Sunday, December 14, 2014

ŻYCIE MARIANA (Teatr Muzyczny Capitol)






CZAS AKCJI: przyszłość.
MIEJSCE
: studio telewizyjne.
SYTUACJA
: ludzie niemal wyginęli, światem rządzą zwierzęta, które zamawiają sobie telenowele kręcone przez ludzi z udziałem ludzi. Takie pay-per-view z komentarzami i życzeniami co do rozwoju fabuły i obsady ról live.
ZAPOWIADAŁO SIĘ
: obiecująco.
WYSZŁO
: nieprzekonująco.
NAJLEPSZE W SPEKTAKLU: piosenki.


Rzecz jest w Niemczech znana, autorka tej sztuki Sybille Berg to wzięta, może i sławna (skoro zaprasza ją do siebie Harald Schmidt) pisarka. W 2000 roku napisała HELGES LEBEN, co u nas zyskało właśnie miano ŻYCIE MARIANA i wersję na Capitolowej Scenie Ciśnień, która do przygważdżających do fotela wrażeń szczęścia ciągle nie ma (może z wyjątkiem KRÓLA DAWIDA LIVE). ŻYCIA MARIANA też sukcesem nie da się ogłosić. Niby potencjał istnieje: telenowelę robią Pani Śmierć (producentka) wespół z Panią Bóg (reżyserka), czyli Justyna Antoniak i Katarzyna Strączek. Świetne aktorki. Treść filmiku wypełnia jednak tak oczywisty schemat, że bolą zęby. Marian się rodzi, potem dojrzewa, spotyka Tinę, Tina zachodzi w ciążę i to już właściwie tyle. Pomiędzy scenami z życia – piosenki. Może dla tapira albo lamy przyszłości coś interesującego, ale dla psa i kota, które na co dzień nas (i nasze telewizory) obserwują, to już było. Był choćby TRUMAN SHOW, było (w kinach niebawem) MIĘDZY NAMI DOBRZE JEST. Tysiąckrotnie ciekawsze, a przede wszystkim kreatywne. Na premierowej prezentacji wrocławskiego spektaklu śmiali się siedzący na widowni koledzy i koleżanki artystów, bo Adrian zrobił minę, a Bartosz zmienił głos, a ja zadawałem sobie pytanie: po co to obfite formalnie show było realizować? Żeby pokazać kuchnię filmowo-telewizyjną do zobaczenia przy okazji każdych drzwi otwartych w TVP? Żeby dać Justynie, Katarzynie, Aleksandrze, Ewelinie, Adrianowi, Bartoszowi pośpiewać przy akompaniamencie bardzo dobrego bandu pod wodzą Wojtka Orszewskiego? Znamy ich głosy i dźwięki doskonale z dużo bardziej sensownych przedsięwzięć. Czytam w zapowiedzi: ‘Ta z pozoru nonsensowna fabuła jest pretekstem do przyjrzenia się zobojętniałej cywilizacji oraz tragikomicznego spotkania z fenomenem strachu i banałem zła’. I wiem, czego w przedstawieniu Agnieszki Olsten zabrakło: strachu, zła, a zwłaszcza fenomenu. Jest za to w nadmiarze banał, który powoduje zobojętnienie. I naprawdę nie wystarczy nazwać bohaterek Śmiercią i Bogiem, a we foyer wystawić serię zdjęć piesków, by z pustego walnąć metaforę.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
...............................................
S. Berg ŻYCIE MARIANA.LIFE-SHOW, tł. K. Bikont, reż. A. Olsten, Teatr Muzyczny Capitol we Wrocławiu, Scena Ciśnień, 12.12.2014

Sunday, November 30, 2014

PODRÓŻ ZIMOWA (Teatr Polski we Wrocławiu)


Ubiegły sezon wrocławski Teatr Polski zaczął słabo ZACHODNIM WYBRZEŻEM, a potem było tylko dobrze lub bardzo dobrze. Teraz mamy start wręcz huraganowy i coś mi podpowiada, że wystarczy sił na cały dystans. Jak dziś Therese Johaug, jak wcześniej Justynie Kowalczyk.

