz - wielokrotnie - do łez ubawiona.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.................................................
Jerzy Skoczylas ELITA I STUDIO 202. Hej szable w dłoń, Wydawnictwo Dolnośląskie, 2013

Wednesday, December 4, 2013

Paweł Tomaszewski POWRÓT. Rzecz o J. Czochralskim


Nie przepadam za szczególnym obchodzeniem roku takiego a takiego wybitnego artysty czy uczonego, powinniśmy o nich wiedzieć i pamiętać na co dzień, ale w przypadku Jana Czochralskiego robię wyjątek. Bo absolutna większość Polaków nie ma pojęcia, kim był ten profesor Politechniki Warszawskiej, autor "metody kapilarnej wytwarzania nitek krystalicznych", "ojciec współczesnej elektroniki", naukowiec najczęściej spośród Polaków wymieniany w świecie. 99 procent używanych przez ludzkość półprzewodników bierze swój początek z monokrystalicznego krzemu, a właśnie proces powstawania tej substancji odkrył w 1916 roku pochodzący z Kcynii niedaleko Bydgoszczy Jan. Wszystkim, którzy nic lub niewiele o nim wiedzą, szczerze polecam książkę Pawła Tomaszewskiego, opublikowaną przez wrocławskie Wydawnictwo Atut.

Dr Tomaszewski jest zafascynowany postacią Czochralskiego od trzydziestu lat, sam pracuje w Instytucie Niskich Temperatur i Badań Strukturalnych Polskiej Akademii Nauk. Bardzo przystępnie opisuje to, co techniczne i technologiczne, ze swadą (i wielką rzetelnością) opowiada o tym, co ludzkie. Tomaszewski był w miejscach związanych ze swoim bohaterem, przeczytał relacje bliższych i dalszych, dotarł do ważnych dokumentów. To się od razu czuje, czytając tę książkę, widząc liczne zawarte tu ilustracje. Już z okładki spogląda na nas siwy, poważny pan w garniturze, człowiek o biografii niezwykłej, szczęściarz i pechowiec, podziwiany i nienawidzony, w końcu skrzywdzony, niemal zapomniany. O dzieciństwie Czochralskiego wiemy ze wspomnień córki, prowadzeni przez Tomaszewskiego ostrożnie, bo autor nie jest pewien, czy każdy szczegół opisywany przez Leonię to prawda. Nie raz zresztą weryfikuje niby ustalone fakty, nierzadko stawiając tylko znak zapytania, z braku wiarygodnych lub w ogóle jakichkolwiek źródeł. Legenda rodzinna głosi, że Jan podarł świadectwo maturalne, wściekły na profesorów, nie mogąc pogodzić się z niskimi ocenami, jakie od nich otrzymał. Po takim ukończeniu seminarium nauczycielskiego musiał wyjechać.

Znalazł się w Berlinie, a potem - już jako odkrywca własnej metody - we Frankfurcie nad Menem. W tzw. międzyczasie ożenił się z absolwentką konserwatorium, Niemką Margarethe Haase. Na zaproszenie Henry'ego Forda pojechał do Ameryki, jego laboratorium wizytował sam prezydent Hindenburg. W Niemczech miał wszystko, a jednak w 1928 roku Czochralscy (Jan zawsze podkreślał swoją polskość) zdecydowali się na stałe zamieszkać w Polsce. Tomaszewski jest pewien, iż Jana Czochralskiego wycofał polski wywiad w obawie przed zdemaskowaniem swojego agenta. W Warszawie - jako profesor - objął Katedrę Metalurgii i Metaloznawstwa na Wydziale Chemicznym Politechniki Warszawskiej, tworząc ultranowoczesny instytut, którym zachwycali się goście z zagranicy, później również okupanci. Był sławny, zarabiał ogromne pieniądze, prowadził z żoną znany stołeczny salon towarzyski, jako Jan Pałucki pisał wiersze: Twoje oczy są łzawe, ciekawe, / Są jak kryształ, na którego dnie / całe morze tajemnic śni (...).

