Monday, November 21, 2011

FRANKENSTEIN (Teatr Muzyczny Capitol)


Po przedpremierowym spektaklu FRANKENSTEINA Teatru Muzycznego Capitol wrażenia do posłuchania poniżej. Jednym zdaniem: F jak Finezja!

Gdyby się nie wyświetlał plik audio poniżej (to już prawie 7 lat), kliknijcie: http://chojnowski.blogspot.com/2018/02/frankenstein-teatr-muzyczny-capitol.html
...........................
FRANKENSTEIN wg powieści M. Shelley, scenariusz i reżyseria Wojciech Kościelniak, muz. Piotr Dziubek, teksty piosenek Rafał Dziwisz, scenografia Damian Styrna, Teatr Muzyczny Capitol we Wrocławiu, 20.11.2011

Friday, November 18, 2011

Angelus 2011, cz. 1


3 grudnia we Wrocławiu poznamy szóstego zwycięzcę Angelusa, nagrody przyznawanej najlepszej wydanej po polsku powieści środkowoeuropejskiej. W finałowej siódemce została jedna książka polska, z siedmiu, które nominowano do półfinałowej czternastki. Można ten werdykt jurorów uznać za rozczarowanie, ale można też wnioskować o przeciętności naszej literatury współczesnej, zwłaszcza w zestawieniu z sąsiednimi, Ukraińcami, Białorusinami czy Niemcami. Węgrzy wygrywali Angelusa już dwukrotnie, Polacy jeszcze nigdy. I tym razem też się na to nie zanosi.

Polski jedynak, czyli literacki reportaż Wojciecha Tochmana „Dzisiaj narysujemy śmierć” to rzecz wstrząsająca, opowiadająca o ludobójstwie, jakie miało miejsce w Rwandzie w 1994 roku. Tochman wraca do tamtych wydarzeń jako przybysz z dalekiego kraju, w którym strach, nienawiść, szczucie jednych przeciw drugim zdarzyło się dużo wcześniej, ale przez lata przemilczane, niezagojone rany dały o sobie dużo później. Do dziś pogromy w Jedwabnem czy Kielcach budzą społeczne upiory. W Rwandzie Hutu mordowali Tutsi, kilkunastoprocentową mniejszość. Polski reporter nie zawiązuje porównań wprost, lecz trudno im się oprzeć, czytając tę trudną w odbiorze, jeszcze jedną niezbędną relację o ludziach, co zgotowali ludziom los straszliwy. Byli wprawdzie i tacy wśród Hutu, którzy ukrywali Tutsi, jak pisze Tochman, ale symbolem tamtej wojny domowej pozostaje przede wszystkim „trzask rozłupywanej maczetą głowy”, brzmiący jak „trzask rozłupywanej kapusty”.

Wojna uobecnia się również w białoruskiej książce, trudno ją nazwać powieścią, Swietłany Aleksijewicz pt. „Wojna nie ma w sobie nic z kobiety”. Tu znów przeważa relacja reporterska. II wojnę światową widzimy oczami kobiet, odzwierciedloną w ich pojedynczych biografiach. Nie jest to obraz heroiczny, nie jest to też temat nowy w krajach dawnego Związku Radzieckiego. W latach 70., na przykład, do Oscara w kategorii filmu nieanglojęzycznego nominowany był dramat „Tak tu cicho o zmierzchu”, na podstawie powieści Borysa Wasiljewa. Czym zdobywa czytelnika Aleksijewicz? Dotarciem do kobiecej intymności, niedostępnej mężczyznom. Jedna z bohaterek, sanitariuszka, mówi o swoim uczuciu do dowódcy batalionu, uczuciu i dziecku, które z tym mężczyzną ma. Po wojnie on wrócił do żony i innych dzieci, ona została bez żadnej pomocy, żadnego kontaktu, wychowała córkę sama. I wyznaje: "Zostawił mi na pamiątkę swoje zdjęcie. A ja nie chciałam, żeby wojna się skończyła". Wojna się, oczywiście, skończyła, skończyła się i jego miłość. Ale kobieta całe życie kocha, tamtą wojnę i tamto uczucie. O takich historiach niewiele się mówiło i pisało przez tych kilkadziesiąt lat od 1945 roku, a było ich mnóstwo.

