Sunday, January 20, 2008

Sandor Marai PIERWSZA MIŁOŚĆ

Proza Sandora Maraia nie bez powodu ma swoich prawdziwych miłośników. Marai potrafi pisać docierającym językiem o sprawach naprawdę bliskich duszy ponadczasowego człowieka. I pomyśleć, jak niewiele brakowało, by Marai pozostał jednym ze znakomitych zapomnianych artystów. Odkrycie Węgra w latach 90. ub. wieku zawdzięczamy włoskiemu pisarzowi Roberto Calasso. Właśnie się u nas ukazała jedna z pierwszych powieści urodzonego w Koszycach autora "Żaru" i "Krwi św. Januarego".

Jak to z tłumaczeniami często bywa, najpierw czytelnicy poznają przekładanego pisarza z tych największych hitów i najwyższej próby dzieł, by potem móc przeczytać książki pozostałe, np. młodzieńcze lub debiutanckie. Tak mają z Maraiem i "Pierwszą miłością" polscy miłośnicy literatury. Tym razem bohater to pięćdziesiąciodwuletni nauczyciel łaciny w lokalnym gimnazjum, człowiek osamotniony, zapomniany, może nawet niepotrzebny. Przegrany, dojrzały mężczyzna zakochuje się w swojej uczennicy, a własne emocje i przemyślenia opisuje w pamiętniku, który czytamy. Nie powiem, że z wypiekami na twarzy, choć wyznania złapanego w pułapkę podświadomości nauczyciela niepokoją. Sytuacja nie jest w końcu naturalna.

Choć bohater walczy, wie, również, iż świat i wszechświat nie staną po tej samej stronie. Jego miłość to jednak tylko erotyczny pociąg, skojarzony z nienawiścią do rywala o względy dziewczyny z maturalnej klasy, przedmiotu mrocznego pożądania. Margit nie wydaje się z opisów szczególnie atrakcyjna, no ale w wieku nauczyciela powinna wystarczyć jej młodość. Czytając "Pierwszą miłość" i znając późniejsze dokonania autora, szybko się orientujemy, że w standardowej opowieści chodzi o coś innego niż cierpienia starego Wertera. Pod podszewką miłosnych niebezpiecznych związków, czają się libertyńskie uniesienia, czyli gra z wartościami. Werter Goethego miał w sobie naiwność, głupotę nawet, nauczyciel Maraia pała tylko zawistną zazdrością o szansę, stracone możliwości, o to, co przed uczniami i to, co już nieuchronnie za nim. Jest terminatorem miłości, nie kochankiem. Działa, jak ci doświadczeni z opowiadań Hłaski, przycinający tych niewinnych do poziomu własnego niespełnienia. Można tę powieść czytać jako moralitet, perwersyjny romans, można doszukać się historycznego oddechu. Bo akcja dzieje się w roku 1912, tuż przed upadkiem austro-węgierskiego imperium.

Tragizm zbrodni, zdrady, miłości, losu, systemu, czasu to częste tematy książek Maraia, dotkniętego chorobą geograficznej i wewnętrznej emigracji twórcy wybitnej i bardzo dobrej literatury. W styczniu 1989 roku zapisał w "Dzienniku": "Czekam na wezwanie, nie ponaglam, ale i nie ociągam się. Już pora". Potem zadzwonił na policję, oznajmiając zamiar popełnienia samobójstwa. Policjanci z amerykańskiego San Diego już nie zdążyli. Kiedyś o swej lekturze Dostojewskiego Marai zanotował: "tak mnie męczy, jakbym się zamknął w jednym pokoju z szaleńcem, ale takim szaleńcem, który może kiedyś zostanie ogłoszony świętym". Słowa znaczące również w przypadku autora "Pierwszej miłości", książki niedorównującej późniejszym, lecz podobnie poruszającej.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
...............................................................................
Sandor Marai PIERWSZA MIŁOŚĆ, przeł. F. Netz, Czytelnik, 2007