Takiego Czochralskiego zastała wojna. Uczony wiódł w okupowanym mieście życie komfortowe, nie kazano mu opuszczać szesnastopokojowej willi, cały czas szefował instytutowi, gdzie produkowano m.in. części do silników dla Wehrmachtu. Prowadził jednak podwójne życie, współpracując z Armią Krajową. W 1945 roku nowe władze wszczęły umorzone po kilku miesiącach dochodzenie, Czochralskiego wypuszczono z aresztu, na jego korzyść świadczyło wiele osobistości, m.in. sędziwy aktor Ludwik Solski. Ale senat macierzystej uczelni nie zgodził się na przyjęcie "niepewnego profesora" ponownie do pracy. Zawiść, podejrzenia o kolaborację, biograficzne tajemnice ciągnęły się za nim do śmierci w 1953 roku i długo po niej. Przez lata grób wynalazcy w rodzinnej Kcynii, dokąd powrócił na koniec życia, pozostawał bezimienny. Politechnika zmieniła zdanie dopiero w drugiej dekadzie XXI wieku, kiedy i Sejm Rzeczpospolitej Polskiej ogłosił Rok Czochralskiego.

Paweł Tomaszewski sam jest krystalografem, stąd też zainteresowanie zapomnianym profesorem rozwijane od prawie trzydziestu lat. Biografię pod tytułem POWRÓT wydał w dwóch wersjach językowych (polskiej i angielskiej), inicjuje kolejne wydarzenia, odnotowuje imprezy i wzmianki dotyczące bohatera, niedawno był w Stanach Zjednoczonych (tam wylądowała rodzina uczonego) w poszukiwaniu kolejnych informacji, kręcąc wraz z wrocławską ekipą część zdjęć do fabularyzowanego dokumentu o Czochralskim (premiera być może w kwietniu 2014). Mówi, że ma jeszcze wiele do zrobienia, uzupełnienia i wywalczenia. Następny cel: ulica imienia Jana Czochralskiego w którymś z polskich miast. Tymczasem o profesorze od metody otrzymywania monokryształów warto poczytać.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
............................................
Paweł E. Tomaszewski POWRÓT. RZECZ O JANIE CZOCHRALSKIM, Atut, 2012 (wersja polska), 2013 (angielska)

PS
Wydawnictwo Atut wydało też dwie inne pozycje z Czochralskim związane: MAJA. POWIEŚĆ MIŁOSNA to literackie zapiski samego profesora, a KRYSZTAŁOWE ODKRYCIE Anny Czerwińskiej-Rydel to powieść o Czochralskim adresowana do młodego czytelnika.    

Wednesday, November 27, 2013

TUWIM PO ŚLĄSKU I KASZUBSKU





Od 1 grudnia mają być dostępne książki z przekładami poezji Juliana Tuwima na język śląski i kaszubski. Tak świętuje się upływający powoli Rok Tuwima w Polsce. No to posłuchajmy: Już damfmaszyna stoi na glajzach, / Srogo jak pieron, tusto jak szpajza, / Czeko jom rajza.To po śląsku. A po kaszubsku? Stoji na stacji lokomotiwa, / Cażko, stolemno i mok z ni spłiwo: / Tłesto oliwa. Piknie – mógłby powiedzieć góral, a ja nie jestem przekonany. To może i jest hołd niezwykle utalentowanemu poecie, okolicznościowy hołd, czy jednak nie lepiej zająć się sprawami poważniejszymi? Tuwim po śląsku lub kaszubsku to zaledwie ciekawostka, mająca pewnie podpromować niszowe wydawnictwo i jako akcja reklamowa doskonała, lecz nic w tym więcej nie ma. I w dodatku to nic nowego. 10 lat temu na portalu ipon.pl pisano o panu Hilarym: Loto, tyro pan Hilary. Na dekel mu piere / Bo kajś ten boroczek podzioł swoje brele. / Szuko w galotach, szaket obmacuje, / Obalo szczewiki, psińco znajduje. 

Przypomina mi się, stworzona z innych powodów i w innym okresie piosenka grupy Perfect pod znaczącym tutaj tytułem PO CO (słowa Bogdana Olewicza). Tam stało z kolei: Kiedy wolność wyszłaby mi bokiem / Wziąłbym ja za żonę jakąś młodą kwokę / Miałbym posprzątane w domu oraz w głowie / Umarłbym za życia w tym rodzinnym grobie / Tak, ale po co?!