Po wybitnej WYCINCE pojawia się spektakl świetny, mądry, efektowny, równie znakomity, a może i lepszy niż pamiętne realizacje Pawła Miśkiewicza jeszcze z czasów, gdy był tu dyrektorem artystycznym. Z tym, że w przypadku choćby PRZYPADKU KLARY czy WIŚNIOWEGO SADU wyraźnie brylowało paru aktorów, tutaj cała obsada jest mistrzowska.

Autobiograficzno-autoironiczny tekst Elfriede Jelinek to także w dwugodzinnej pigule zawarta jej najważniejsza wiadomość dla świata, ta o kobiecie-ofierze. To nie wszystko, bo brzmi tu też coś nowego: rzecz o artyście skazanym na spleen, skoro bezustannie kręci swoją korbą-lirą, by ulepszyć świat i uświadomić ludzi, a oni dalej swoje. Ciągle przemoc i codzienność w formule społeczno-ekonomicznej, natura w opozycji do kultury. W kółko to samo. Dlatego na Świebodzkim obrotowa scena i multimedialne spacery owiec oraz blisko umieszczona, rozświetlona amfiteatralna widownia. Słychać tykanie zegara, od czasu do czasu odzywa się kukułka.

Ta stara śpiewka niemłodej Kasandry porywa dzięki opartej na monologach, angażującej zmysły inscenizacji, no i celującym kreacjom aktorek. Każda z nich to tajfun talentu. Każda to promień. I odwaga. Rasiakówna, Skibińska, Kwietniewska, Dubielówna - cudowne! Maja Kleszcz fantastyczna! A Małgorzata Gorol kosmiczna w słowno-mimiczno-estradowym wcieleniu Jelinek. To ona jest władczynią pierścienia, bo ta Elfriede ma już wiedzę siebie z lat następnych i urodę, energię (władzę) młodości. Rola Gorol to wejście smoczycy, oby spotykała na swojej drodze tak czujących teatr reżyserów jak Paweł Miśkiewicz, Master of Ceremony.

Twórczość Elfriede Jelinek jest jak autoimmunologiczna choroba, która dopada ludzkość bez litości. Na szczęście ten jej typ daje się uleczyć, jeśli pacjent pozwoli sztuce na kurację może nie bezbolesną, lecz absolutnie i perwersyjnie przyjemną. Jak ta na pięknie obchodzącej swe dwudziestolecie Scenie na Świebodzkim.

PODRÓŻ ZIMOWA to spektakl na każdy światowy festiwal i na spełniony wieczór w Europejskiej Stolicy Kultury.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
...............................................
PODRÓŻ ZIMOWA wg Elfriede Jelinek, reż. P. Miśkiewicz, Teatr Polski we Wrocławiu, Scena na Świebodzkim, 30.11.2014

Tuesday, November 25, 2014

NA MAŁYM SKWERKU


Tu foto w pełnej krasie: FOTO

Patrzę tak na to zdjęcie Mieczysława Michalaka z Gazety Wyborczej i nie przestaję się dziwić. Dyrektorzy miejskich teatrów popierają Rafała Dutkiewicza w drugiej turze wyborów. Dostałem mail z zaproszeniem na to spotkanie szefów z  mediami, ale – oczywiście – nie poszedłem. Bo kompletnie mnie nie obchodzi, co dyrektorzy teatrów mają do powiedzenia w tej sprawie. Niech sobie głosują, na kogo chcą. Sześciu wyborców pan prezydent już ma. O kolejnych szóstka wspaniałych (piszę to bez ironii) apelowała. Jak w nieustannej promocji mojego banku: poleć konto znajomym, dostaniesz zniżkę, premię, zapłacimy Twoje rachunki. Pan prezydent też wynagrodzi. Dołoży 200 tysięcy złotych na premierę, jego wydział kultury przyzna nagrodę, będzie chwalił i polecał.