Friday, January 11, 2008

Barack Obama ODZIEDZICZONE MARZENIA

Na amerykańskich monetach widnieje napis “E pluribus unum”, co znaczy “jedno uczynione z wielu”. To historyczna maksyma Stanów Zjednoczonych, znajduje się na używanej od XVIII wieku wielkiej pieczęci, autoryzującej ważne państwowe dokumenty. Ojcom-założycielom niepodległej Ameryki chodziło o podkreślenie wielonarodowości i wielokulturowości kraju emigrantów, choć przez tych parę wieków istnienia USA nie wszyscy mieli szczęście równych praw. Tego samego motywu jedności użył Barack Obama podczas przemówienia na
bostońskiej konwencji demokratów w 2004 roku:

"Nie ma Ameryki liberalnej czy konserwatywnej, są Stany Zjednoczone. Nie ma czarnej ani białej Ameryki, nie ma kraju latynosów czy Azjatów, są Stany Zjednoczone. Różni eksperci chcieliby pokroić nasze państwo na części, czerwone i niebieskie, republikańskie i demokratyczne. Mam dla nich wiadomości: wierzymy w Boga w stanach niebieskich i nie lubimy cenzury w stanach czerwonych. Mała Liga istnieje w niebieskich oraz, tak, przyjaźnimy się z kilkoma gejami z czerwonych stanów".

Ta mowa uczyniła z niezbyt znanego czarnoskórego senatora poważnego kandydata przyszłości, która właśnie nadeszła. Już dziś nie mówi się o Obamie inaczej jak o człowieku przełomu na amerykańskiej scenie poltycznej. Prezydent USA o innym od białego kolorze skóry nie jest już ani marzeniem, ani widmem, ani nonsensem. Od niedawna możemy i u nas bliżej poznać jednego z głównych uczestników najnowszego wyścigu do Białego Domu, dzięki wydanej po polsku autobiografii Baracka Obamy. Tytułowe “odziedziczone marzenia” to dziś dla autora przede wszystkim pragnienie życia w jednej Ameryce wszystkich obywateli. Nie tylko dzieło Jamesa Baldwina, Langstona Hughesa, przedwojenny Harlem, nie tylko mantrycznie powtarzane idee Kennedy’ego. Nie tylko zajmująca sporo miejsca w tej książce Afryka i jej wspólnotowa tradycja.

Wydaje się, że nienowa przecież propozycja prawdziwie pluralistycznego kraju wielu nacji, poglądów i religii, może znaleźć podatny grunt właśnie z powodu osoby Obamy. Potomka
zwykłej rozbitej amerykańskiej rodziny, syna kenijskiego naukowca, który zdecydował się powrócić do swojej afrykańskiej ojczyzny, zostawiając żonę i dziecko. Biała matka też wybrała później życie w podróży. Chłopiec został na Hawajach z dziadkami, by zawędrować jako student do Nowego Jorku, pracować w Chicago, wstąpić na Harvard, w końcu zacząć skromną praktykę prawniczą i oszałamiającą karierę polityczną. W “Odziedziczonych marzeniach” znajdziemy szczerą opowieść o losie współczesnego Afro-Amerykanina z ambicjami. Opowiada młody mężczyzna, przywiązany do kultury swojego kraju, ale i zafascynowany korzeniami rodziny, nieukrywający osobistego stosunku do historii. O okresie ostrej walki czarnoskórej ludności o pełne prawa ma zdanie odważne. Wyznaje, że trudno ocenić, bo nie sposób sobie wyobrazić sytuacji człowieka, którego jedynym wyjściem jest brnięcie w pułapkę gniewu i przemocy. Bez rzeczywistej szansy na wycofanie lub stanie z boku. Dlatego pewnie tak się teraz stara, aby przedstawić Amerykę Amerykanom jako kraj różnorodnych przekonań i tradycji, kolorowy, nie czarno-biały.