Pocili się tłumacze, może mieli też niezłą satysfakcję z tych przekładowych wypocin (pewnie świetnych), ale powiedzcie mi, po co? Bo ja nie mam pojęcia, a Ciebie, Słuchaczu-Czytelniku, proszę o rozjaśnienie (tylko nie mów, że chodzi o sprawy tożsamościowe). Tuwim po angielsku, włosku, niemiecku (Die grosse Lok ist heiss  / ihr Öl tropft auf das Gleis, / und Öl ist, wie man weiss, / Lokomotivenschweiss), proszę bardzo i bardzo chętnie, ale po śląsku i kaszubsku? Nie lepiej stworzyć coś oryginalnego, dotyczącego śląskich i kaszubskich realiów, i przełożyć to na polski?  Instytucja Roku wybitnych postaci, ważnych zjawisk, grup społecznych czy wydarzeń historycznych powstała, zdaje się, po to, by pamiętać, przypominać, mieć świadomość. Przekładanie Tuwima na języki mieszkańców pewnych regionów Polski wydaje mi się albo biznesowym chwytem, albo ewentualnie dziwactwem, no, może też kabaretową zgrywą. Czy Polacy przyznający się do kaszubskich i śląskich korzeni nie rozumieją LOKOMOTYWY w wersji oryginalnej?

Mamy w tym roku i inne wskazania do celebracji. Rok 2013 jest bowiem (oprócz święta Tuwima): Międzynarodowym Rokiem Statystyki, Europejskim Rokiem Obywateli Unii Europejskiej, Rokiem Powstania Styczniowego, prof. Jana Czochralskiego, Witolda Lutosławskiego, Hipolita Cegielskiego (w Wielkopolsce), kardynała Augusta Hlonda (Śląsk), księżnej Daisy von Pless (Dolny Śląsk), Rokiem Osób Niepełnosprawnych. Obchodzimy również 470. rocznicę urodzin oraz 540. rocznicę śmierci Mikołaja Kopernika (dwa województwa uchwaliły Rok Kopernikański oficjalnie). Więc może przy okazji przetłumaczymy wiekopomne dzieło O OBROTACH CIAŁ NIEBIESKICH na mowę jaką posługują się w Lipcach, w powiecie skierniewickim? Wszak w grudniu stuknie 20 lat od kiedy przemianowano zwykłe Lipce w Lipce Reymontowskie.

„Szczęść Boże w robocie” – woła na progu jesieni ksiądz do wiejskich kopaczy w CHŁOPACH Reymonta i ja też mógłbym tą frazą powitać owoce pracy tłumaczy Tuwima na regionalne języki. „Bóg zapłać, dziękujemy” – odpowiedzieliby pewnie, idąc w ślady literackich parobków. Ale coś mi mówi, że nie trzeba wykopywać z ziemi każdego kartofla, choćby i jeden z drugim najemnik „rozdział się ze spencerka”. Nie wszystko jest misją ani wartością. Zastanawiam się, jak by ten przekładowy proceder skomentował pan Julian. Uśmiechnąłby się, pokiwał głową z uznaniem, zaciekawieniem, aprobatą? Może i tak. A może by się odciął od wszystkich i wszystkiego, jak w słynnych strofach ABSZTYFIKANTÓW GRUBEJ BERTY?
.................................
GRZEGORZ CHOJNOWSKI

PS

Oj, dostało mi się za powyższy tekst o przekładach Tuwima na języki regionalne. Bardzo dziękuję za reakcje. Dostało mi się od Ślązaków ze Śląska, a także tych mieszkających we Wrocławiu. Że błądzę, że nic nie rozumiem, że nie jestem wrażliwy na małoojczyźniane mowy, które trzeba ratować. Również w ten sposób. Hm, to jest argument, który do mnie przemawia, choć i wieje z niego jakimś naciąganiem. Nigdy nie traktowałem Śląska, Kaszub i pozostałych części dzisiejszej Polski odrębnie i może dlatego mam inne spojrzenie. Dla mnie przekład Tuwima na te języki, zwłaszcza okolicznościowy, w Roku Tuwima, wydaje się po prostu ciekawostką i tyle. Nie odmawiam pomysłowi ani racji bytu, ani błyskotliwej szlachetności, ale... nie jestem przekonany. 