Konrad Imiela wyjawił, że dyrektorzy mają obawy, czy wolność artystyczna za ewentualnych rządów Mirosławy Stachowiak-Różeckiej (PiS), nie ucierpi. Jej partia jaka jest – każdy widzi. Pokaz „Golgoty Picnic” oprotestowała – przypomina Krzysztof Mieszkowski, – więc wiadomo, kto nie może wygrać. I właśnie mając taką wiedzę, powinien – wraz z kolegami – po prostu pójść w niedzielę do swojej komisji wyborczej i wrzucić głos do urny. Tyle. Rafał Dutkiewicz bez zwycięstwa w pierwszej turze spanikował (przypomnijmy wynik po I turze: 42,37% : 25,80% dla... Dutkiewicza), pospraszał Urszulę Dudziak, Krzysztofa Maternę, Piotra Bikonta, Roberta Makłowicza i kto wie, kogo jeszcze, ale szefowie podległych mu lub będących jego urzędu beneficjentami instytucji nie powinni. Do Capitolu, Współczesnego, Polskiego, Ad Spectatores, do Lalek chodzą sympatycy różnych politycznych opcji. Tak jak wyborcy PO, a nawet Twojego Ruchu kibicują Agnieszce Radwańskiej.

Ta cała sytuacja przypomina, jak młodym jesteśmy ciągle krajem, jak niedojrzałym w czymś, co nazwałbym emocjonalną demokracją. I to zdjęcie zrobione właśnie przez Mieczysława Michalaka, fotoreportera z kilkudziesięcioletnim stażem, znakomitego, uważnego, doświadczonego obserwatora i świadka polskiej historii także politycznej i kulturalnej, zwyczajnie smuci. Tak jawny proprezydencki coming out musi skojarzyć się z PRL-em. Z tym, że wtedy najczęściej bywało tak, że nie było wyjścia. Dziś wyjść jest zawsze kilka, również ewakuacyjne. Podobne happeningi urządza się w momencie ostatecznym, bo tak na co dzień można się nadziać na przewrotny element charakteru Polaków i zwyczajnie stracić. Więc nawet jeśli ktoś dzwonił i sugerował, prosił lub błagał, trzeba było przeprosić i na skwer nie wychodzić, by na tle napisu TEATR robić CYRK.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI

Saturday, November 22, 2014

Jan Stanisław Witkiewicz RUDOLF NUREJEW




28 września 2014 roku umarła Maria Krzyszkowska. Prawie nic o tym w mediach nie było. Odejście Krzyszkowskiej przeoczyli nawet redaktorzy zwyczajowych wspomnień o zmarłych w ciągu poprzedzających 1 listopada miesięcy. A większej gwiazdy polskiego baletu w wieku XX nie mieliśmy. Jej matce Tatarka wywróżyła podczas wakacji na Krymie, że urodzi córkę, która będzie sławną artystką. Byłaby sławniejsza, gdyby nie żelazna kurtyna. Debiutowała tuż po wojnie w choreografii ułożonej przez późniejszego męża Leona Wójcikowskiego. Na pierwszej lekcji w konspiracyjnej szkole powiedział jej, że ma „wspaniały skok”. Ten skok i nie tylko podziwiała publiczność przede wszystkim warszawska, gdzie po zakończeniu kariery tancerki Krzyszkowska kierowała baletem. Potem jeszcze stworzyła od podstaw zdolny zespół w Teatrze Roma i wycofała się z życia zawodowego i publicznego. Zmarła w Legionowie w wieku 89 lat, choć to niepewne, bo – jak mówiła w wywiadzie-rzece („Życie dla tańca”) Janowi Stanisławowi Witkiewiczowi: „Pan pozwoli, że postąpię jak Maja Plisiecka, która w żadnej swojej książce nie podaje daty urodzin”.

Jan Stanisław Witkiewicz jest autorem wielu książek o tematyce muzycznej, najwybitniejszym dziś u nas krytykiem baletowym. Niestety, w stanie recenzenckiego spoczynku. W zamian – co jakiś czas – publikuje biografie. Po Krzyszkowskiej, Wójcikowskim, Grucy, Malakhovie przyszedł czas na historię Rudolfa Nurejewa. Właśnie wydały ją Iskry.