To, że Aleksijewicz jest Białorusinką, nie ma w kontekście jej książki znaczenia, ale „Miasto ryb” drugiej w finale pisarki z Białorusi Natalki Babiny to już powieść mocno z krajem Łukaszenki związana. Babina jest dziennikarką niezależnej gazety, chociaż na ostatniej stronie okładki umieszcza zdanie: „Ta książka nie jest o Łukaszence!". Czegoś się jednak od Babiny można dowiedzieć o współczesnej Białorusi, mimo że akcja dzieje się w roku 2012... Między innymi tego, jak zadziwiająco podobny to kraj do innych, z galopującą ostatnio inflacją, lecz ludźmi z problemami takimi jak wszędzie. Narratorka Ałła, kobieta doświadczona przez los i nałogi, opowiada własną historię, przy okazji magicznie kopiąc dziury w czasie. Przenosi nas do przeszłości, tej niedalekiej, choćby lat 90., i tej zamierzchłej, kiedy Brześć był częścią Wielkiego Księstwa Litewskiego. Książkowe Dobratycze to rodzinna wieś autorki Zakazanka, od zapomnianego dziś zakazu, jaki podobno wydał mieszkańcom w XVI wieku Sapieha. Styl tej powieści niewątpliwie zadziwia, humorem, dystansem, dynamiką, oryginalnym skrzyżowaniem Joanny Chmielewskiej, Jurija Andruchowycza z odrobiną Bułhakowa.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
...................
Angelus 2011

Angelus 2011, cz. 2

„Słodka Darusia” Marii Matios to najskromniejsza objętościowo książka w angelusowym finale 2011, ale też kto wie czy nie najpopularniejsza, w swoim kraju. Bo w 2005 roku nagrodzono ją najważniejszą ukraińską nagrodą literacką (im. Tarasa Szewczenki), zdobyła też m.in. miano najpoczytniejszej książki 2007 roku. Co takiego w niej jest, że nakład kilku wydań to ponad 100 tysięcy? Nie mamy przecież do czynienia z żadnym czytadłem, Matios nie można nazwać ukraińską Grocholą, zwłaszcza że „Słodką Darusię” już wciągnięto na listę lektur szkolnych. Niełatwo odpowiedzieć. Autorka jest wykształconą filologicznie zawodową pisarką, najpłodniejszą podobno na Ukrainie, hucułką z pochodzenia (nawet na oficjalnej stronie internetowej pokazuje się na fotografii w bluzce wyhaftowanej ludowymi motywami). Jej książka ma klimat ludowej bajki, prostej, niesłodzonej, więc i wiarygodnej, w treści jest bardzo konkretna. Nie czytamy tej powieści jako opowieści egzotycznej, bo wieś Czeremoszne to wieś symboliczna, przechodząca w historii przez władzę sowietów, Rumunów, Niemców, zapatrzona na „tamten brzeg”, gdzie „panowali Polacy”. I trudno mówić o wspólnocie mieszkańców w obliczu komunizmu, wywózek na Sybir, walk UPA. Autorka mówi, że to rzecz o „buciorach historii stąpających po ludzkim losie”, dodając: „swoim cienkim głosem próbuję uzupełniać te badania ludzkiego losu. Dlaczego przeszłość jest dla mnie taka ważna? Dlatego, że w przeszłości zakodowane są znaki, które umożliwią nam większy postęp w przyszłości”. Łatwo się dać „Słodkiej Darusi” uwieść (główna bohaterka jest niemą dziewczyną, którą rozumie tylko obcy przybłęda Iwan), łatwo też wskazać tradycję, z jakiej się ta książka wywodzi. W Polsce pisywało się kiedyś takie powieści, teraz, gdyby podobna u nas wyszła, pewnie by się krytycy nie spisali.