Wednesday, November 20, 2013

IDA i NAGRODY


Obejrzałem właśnie IDĘ, film Pawła Pawlikowskiego nagrodzony Złotymi Lwami na – jak to się teraz nazywa – Gdynia Film Festival, czyli festiwalu polskich fabuł. IDĘ chwalą właściwie wszyscy, w gazetach, radiach, telewizjach i w blogach. No a mnie się średnio podobał. Estetycznie konsekwentna, wyprana tą czernią i bielą z emocji, opowieść o temacie polsko-żydowskim ma świetną rolę Agaty Kuleszy i tyle. A w momencie gdy na pogrzebie ni stąd, ni zowąd pojawia się saksofonista, nie tylko ja się w kinie skrzywiłem. Trochę jednak za prosto. Lepszym od IDY filmem podejmującym problem zbrodni na Żydach w wojennej i tuż powojennej Polsce jest SEKRET Przemysława Wojcieszka. Ale nagroda powędrowała do Pawlikowskiego, który zrobił na mnie kiedyś wrażenie subtelnym LATEM MIŁOŚCI (BAFTA 2004). Wychowany w Anglii, ostatnio mieszkający w Paryżu reżyser zapowiada powrót do Polski na stałe. Może mu to pomoże w spojrzeniu na tutejsze sprawy głębiej. Niuansowość filmu o dwóch młodych Brytyjkach w formacyjnym momencie życia nie działa w przypadku szkicu o dziewczynie przed ślubami zakonnymi dowiadującej się, kim naprawdę jest. I erotyzm, i religię znajdziemy w obu światach, ale w IDZIE konkret czasu i miejsca, silny kontekst historii rządzi wydarzeniami na ekranie. W efekcie widz (czyli ja) nie odczuwa nic, bo podobne fabuły zna czy to z filmu, czy z literatury nie od wczoraj. Naturalnie mogą się na IDĘ załapać na Zachodzie, Polakom się dziwię.

To, że się nie zgadzamy co do gustów, odbioru, opinii, to nic nadzwyczajnego. Nawet jeśli chodzi o proporcje jeden, kilka głosów na tak sobie do stu lub tysiąca zachwytów. Lecz jednak IDA zdobyła Złote Lwy, najważniejsze ciągle u nas wyróżnienie w dziedzinie kina, wielu uznanych recenzentów nazwało ten „polski snuj” czy też „niezły film” arcydziełem (cytaty z filmwebowej dyskusji). Tylko w sieci (i po seansie w kinowym holu) ktoś czasem rzuca inne spojrzenie na zwycięską w Gdyni produkcję. „Przed seansem wiedziałam tylko, że film zdobył Złote Lwy i że krytyka jest przychylna” – pisze Diana.
„– Ale to dla mnie akurat żadna szczególna rekomendacja, bo werdykty jurorów w Gdyni już od dawna mnie rozczarowują”. No właśnie. To jest to pytanie, które warto zadawać przy takich okazjach: co dla nas znaczą nagrody przyznawane przez często bardzo znamienite grona, no i jak są przyznawane. W gdyńskim jury zasiadali w tym roku Urszula Antoniak, Agata Buzek, Christopher Hampton, Agnieszka Holland, Janusz Głowacki czy Artur Reinhart. Zacytujmy jeszcze jedną wypowiedź z filmwebu: „Dzięki Bogu, nie czytam recenzji przed obejrzeniem filmu i nie mam w domu telewizora, bo moje oczekiwania też urosłyby do monstrualnych rozmiarów. A tak spokojnie sobie obejrzałam niezły film” – wyznaje czekina. Postępuję identycznie (choć telewizory w domu mam dwa), też staram się nie kierować rozmaitymi werdyktami, z doświadczenia wiedząc, że decyzja jurorów okazuje się nierzadko demokratycznym kompromisem.

Za każdym razem gdy zjawiam się na spotkaniu kapituły Wrocławskiej Nagrody Teatralnej, Muzycznej, lauru wARTo, czuję niepokój. Czy uda nam się – osobom o różnym podejściu do sztuki, szukającym w niej nie tego samego – nagrodzić rzeczywiście najlepszych, żeby docenić artystyczną robotę i posłać sensowną wiadomość ludziom, także kolejnym pokoleniom. To nie jest łatwe, bywa frustrujące, kiedy z arytmetyki głosowania wychodzi, że trzeba się podpisać na dyplomie dla kogoś, kto – moim zdaniem – zupełnie na nagrodę nie zasługuje. Czy odmówić wtedy, zaznaczyć głos odrębny – jak przy orzeczeniach Trybunału Konstytucyjnego? Na szczęście ostatnie rozdanie nagród Wrocławia należało do tych przyjemniejszych sytuacji, gdy kontrowersji nie notowaliśmy. Wprawdzie rozstrzygnięcia były trudne, bo kandydaci i nominowani bez wyjątku znakomici, ale nikt znacznie nie odstawał od poziomu laurowego. Wygrali więc: Agata Duda-Gracz za wizyjny i pełen rozmachu fantastyczny spektakl JA, PIOTR RIVIERE..., niezwykle zdolny i muzycznie płodny trębacz Piotr Damasiewicz oraz Andrzej Kosendiak, który pokazał, że działania menedżerskie mu nie wystarczają i wydał nagraną ze świetnymi śpiewakami i instrumentalistami, pięknie brzmiącą płytę z utworami Grzegorza Gerwazego Gorczyckiego. Taki werdykt zostanie w annałach i pod takim tym razem chętnie złożyłem swój podpis. A pewnie ktoś się ze mną nie zgadza, może nawet kompletnie.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.........................................
IDA, reż. Paweł Pawlikowski, 2013; Wrocławska Nagroda Teatralna i Muzyczna, 2013