Zaczyna się od dramatycznej sceny śmierci może najważniejszego tancerza w dziejach baletu. „Umierał w potwornych bólach” – tak brzmi pierwsze zdanie książki, która na prawie 200 stronach przypomina, jak burzliwie żył. Kochał i tańczył. Te dwa pragnienia wypełniły świat arcybaletmistrza, prowadząc go od ówczesnego Leningradu, gdzie młodzieniec szybko stał się czołową postacią w Teatrze Kirowa, po najbardziej prestiżowe i najmodniejsze miejsca globu. Od internatu, często wbrew regułom opuszczanego, by chodzić na spektakle Kirowa, po nowojorską łaźnię gejowską, gdzie uczestniczył w orgiach. W czerwcu 1961 roku zamiast wracać do Rosji został w Paryżu, prosząc o azyl polityczny. Do śmierci w paryskim szpitalu (miał 55 lat, AIDS) żył tak jak napisana jest ta opowieść: w nieustającym rytmie. Bez odpoczynku, bez antraktu. W książce Witkiewicza nie ma rozdziałów, fabuła biografii Nurejewa płynie jak jej bohater w najwspanialszych skokach: Don Kichota, Lucyfera, Romea, Apolla. Każdą z tych postaci był nie tylko na scenie.

Nurejew to pierwszy z tancerzy, który wydobył się na sceniczną niepodległość. Dotąd mężczyzn w balecie uważano za tło, przyrząd niemal, jedynie towarzyszący popisom balerin. On to zmienił, stał się numerem jeden. Dla niego widzowie przyjeżdżali do Opery Paryskiej czy Metropolitan, płacąc tysiące dolarów za bilety. Podziwiały go gwiazdy kultury masowej, politycy. Nie przerywając aktywności tanecznej, pracował jako choreograf. Ostatnią premierę przygotował na kilka miesięcy przed śmiercią. Występował również jako dyrygent, bo Karajan powiedział mu kiedyś, że dyrygenci są długowieczni. W lipcu 1992 roku po raz ostatni – jak się okazało – prowadził III Symfonię Beethovena w San Francisco.

W książce Witkiewicza jest wszystko, co zbudowało legendę Rudolfa Nurejewa: fakty i anegdoty, relacje z
Fonteyn, Bruhnem, partnerami ze sceny i z prywatnego pokoju (co nierzadko łączyło się w jedno), są wielkie nazwiska (Dietrich, Jagger, Balanchine, Allen, Barysznikow), mocne momenty, cały blask, ale i mrok, którego los tancerzowi nie oszczędził. Na pierwszy plan wysuwają się jednak pasja, namiętność, miłość, realizowane w wartkim pulsie życia ciągle  nienasyconego nimi artysty.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.........................................
Jan Stanisław Witkiewicz RODOLF NUREJEW, Iskry, 2014    

Wednesday, November 19, 2014

RADIO ARMAGEDDON (Wrocławski Teatr Współczesny)


Pisałem tu kilka lat temu o powieści Jakuba Żulczyka, wg której powstało to przedstawienie. Książka była naprawdę dobra, spektakl się nie udał. Zabrakło przede wszystkim reżyserskiej wizji, bo wypreparowanie z dość złożonego, pokoleniowego dzieła zaledwie banalnej historyjki o trzydziestolatkach, którzy wspominają młode latka, to najgorsze, co można tej mocnej historii wyrządzić.

Zamiast ducha anarchii celującej w przewrót myślowy odbiorcy mamy powierzchowny zbiór aktorskich etiud poprzedzielanych piosenkami przeciętnych zresztą zespołów (jeden z nich zagrał podczas premiery - zdaje się - jeden i ten sam kawałek trzy razy). Plastikowa scenografia sprawdziłaby się w czymś pogłębionym, no i przede wszystkim technowym, tutaj razi kontrastem. Wysrebrzony główny bohater Cyprian (ciekawy Konrad Wosik) wygląda jak figura z posągu, nie snu. Bardzo to chaotyczne, miejscami wręcz studenckie.