A Jenny Erpenbeck „Klucz do ogrodu”? Tytuł sugerowałby jakieś powiązanie z „Tajemniczym ogrodem” i choć to trop mylny, tajemnica w tej książce tkwi, bo tkwi ona w historii, historii Niemiec, skojarzonej z dziejami nie tylko Niemców. Co ciekawe, oryginalny tytuł brzmi „Heimsuchung”, co oznacza klęskę, plagę, ciężką próbę, także wizytę. Czy wyroki losu zwalniają od odpowiedzialności za czyny? Czy człowiek ma jakieś narzędzie obrony przed wyrokami historii? Takie pytania pojawiają się w głowie czytelnika przeżywającego fragmenty biografii różnych mieszkańców domu nad Morzem Brandenburskim. Tłumaczona na 10 języków niemiecka autorka, reżyserka, dramaturg nie komentuje, nie ułatwia zadania, także stylistycznie, nie wszystko jest jasne od razu. Sołtys i jego nieszczęśliwe córki, małżeństwo Żydów, architekt nazistów, żołnierze Armii Czerwonej - każdy z mieszkańców zostawia w domu część siebie (jak my wszyscy w przestrzeniach, w których mieszkamy), a jednak dom nie staje się coraz wspanialszy, lecz z czasem niszczeje. Jedyna ponadczasowa postać to tutaj ogrodnik, czyli natura, chociaż może rzeczywistym bohaterem tej poetyckiej powieści jest czas, zwyczajna kolej rzeczy po burzy niezwykłych zdarzeń.

Drago Jančar, "Katarina, paw i jezuita", 552 strony. O czym, o kim? O nas, poprzez perspektywę wieku osiemnastego, Europy chaotycznej, wojennej, kiedy pielgrzymowanie było prawdziwym przejawem poszukiwania Boga. Trójkąt głównych postaci tworzą: trzydziestoletnia Katarina, nie do końca już pewny swojej wiary jezuita, austriacki oficer-zwycięzca, ów tytułowy paw. Z prowincjonalnej Słowenii wędrują do katedry w Kolonii, celując w objawienie. To jedyna w tegorocznym angelusowym towarzystwie powieść pełną gębą, romans historyczny z ambicjami. Lubimy taki gatunek, zwłaszcza tak dobrze reprezentowany. Zaś sam Jančar to bardzo uznany słoweński pisarz, przewodnik i wyrocznia dla niektórych. Podczas jednego ze spotkań autorskich, poproszony o porównanie człowieka XVII-wiecznego i współczesnego, powiedział, że „z pewnością nie zmieniły się ludzkie namiętności i lęki”, że „nie jesteśmy dziś lepsi, lecz lepiej maskujemy się i kłamiemy”, a „niebo nad nami jest teraz puste”. Wtedy nie było inaczej.

W tej samej serii Meridian wydawnictwa Pogranicze obok powieści Jančara ukazała się także inna tegoroczna finalistka, czyli „Ślepy ferman” Albańczyka z pochodzenia Ismaila Kadarego, mieszkającego we Francji laureata Man Booker International czy Nagrody Księcia Asturii. To trzy mikropowieści (pierwotnie opublikowane w 1977 i 1984 roku) o piekle zapomnianym przez Europę, o kraju, z którego się ucieka, niepotrafiącym wzbudzić zainteresowania, współczucia, o wyizolowanej ze świata imperialnej (osmańskiej) prowincji. Krajobraz dość przygnębiający. Dominuje zniewolenie, strach przed władzą, czuć dramat historii. I pomiędzy tym wszystkim pisarz, od którego oczekuje się uległości, ale też walki, bo w zawód pisarza tradycyjnie wpisana jest krytyka, działanie heroiczne, potencjał wskazania drogi. Kadare mierzy się z tym problemem w życiu jako ktoś uważany kiedyś za autora lojalnego wobec reżimu. Co może zrobić pisarz? Spisywać, być kronikarzem, niewiele więcej (albańska nazwa kraju, Shqipëria, ma podobno swój źródłosłów w wyrazie shqipoj, czyli „mówić otwarcie, krótko i jasno”). Momentami przypominają się niegdysiejsze polskie dylematy artystów i polska literatura czasów zniewolenia, kiedy pisaliśmy tak, by dać do zrozumienia, bo wprost pisać nie można było.