Tuesday, November 12, 2013

ZABIJANIE GOMUŁKI (Teatr Modrzejewskiej w Legnicy)


Pamiętam krytyczne głosy, które pojawiły się jakieś osiem lat temu po tym, jak ówczesny dyrektor Teatru Polskiego Bogdan Tosza zaproponował publiczności spektakl ARKADIA Toma Stopparda w reżyserii Krzysztofa Babickiego. To był spektakl znakomity, ale zrobiony już wcześniej przez tego samego Babickiego w Gdańsku, Teatrze Telewizji, w Lublinie, a po Wrocławiu w PWST Kraków. Widzowie przychodzili tłumnie, recenzenci – o dziwo – chwalili, szybko przestało przeszkadzać, że w wielkim Wrocławiu pojawiło się przedstawienie nie całkiem premierowe. Od tego czasu podobnego zdarzenia tutaj nie notujemy, bo – nie da się ukryć – tzw. szanujący się teatr unika powtórek z cudzych podwórek. Czy słusznie?

Gdyby Jacek Głomb w Legnicy nie wrócił do własnej sztuki pt. ZABIJANIE GOMUŁKI, zrealizowanej według prozy Jerzego Pilcha sześć lat temu w Zielonej Górze, nie mielibyśmy okazji jej zobaczyć, musielibyśmy polegać na lubuskiej legendzie tego nagradzanego na festiwalach spektaklu. Głomb zdecydował się na taki powrót po raz pierwszy w karierze, czując niedosyt, ponieważ po zmianie dyrektora przedstawienie zbyt szybko zeszło z zielonogórskiego afisza. Kupił więc dekoracje (doskonała scenografia Małgorzaty Bulandy) i wystawił ZABIJANIE... u siebie, w Teatrze im. Modrzejewskiej. Wyszło pięknie. To jest taka sztuka, o której po latach się pamięta przede wszystkim ze względu na jej klimat. To, że główny bohater, alkoholik i fantasta Józef Trąba planuje wraz z małą społecznością Wisły (naczelnikiem poczty, zawiadowczynią stacji, drobnym przedsiębiorcą, pastorem, a nawet policjantem) zamach na pierwszego sekretarza, ulotni się ze wspomnień, lecz baśniowy czar tej opowieści zostanie.

Robertowi Urbańskiemu udało się tak ukroić powieść Pilcha (TYSIĄC SPOKOJNYCH MIAST), by nie stracić najistotniejszych wątków, a inscenizatorowi i aktorom dać szansę na stworzenie świata i postaci. Każdy wykonuje to zadanie ponad normę. Nie tylko zabawny, pełen błazeńskiego uroku wodzirej Zbigniew Waleryś (Józef Trąba), ale i wszyscy inni: od przeżywającego miłosno-męską inicjację narratora Jerzyka (Mateusz Krzyk) po pociągniętego wcale nie grubą kreską komendanta-geja (Paweł Palcat). Momentami tempo jest farsowe, konwencja slapstickowa (podkreślona żwawo-sentymentalną muzyką Bartka Straburzyńskiego), gdzieniegdzie pojawia się pauza, jakby zachęta do refleksji nad arkadyjską enklawą i zagonioną rzeczywistością. „Gdy ojciec i pan Trąba postanowili zabić I sekretarza Władysława Gomułkę, panowały niepodzielne upały, ziemia trzeszczała w szwach, rozpoczynała się udręka mojej młodości” – zaczyna Jerzyk Pilchem, przenosząc widzów w lato 1963 roku, do małej ojczyzny polskich ewangelików żyjących – jak wielu wtedy Polaków – pomiędzy, szukających przestrzeni wolności i prawdy, czytających i Trybunę Ludu, i Tygodnik Powszechny, przywiązanych do własnego domu, lecz chwilami pozwalających sobie na tęsknotę: – Nigdzie się człowiek nie rusza – marzy o egzotycznej podróży mama Jerzyka (Gabriela Fabian). – Daj spokój – wzrusza ramionami jej mąż (Bogdan Grzeszczak).