Nie wiadomo, czy amerykańskim demokratom wystarczy wyobraźni do zagłosowania na pierwszego w dziejach USA afrokandydata. Nie wiadomo, czy ewentualnie wystarczy takiej wizji wyborcom. Za to postać Obamy z pewnością może być inspirująca dla każdego czytelnika. Bo autor “Odziedziczonych marzeń” odniósł sukces, pamiętając, że kluczem jest właściwy wybór, ale i lekcja na własnych błędach.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
...................................................................................
Barack Obama ODZIEDZICZONE MARZENIA, przeł. P. Szymczak, Media Rodzina, 2007

Tuesday, January 8, 2008

Dorota Siwicka ZAPYTAJ MICKIEWICZA

Z książki Doroty Siwickiej można zdobyć wiedzę pożyteczną zarówno w sensie samorozwojowym, jak towarzyskim. Błysnąć ciekawostką na temat uwielbienia, jakim darzył Mickiewicz latające balony, to sprawa nie do pogardzenia dla ambitnego salonowego zwierza. Na 3 lata przed śmiercią wieszcz opracował własny projekt balonu, z detalami i innowacjami. Autorka tej absolutnie fascynującej opowieści wiąże zamiłowanie poety do obiektów latających z potrzebą wyobraźni i oderwania od ziemskiej gnuśności. Jako emigrant, twierdzi Siwicka, w środkach komunikacji znalazł nadzieję na lepszy los dla człowieka zbyt często zamkniętego w granicach swojego świata.

Dorota Siwicka, badaczka literatury zatrudniona w Polskiej Akademii Nauk, sprawiła, że niemożliwe stało się faktem. Zwróciła się do polskiego wieszcza z pytaniami całkiem współczesnymi, by dzięki skrupulatnie analizowanym źródłom, otrzymać zastanawiające odpowiedzi. Autorka czyta to, co o Mickiewiczu napisano, to, co on sam zostawił w literackiej spuściźnie, zaprzęgając godną podziwu erudycję w odważny kurs po dzisiejszych problemach ludzkości. W jakiej epoce żyjemy, po co nam feminizacja świata, rozwój techniki, co mógłby dziewiętnastowieczny geniusz powiedzieć pokoleniu Microsoftu? To niektóre z zagadnień. I rzeczywiście, okazuje się, iż Mickiewicza ciągle warto słuchać, niekoniecznie tylko wtedy, gdy porusza narodowe wątki. Cytat z wykładu w Collège de France, zdaniem Siwickiej, dotyczy również cywilizacji mailów:

"Wynalazczość napędzana przez ekonomię nie buduje wspólnoty, lecz co najwyżej pseudojedność…Nie sądźcie, aby te sztuczne środki, które zdają się teraz ułatwiać wzajemne komunikowanie się narodów, zbliżały wzajemnie ludy. Nie, to duch je zbliża".

Takich fragmentów w „Zapytaj Mickiewicza” znajdziemy więcej, przekonując się po raz kolejny o wartościach wnikliwej lektury. Z pewnością tzw. poważni naukowcy zechcą tę książkę traktować zaledwie jako żartobliwy wybryk koleżanki, bo tyle hipotez, dywagacji, niepewności nie mieści się w zajętej profesorskiej głowie. Ja rzuciłem się na propozycję Doroty Siwickiej, doceniając na początku pomysł, potem także wykonanie. Nie jest łatwo uwspółcześnić takiego artystę, jak Mickiewicz, w sposób wiarygodny, a równocześnie bezpretensjonalny. Oczywiście, brakuje mi kilku kwestii, ale mam impuls do poszukiwań. W podjętych tematach nie zawsze udaje się rozwiązać zagadkę rzeczywistości, lecz nie o to tutaj chodziło. Największym atutem pracy Siwickiej wydaje się przekazanie poczucia wspólnoty z kimś, kogo o tak daleko idące zrozumienie nie podejrzewaliśmy, karmieni podstawowym nurtem interpretacji dzieła wieszcza. Identyfikacji z Poetą Ojczyzny nie trzeba ciągle podejmować na nowo, za to zaprzyjaźnić się z panem Adamem, bywałym w Nowogródku i Paryżu, człowiekiem swojego wieku i mieszkańcem przestrzeni ponad czasem, zawsze warto. Zapytać, a nuż odpowie.