Co przedziwne, przedstawienie podobało się autorowi, który nie wahał się również podpisać pod scenariuszem. To trudno zrozumieć. Tak czujący język pisarz powinien poczuć fałsz fraz rzucanych ze sceny przez Helenę Sujecką, Piotra Bondyrę, Macieja Kowalczyka w rolach powracających do szkolnych chwil podrośniętych młodzieńców. Aktorzy dają radę, ale materiał mają czerstwy. Skrótowość teatralnej adaptacji zniszczyła to, co w powieści Żulczyka najcenniejsze: szczerość i szlachetną, ostrą naiwność. Grupa Radio Armageddon zdobyła w książce znaczącą popularność, w teatrze wydaje się jakby zagrała ledwie jeden koncert dla garstki widzów. Śmieszny jest w tym świetle więc Krzysztof Kuliński jako kat-Policjant. Podobnie sztucznie wypadają Beata Rakowska i Zina Kerste w rolach zbędnych. A wetknięcie w to jeszcze na siłę orła i orzełka z polskiego godła wręcz kuriozalne.

Jeśli bowiem decydujemy się na pigułę zamiast całości, trzeba mieć na to wyrazisty pomysł. Reżyserowi Tomaszowi Hynkowi go zabrakło. Tak skonstruowany preparat sceniczny na Dużej Scenie Współczesnego brzmi po prostu nie na miejscu. Już lepiej byłoby, gdyby te teksty młodzi aktorzy wyśpiewali lub wypowiedzieli w formie hip-hopowego stand-upu.

Już lepszy był dołujący na tej samej scenie TAJEMNICZY OGRÓD. A wydawał się czymś, co w kategorii pomyłki repertuarowej trudno przebić.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
...............................................
RADIO ARMAGEDDON, wg powieści Jakuba Żulczyka, reż. T. Hynek, Wrocławski Teatr Współczesny, 16.11.2014, rząd 3, miejsce 13.



  

Tuesday, November 11, 2014

GNIEW, SEJF i PRZEJĘCIE (Miłoszewski, Sekielski, Chmielarz)



Po co czytamy kryminały? My, czyli ludzie raczej od sztuk wszelakich wymagający, znajdujący i cel, i perwersyjną być może przyjemność zagłębiania się w tajemnico-przypadki życia, w coś, co się szeroko nazywa losem, naturą, kulturą i tak dalej. Ludzie, którzy przeczytali sporo, zawsze za mało, ale jednak trochę, w pewnym momencie tego niepojętego fenomenu (lub też zwyczajnego do bólu i smutku) istnienia skręcili jako odbiorcy literatury z umiłowania tzw. powieści obyczajowej ku prozie rozrywkowej. Po co nam ten dreszczowiec? W sumie przecież jednodniówka, bez powrotu, strata czasu zatem. Nie lepiej pojechać na wycieczkę za miasto, wejść w las, wspiąć się na szczyt, pooddychać świeżym powietrzem, spacerować, biegać, żeglować?

Ja lubię kryminały, bo 1/ to jest literatura, czyli możliwość zanurzenia się w nowy, inny świat, możliwość poznania; 2/ dobrze napisane trzymają w napięciu, a emocje są potrzebą mojego gatunku (sapiens znaczy sapać); 3/ dają satysfakcję, że zło, jakiekolwiek zło, prędzej czy później (w lekturze lepiej później) zostaje ukarane. I jeśli wydaję swoje (albo nie swoje) 29,90, 34,90, 44.90 zł (zło jak piszą na książkach Ha! artu), oczekuję tej końcowej satysfakcji równie mocno, jak dreszczy i poznania.


Dlatego z trzech kryminalnych powieści ostatnio przeczytanych pierwszy stopień podium rezerwuję dla PRZEJĘCIA Wojciecha Chmielarza, na drugi wsadzam SEJF 3 Tomasza Sekielskiego, brązowym zardzewiałym medalem z kanalizacyjnej rury częstuję GNIEW Zygmunta Miłoszewskiego.


Mimo że GNIEW to książka najlepsza w tym zestawie. I nie ma co tego tłumaczyć. Mistrz jak Miłoszewski i tyle (choć Chmielarz właśnie zaczął deptać mu po piętach).