W ZABIJANIU GOMUŁKI nie znajdziemy komentarza na tematy współczesne, raczej zastanowienie nad życiem w ogóle. Podążający za Schulzowską, cynamonową, czyli magiczną wersją mikroświata tekst Pilcha i spektakl Głomba poszerza tę perspektywę w paru scenach wręcz globalnie. Komiczne planowanie zamachu na Mao w Pekinie zestawione z zastrzeleniem JFK w Dallas czy śmiercią ważnego w dziejach papieża Jana XXIII (w tym roku mija pół wieku od tamtych wydarzeń) inspirują do wyjścia poza zatrzymany w czasie portret pewnej społeczności, ale bez zadęcia i przymusu. Trąba wyceluje w Gomułkę z chińskiej kuszy, a zaraz potem zobaczymy pana Józefa podczas zbiorowego wigilijnego kolędowania. Subtelne i czyste brzmienie teatralnej całości ZABIJANIA GOMUŁKI jest zasługą reżysera Jacka Głomba, który w przymierzu ze swoimi sprawdzonymi współpracownikami, przy okazji kameralnej opowieści o nasto- i kilkudziesięcioletnich uniesieniach, przypomina jacy gdzieś tam w środku jesteśmy.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.........................................
Jerzy Pilch ZABIJANIE GOMUŁKI, adaptacja Robert Urbański, reż. Jacek Głomb, Teatr im. Modrzejewskiej w Legnicy, 8 listopada 2013

Monday, November 4, 2013

Tomasz Sekielski OBRAZ KONTROLNY





Podczas 10. edycji międzynarodowego festiwalu kryminału w spotkaniu pod tytułem „Pisarze-dziennikarze” wzięli udział Piotr Głuchowski, Paweł Goźliński i Tomasz Sekielski. Każdy z nich ma co najmniej ciekawy dorobek dziennikarsko-redaktorski, każdy z nich pisze i publikuje książki powszechnie zwane kryminałami lub thrillerami. A to nie cała lista żurnalistów, którym zachciało się kariery pisarskiej w tym gatunku. Wśród nominowanych do tegorocznej Nagrody Wielkiego Kalibru (za powieść sensacyjną roku) znalazł się choćby Wojciech Chmielarz, dziennikarz z Gliwic, wcześniej szansę na laur miał na przykład Ryszard Ćwirlej, z Poznania. Kiedyś sporym powodzeniem cieszyły się książki tandemu Janusz Płoński-Maciej Rybiński. I tak dalej. Dlaczego dziennikarze sięgają po fabułę? Dlatego, że ich codzienna praca jest raczej efemeryczna, jutro albo za tydzień trzeba napisać kolejny tekst, wyemitować nowy program. Dlatego, że umieją pisać i przychodzi im to dużo łatwiej niż innym, no i dla... zysku (choć na zysk trzeba mocno zapracować i nie każdemu się udaje).

Tomasz Sekielski z pisania pewnie jeszcze nie żyje, ale ze wszystkich pisarzy-dziennikarzy aktualnie aktywnych na rynku powieściowych dreszczowców szanse ma na to największe. Również z powodu telewizyjnej twarzy, jaką nosi na szyi były gwiazdor TVN-owskiej informacji i publicystyki, obecnie autor i prezenter programu „Po prostu” w TVP1. Pamiętam, jak na ubiegłorocznych Wrocławskich Promocjach Dobrych Książek podchodzili do niego potencjalni czytelnicy debiutanckiego SEJFU. Najpierw widzieli człowieka (ową twarz znaną z ekranu), potem przedmiot, czyli ładnie wyeksponowaną powieść i nie zastanawiając się długo, sięgali po portfel, kupowali rzecz i szli po autograf. Nie tylko w taki sposób Sekielski sprzedał 25 tysięcy egzemplarzy, na czym – jak przypuszczam – zarobił kilkadziesiąt tysięcy złotych. Całkiem zresztą zasłużenie, bo SEJF naprawdę robił wrażenie dzięki cokolwiek dziennikarskiemu stylowi i dobrze zaplanowanej, nieoczywistej fabule. Może nawet zbyt nieoczywistej w finale, którego na wszelki wypadek nie zdradzę, choć robi to sam autor w najnowszej propozycji, OBRAZIE KONTROLNYM.