W „Ślepym fermanie” realia są historyczne, lecz wydarzenia przypowieściowe, wzięte z okrutnej baśni, (która zdarzyła się naprawdę). Jak opowieść o złoocznych ludziach - kozłach ofiarnych władzy, oślepianych dla odwrócenia uwagi, usprawiedliwienia, dla absurdu. U Kadarego nie ma miejsca na Dawida-Albańczyka-zwycięzcę, jest Goliat-Turek. Treścią drugiej z opowieści są dzieje pewnego rodu z Gjirokastry, miasta urodzenia byłego albańskiego prezydenta Hodży, trzecia prezentuje wyszukaną historyczną egzekucję. Czytając (czy też studiując) Kadarego , warto pomyśleć o Albanii dzisiaj, kraju członkowskim NATO, od 2 lat aspirującym do Unii Europejskiej, gdzie akcesję popiera ponad 90 procent obywateli.

Literatura krajów znajdujących się w orbicie Angelusa, takich jak Słowenia, Albania, Białoruś, Ukraina, Niemcy, Polska (by wymienić tylko tegorocznych finalistów) oprócz bycia piękną, potrafi Europę nauczyć, że jesteśmy tacy sami, że wobec czasu, historii, zła mamy identycznie niewiele do obrony, ale też dzięki różnorodności, zrozumieniu odrębności możemy się ze złem historii zmierzyć, nie dopuszczając go do władzy. Do głosu tak, do władzy nie. Na tym, między innymi, polega idea nagrody literackiej Angelus. Która z książek wyda się w tym roku jurorom środkowo-europejsko najpełniejsza, najważniejsza, najlepsza? Nie mam, w tym roku, najbladszego pojęcia.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
...................
Swietłana Aleksijewicz, "Wojna nie ma w sobie nic z kobiety" /Czarne/ Białoruś, przekład Jerzy Czech
Natalka Babina, "Miasto ryb" /Rebis/ Białoruś, przekład Małgorzata Buchalik
Jenny Erpenbeck, "Klucz do ogrodu" /W.A.B./ Niemcy, przekład Eliza Borg
Drago Jančar, "Katarina, paw i jezuita" /Pogranicze/ Słowenia, przekład Joanna Pomorska
Ismail Kadare, "Ślepy ferman", /Pogranicze/ Albania, przekład Dorota Horodyska
Maria Matios, "Słodka Darusia" /Wydawnictwo "Andrzej Bihun"/ Ukraina, przekład Anna Korzeniowska-Bihun
Wojciech Tochman, "Dzisiaj narysujemy śmierć" /Czarne/

Saturday, November 5, 2011

Małgorzata Gutowska-Adamczyk CUKIERNIA POD AMOREM


Dość osobliwy zestaw przewodzi liście bestsellerów wrocławskiego Empiku. Na miejscu pierwszym Jarosław Kaczyński ze słowem dla fanów, na drugim Małgorzata Gutowska-Adamczyk z „Cukiernią pod Amorem III”. Pierwszego dzieła czytać nie zamierzam, tym bardziej że już po wyborach (choć podobno bywa śmiesznie, gdy autor myli brunetkę z blondynką, czyli Anouk Aimee z Brigitte Bardot, jak mignęło na którymś z portali). Drugiej pozycji byłem ciekawy, bo bardzo chciałbym, by polska literatura najpopularniejsza weszła wreszcie na poziom plus jeden zamiast się zabawiać między zerowym a minusowym. Dlatego uparcie co jakiś czas sprawdzam tę jakość. Na razie wzlotów nie notuję.