Miłoszewski zrobił mnie jednak w tak zwane bambuko, oferując na finał jakąś słabo-hollywoodzką gierkę. Breloczki z logo Hertza? Śmiech w Olsztynie, Sandomierzu, a nawet w Krakowie. Z powodu tej wyrafinowanej odautorskiej kpiny z wiernego naiwnego czytelnika postanawiam, że nie wynajmę u nich auta. Nigdy w życiu! Przez 400 stron z zapartym tchem śledzić znów arcydzielnie wymyśloną intrygę, opisaną językiem, jaki w polskim kryminale – mimo wysokiego poziomu całego gatunku – nie ma sobie równych, by zostać bezczelnie zwabionym w pułapkę otwartego zakończenia? Frajerstwo, czyste frajerstwo. Tego się nie wybacza (tak jak wybacza się cokolwiek sknoconą korektę, która puściła zbyt wiele literówek). Żeby jeszcze za chwilę ciąg dalszy, ale nie. Wszyscy to już słyszeli, a w posłowiu przeczytali: tak, to ostatnia powieść z Teodorem Szackim i ostatni kryminał w twórczości Miłoszewskiego. Wierzyć nie wierzyć – rzuci mądrala. Ja wierzę i dać się okpić więcej nie zamierzam, za przygodę dziękuję, podziwiam wyrafinowanie gestu, ale dzwon dla Zygmunta bije w moich ścianach również raz ostatni. Tak właśnie się w naiwnym czytelniku-miłośniku przejawia gniew. Agata Szacka już przygotowuje akt oskarżenia.  



Sekielski, tym razem przegadany, zajmujący się kulinarnymi pierdołami, daje przynajmniej nadzieję na część kolejną, choć w podziękowaniach dla wydawnictwa pada magiczne słowo trylogia, co też może oznaczać koniec kontaktu z Arturem Solskim, mało zresztą w SEJFIE 3 obecnym. Każdy dotąd odcinek tej udanej opowieści sensacyjno-politycznej wieńczył niedosyt finału, lecz była też owa nadzieja na dopełniające rozwiązanie, czyli powieść następną. Ale to już dzwonek ostatni, panie Tomaszu. Nie można ciągnąć tego w nieskończoność, od tego jest inny typ literatury i matematyka czy geometria. Zapyta ktoś: A co jeśli kontynuacja się nie pojawi? Jak to co? Dyskwalifikacja.



Szczęśliwie, istnieją jeszcze tacy autorzy jak Wojciech Chmielarz. Pisarze myślący o czytelnikach i wobec nich uczciwi. PRZEJĘCIE to najlepsza z trzech powieści o komisarzu Jakubie Mortce, który wraca z dolnośląskiego wygnania do Warszawy, by razem z nową partnerką (ksywa Sucha) wykryć i złapać, dać satysfakcję. Chmielarzowi brakuje tu właściwie tylko jednego: pociągnięcia akcji jeszcze przez kilkadziesiąt stron. Zamiast referowania finiszowych czynności śledczych powinien relacjonować je na żywo, tak jak to robi przez 90 procent książki. Znakomitej, dziejącej się w pamiętnym 2010, choć z samolotową tragedią niemającej wiele do czynienia. 


Umarł król, niech żyje król? Rynek próżni nie znosi, więc czemu nie? W formule jednoosobowej wolnej elekcji oświadczam, iż Wojciech Chmielarz staje się niniejszym następcą Zygmunta Miłoszewskiego na tronie współczesnej polskiej kryminalistyki literackiej. Niech panuje długo i sprawiedliwie, zgodnie z oczekiwaniami odbiorców i regułami gatunku.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
........................................
Zygmunt Miłoszewski GNIEW, W.A.B.; Tomasz Sekielski SEJF 3. GNIAZDO KRUKA, Rebis; Wojciech Chmielarz PRZEJĘCIE, Czarne, 2014

Thursday, November 6, 2014

OBYWATEL (reż. Jerzy Stuhr)


Lubię kino Stuhra-reżysera, bo to kino dla ludzi. Raczej trochę już o życiu gorzko wiedzących, choć na przykład KOROWÓD czy POGODA NA JUTRO interesowały i młodych. Najnowszy film wybitny nie jest i trudno się dziwić mieszanym emocjom w recenzjach. Pojawiają się i takie głosy, że Stuhr wyprodukował banalny bryk ze współczesnej historii Polski. Że nieśmieszny to utwór (choć w zamierzeniu komediodramat), że wszystko, co zawarł autor w scenariuszu, znamy zbyt dobrze z gazet, mamy w pamięci. Że trzecia część opowieści o Piszczyku (też Janie) gorsza od poprzednich. Pewnie tak, ale.