Druga powieść Tomasza Sekielskiego to kontynuacja pierwszej. Znów widzimy Artura Solskiego – nomen omen byłego dziennikarza, tu opuszczającego szpital psychiatryczny, pojawia się – w trochę bardziej rozwiniętej roli – Ludwik Tokarczyk, czyli taki podrasowany, spłycony i zmiksowany Tomasz Lis-Kamil Durczok-Mariusz Max Kolonko, spotykamy też knującego polityczno-złodziejską intrygę pułkownika Wyrwickiego, a jako femme pas fatale występuje Anna Kaliska, wdowa po zamordowanym w SEJFIE polskim żołnierzu. Sejf (tajny pokój ukryty w schronie pod stadionem stołecznej Gwardii) jako jedno z miejsc akcji oczywiście zostaje, podobnie jak podlaski Niemirów, ale pojedziemy i do Pakistanu, i do Szwajcarii, i do Sankt Petersburga (na ustawiony mecz Zenit-Bayern), a w stolicy odwiedzimy siedzibę Agencji Wywiadu czy gabinet premiera (profesor, prawicowiec, antykomunistyczna przeszłość). Nowe postaci to: Leonard Bielak – właściciel telewizji DTV (i innych ciemnych interesów), topowy polski bogacz, były agent; Marcin Rokita, ksywa Diabeł – agent działający, przyjaciel głównego bohatera (jeśli o przyjaźni w tym świecie można mówić); Giennadij Pietrow – rosyjski mafioso i szpieg w jednym, oraz galeria typów drugo- i trzecioplanowych. Wszyscy tu chcą oszukać wszystkich, zrobić następny biznes (albo dać sobie zrobić loda), poczuć smak władzy.

Sekielski opowiada historię skomplikowanego przekrętu na tle wielkiej polityki tak ciekawie, że trudno się od lektury oderwać. To nie żaden thriller z ambicjami, lecz czysta rozrywka, rozpisana na sceny wręcz filmowe. Łatwo sobie wyobrazić wydarzenia z OBRAZU KONTROLNEGO na ekranie kinowym. Są skoki akcji, różne jej plany, skróty, całkiem naturalne, niedługie dialogi, a dla miłośników czegoś bardziej opisowego – porządna charakterystyka, niezbyt głęboki portret psychologiczny, kulinarny przepis. Czasem tylko wyrwie się Sekielskiemu nieironiczny banał w rodzaju: „fizyczne cierpienie jest niczym wobec katuszy, jakie przeżywać może dusza”. Przy okazji, czytelnik poznaje niepiękne mechanizmy funkcjonowania współczesnych mediów, gdzie nie uświadczysz dziennikarza z podręczników etyki, ale przede wszystkim, przewracając wypełnione dynamicznymi zdaniami i napakowane wydarzeniami strony, doznaje lekturowej przyjemności. Niestety, nie satysfakcji (dobro powinno w tym gatunku bardziej jednoznacznie zwyciężać).

Ta jedna rzecz, której Sekielskiemu nie daruję, to urwana końcówka, po której odbiorca klnie pod nosem i stara się pohamować, by autorowi tych prawie czterystu stron rajdowej jakości nie złorzeczyć. Ja wiem, że w ten sposób Tomasz Sekielski jasno informuje: będzie część trzecia, ale co najmniej za rok, a do tego czasu zdążę już powchodzić w dziesiątki innych fabuł i o tym, w co się wpakował niejaki Solski, będzie mi trzeba porządnie przypominać. Co zapewne zrobi Sekielski w kolejnej książce, tak jak robi to w OBRAZIE KONTROLNYM, streszczając SEJF. A co, jeśli zdarzy się zachwycony warsztatem i wyobraźnią autora czytelnik nieznający wcześniejszej powieści? Przecież po nią nie sięgnie.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.........................................
Tomasz Sekielski OBRAZ KONTROLNY, Rebis, 2013