„Cukiernia pod Amorem” odstrasza mnie tytułem, ale miejsce numer 2 i trzy nagrody od czytających blogerów wymagają poświęcenia, wzbudzając też lekkie zainteresowanie. Co tam w tej cukierni tak pachnie? Ano niewiele. Nie wyrasta ponad inne kobiece pisanie, nie jest jednak jakimś niewytłumaczalnym zjawiskiem rynkowym. Z pewnością ma swoich odbiorców (odbiorczynie). Adamczyk to doświadczona autorka z powieściami i scenariuszami na koncie, prywatnie żona bardzo zdolnego reżysera Wojciecha Adamczyka. Temu duetowi zawdzięczamy choćby niegłupi rodzinny serial o tacie, któremu syn zadawał trudne pytania inspirowane kwestiami kolegi o imieniu Marcin. Historie Zajezierskich, Hryciów i Cieślaków, tak docenione przez zakupo-czytelników Empiku, mnie nie wciągają, mam wrażenie, że wszystkie je gdzieś już poznałem, od razu ulatują w niepamięć. Nie bierze mnie zagadka, nie fascynują postaci, ani z wieku dziewiętnastego, ani dwudziestego. Treść jest telenowelowa, forma staroświecka. Gutowskiej-Adamczyk daleko do Galsworthy'ego, jeszcze dalej do Jamesa i Dąbrowskiej. Może gdyby autorka zrezygnowała z łopatologicznie wypisanych dat inaugurujących każdy rozdział, dała więcej pola do domysłów czytelnikom, przeplatała wątki z różnych lat bardziej subtelnie, wyszłoby coś więcej niż czytadło. Rozciągnięte do granicy nudy. O wiele ciekawsza okazuje się dużo skromniejsza powieść tej samej pisarki pt. „Mariola, moje krople”. Momentami uroczo prześmiewcza (czasem zbyt uroczo), nieudająca lepszej niż jest. Mamy rok 1981, stan wojenny za progiem. W pewnym miejskim teatrze życie powiatowe. Bimber i komuna, konspira i partia, kolejki i drobnoludzkie zagrywki. Obrazek, ale gdzieś tam podskórnie pełen gorzkiego sentymentu, który smakuje o niebo lepiej od dziejowego zadęcia.

Po „Cukierni pod Amorem” i „Marioli..” dałem się jeszcze ostatnio zaprosić na spotkanie ze „Zwyczajnym facetem”, czyli Małgorzatą Kalicińską piszącą z męskiej perspektywy (premiera była rok temu, a w Merlinie produkt już niedostępny). Główny bohater i narrator całości Wiesiek to ktoś, kto potrafi przekląć, lecz również powiedzieć (w dialogu z kumplem) o swoim wacusiu, którego żona wypieściła przed wyjazdem męża do pracy w Finlandii. Przeglądałem tę książkę zaintrygowany (specjalistka od kobiecego rozlewiska wzięła się za mężczyznę) i zażenowany (bo historyjka zanadto trąci typowym melodramatem). Ale uwaga: Wiesiek znajdzie szczęście w ramionach tej fajnej, tyle że będzie musiał się rozstać z matką własnych dwojga dzieci. Na koniec powie to słynne słowo na k (kocham, żeby nie było wątpliwości). K jak Kalicinska, w jak wacuś, a facet zwyczajny. No nie, jednak dziękujemy. Mimo uznania dla karkołomnego planu wcielenia się mieszkanki domu na Mazurach (tu także się ten nasz cud natury pojawia) w skórę poczciwego Wieśka, miłośnika Pink Floyd i The Who.

Jak widać, zapału autorkom popularnej literatury popularnej nie brakuje, poziomu zero ciągle nie pokonują, ale może kiedyś... Tymczasem cieszę się, iż w Empikowej dziesiątce znalazło się miejsce również dla "Tarantuli" Thierry'ego Jonqueta. Oby z powodu ostatniego filmu Almodovara, a nie reklamowego Banderasa na okładce.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
………………………………………..
Małgorzata Gutowska-Adamczyk CUKIERNIA POD AMOREM, Nasza Księgarnia, 2011, Małgorzata Kalicińska ZWYCZAJNY FACET, Zysk i s-ka, 2010