Wartością OBYWATELA, prezentującego kilkadziesiąt lat z życia obywatela Jana Bratka w skupieniach na znaczących datach polskich dziejów, jest coś, co nazwałbym etycznym nihilizmem. Bo Stuhr wali scenami i scenkami we wszystkich. Komunistów, esbecję, solidarnościowców i post-solidarnościowców na pokaz, antysemitów i rasistów (dostaje się i Tuwimowi za Murzynka Bambo), dwulicowych księży i działaczy, słabo wierzących, kłótliwych polityków i tak dalej. Chce, byśmy powstydzili się trochę za grzechy rodaków, budząc w sobie - być może - mały indywidualny bunt: tak być nie może. Smutny sceptycyzm Stuhra w tym filmie - mimo komediowych tonów - taką refleksję niesie. Szkoda tylko, że - rzeczywiście - oglądając nauczyciela z koszem na głowie czy bankructwo firmy turystycznej, myślimy: cholera, trochę to zbyt oczywiste.

Rozmowa z Jerzym Stuhrem

Jestem jednak pewien, iż za 10, 20 lat OBYWATEL mocno zyska, doskonale sklei się z ZEZOWATYM SZCZĘŚCIEM i OBYWATELEM PISZCZYKIEM, będzie uważany za błyskotliwy momentami zapis i czasów, i polskiego charakteru. Na dziś pozostaje ów moralizujący nihilizm i kilka pysznych ujęć: Horawianka ze Stuhrem (filmowi matka i syn) komentujący wypowiedź Szczepkowskiej o końcu komunizmu, Głowacki oblewający się sokiem pomidorowym, bo przecież to niemożliwe, aby milicja nie biła strajkujących, Maciej Stuhr jako perfekcyjna panna... Nie jest tak źle, jak piszą niektórzy, lecz zawiedzione oczekiwania też są faktem.
GCH

Sunday, October 26, 2014

WYCINKA (Teatr Polski we Wrocławiu)




Kiedy opowiadałem znajomym, o czym jest najnowszy spektakl Krystiana Lupy i Teatru Polskiego we Wrocławiu, niewiele się namyślając zadali takie pytanie: A czy nas to będzie interesowało, czy nas to dotknie? Zasadne pytanie. Bo WYCINKA jest opowieścią o grupie artystów, którzy swoje twórcze i buntownicze osobowości sprzedali karierom, medalom, pieniądzom. Kiedyś urzędnik od kultury był dla nich wrogiem lub przynajmniej pogardzanym prostakiem, dziś stał się władcą rozdającym odznaczenia, nawet nie partnerem. Nie tylko artystów dosięga podobny mechanizm degeneracji wolności i niezależności, nie tylko artyści gnuśnieją, idąc w lata i dostatek. Zresztą i młodzi we współczesnych czasach żyją podwójnym życiem, nie potrafią narzucić własnej bezkompromisowej postawy wobec sztuki i rynku starszym, więc dostosowują się do systemu. Progresywna kiedyś komuna surrealistów przeszła w fazę karykatury, wycinając z siebie talent, świeżość, marzenie, wpadając w rutynę.

Na artystycznej kolacji artystycznego małżeństwa Auersbergerów zjawiają się artystyczni przyjaciele. Posiłek odbywa się późną porą, bo honorowym gościem ma być słynny aktor Teatru Narodowego, powszechnie podziwiany odtwórca roli Ekdala w DZIKIEJ KACZCE. Wiadomo, spektakl kończy się późno, więc sandacza balatońskiego będzie się tu jadło dopiero po pierwszej w nocy, popijając winem z eleganckich żałobnych kielichów. Żałobnych także dlatego, że samobójstwo popełniła Joana, aktorka, malarka, pisarka, od lat bezproduktywna alkoholiczka, dawniej czołowa postać bohemy. Koledzy i koleżanki wspominają Joanę, topiąc w winie smutek nie tyle po niej, co po sobie samych. Trupów w tym towarzystwie jest oczywiście więcej.

Pierwsza część spektaklu Lupy to koncert na ludzki los, gorzka historia dojrzewania do konformizmu, starzenia się i śmierci. Joanę zobaczymy w retrospekcjach, jej pogrzeb i stypę na filmowym ekranie. W drugiej części pojawi się już jedynie jako zjawa, uwierający rewers tego, co zostało z awangardowej sztuki, młodości, melancholijny wyrzut sumienia. Druga część to mocno momentami publicystyczne show, w którym pierwsze skrzypce gra aktor Teatru Narodowego w Warszawie Jan Frycz. Śmiejemy się z aluzji do aktualnej sytuacji polskiego teatru i Teatru Polskiego:„Co pan sądzi o tym, że wkrótce do pana teatru zawita nowy dyrektor?”, „dobrą farsę może pan obejrzeć tylko w stolicy”. Są i wycieczki personalne: Maja: „...dwa tygodnie temu byłam z tobą na Damaszku”, Gerhard: „...na Damaszku, na tak okropnym przedstawieniu, że mi się flaki przewracały...”. Krystian Lupa odszedł wszak ze Starego Teatru (narodowego) w Krakowie wraz z pojawieniem się tam Jana Klaty, reżysera sztuki „Do Damaszku”. Stołeczny młyn, gdzie miele się sztukę i artystów, zdarza się – jak widać – wszędzie, w Polsce, w Austrii, w Wiedniu, Warszawie, Krakowie. Wrocław (na razie) jest pewnym wyjątkiem, ale – bądźmy szczerzy – też nie dla wszystkich łaskawym. Krzysztofa Mieszkowskiego, tworzącego bezkompromisowy, najlepszy teatr w mieście nigdy jeszcze nie nominowano nawet do tutejszej nagrody teatralnej (Teatr Polski nie należy do instytucji kultury pod miejskim zarządem), podczas gdy w innych przypadkach wystarcza dużo, dużo mniej, by znaleźć się w czwórce zauważonych. Krystian Lupa mówił kiedyś w wywiadzie o dworskości nagród i coś w tym jest.


Jest zatem WYCINKA znakomitym połączeniem uniwersalności i aktualności, jakiejś życiowej summy i czasowego konkretu, poetyckości i epickości zarazem, czyli tym, co składa się na klasowe dzieło sztuki. Żeby zadziałało zgodnie z potencjałem potrzeba jeszcze znakomitego wykonania. W przypadku WYCINKI nie ma się do czego przyczepić. Aktorzy doskonali, scenografia niesamowita, muzyka dobrana do tego ostatniego bolera dawnych przyjaciół idealnie (w czym pomógł autor tekstu Thomas Bernhard). Na premierowym spektaklu reżyser dyrygował całością w swoim (kantorowym) stylu, głośno dbając o precyzję scen i na stojące w końcu owacje wyszedł zadowolony, dłoń nawet uścisnął profesorowi Deglerowi umiejscowionemu w pierwszym rzędzie krzeseł. Lupa subtelnie, unikając sentymentów, balansuje między cierpkim a śmiesznym, kłamstwem, pozorem, powagą, ironią, zwraca uwagę na ogólnoludzki, nie tylko artystyczny dramat. Przez sporą część WYCINKI światła na widowni pozostają niewygaszone, czym reżyser podpowiada publiczności: samych siebie oglądacie, swój świat i swój teatr.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.........................................
Thomas Bernhard WYCINKA, reż. Krystian Lupa, Teatr Polski we Wrocławiu, 23.10.2014, rząd IX, miejsce 23 (to ważne, bo w pierwszych rzędach narzekano na akustyczny bełkot dochodzący ze sceny w pierwszej części spektaklu)