Dorota Siwicka przypomina instalację Juliana Jończyka z roku mickiewiczowskiego, 2005, kiedy krakowski pomnik autora „Dziadów” ożył dzięki iluminacji. Oto Mickiewicz trzymał w dłoniach trzy błyszczące jasnym światłem neony, kojarzące się z mieczami Luke’a Skywalkera. „Trzeba nam trochę magii – pisze badaczka – i tej nagle objawiającej się tajemnicy – świetlistego błysku ducha”. Jej książka pomaga spojrzeć oczami wieszcza na nowy niewspaniały świat. I to nie po to, by w jego oczach zobaczyć siebie lub uzyskać otwierającą radę, lecz po to, by sięgnąć dalej. Okiem słońca całe ogromy przeniknąć z końca do końca.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
………………………………………………….
Dorota Siwicka ZAPYTAJ MICKIEWICZA, słowo/obraz terytoria, 2007

Saturday, January 5, 2008

Howard Sounes CHARLES BUKOWSKI

Tytuł książki o pisarzu-lumpie wszech czasów wyjaśnia rodzaj tej biografii. Tytuł przypominający piosenkę z listy przebojów. Howard Sounes zajął się po Bukowskim życiem Dylana, wydał też opowieść o kulturze lat 70., więc kierunek fascynacji pisarza i dziennikarza wydaje się oczywisty. Ale z samej fascynacji rzadko wychodzi dobra literatura faktu. Sounes spędził 2 lata na zbieraniu materiałów, rozmowach, prowadząc drobiazgowe biograficzne śledztwo. A potem usiadł i napisał książkę o wartkiej akcji, oddającą charakter bohatera, przynoszącą wiele barwnych anegdot z życia nazywanego tu bardem autora “Faktotum”.

Aż 30 stron zajmuje informacja o źródłach wiedzy o Bukowskim. Niewiele mniej niż część relacjonująca pierwsze 30 lat jego życia. Sounes skupia się na okresie mniejszej i większej sławy, co dla atrakcyjności tematu jest pomysłem trafionym. Zresztą w przypadku Bukowskiego biografia to właśnie to, o czym pisał, samemu można sobie dośpiewać brakujące zwrotki „Locked in the arms of a Crazy Life”. Mimo że Sounes umieszcza w swej książce fragmenty wzięte z wierszy i prozy Bukowskiego, komentując lub kojarząc je z własną narracją, najcenniejsze są informacje pochodzące od osób, które się z pisarzem zetknęły. Rodziny, przyjaciół, znajomych, kochanek, wielbicieli, współpracowników.

Wielbicielem był Sean Penn, w okresie zażyłości z Bukowskim związany z Madonną. Piosenkarka nie zrobiła na autorze „Kobiet” szczególnego wrażenia, kiedyś pozwolił sobie nawet na gorzką uwagę o niej w towarzystwie męża. Penn się uniósł, zaczął wstawać od restauracyjnego stolika w wojennych zamiarach, gdy Bukowski przywrócił równowagę stosunków, rzucając: „Siadaj, i tak cię nie pokonam”. Penn miał zagrać główną rolę w filmie na podstawie scenariusza Charlesa. I choć ostatecznie w „Ćmie barowej” wystąpił Mickey Rourke, Penn przemawiał na pogrzebie w 1994 roku. To, że na jednym z przyjęć Bukowski nazwał Arnolda Schwarzeneggera „dupkiem”, wiadomo z niemieckiej książki Freyemutha, lecz większość anegdot przytacza Sounes na podstawie swoich źródeł. Choćby scysja z Normanem Mailerem czy wspólny wieczór poetycki z Allenem Ginsbergiem dodają do wizerunku Bukowskiego koloryzujący detal.

Na okładce polskiego wydania „W ramionach szalonego życia” widać pomnikowe zdjęcie twarzy bohatera. W takiej wersji mógłby Bukowski trzymać fason jako piąty prezydent na skale Wielkiego Kanionu. Dużo ciekawsza, bo prawdziwiej odzwierciedlająca treść tej biografii i życie pisarza, jest okładka drugiego brytyjskiego wydania, ustylizowana po hipisowsku.

"Kiedy jechał autostradą, najlepszy był prawy pas. Otwierał szyberdach, nastawiał radio na stację grającą muzykę klasyczną i jechał bez pośpiechu, podczas gdy inni pędzili na swoje spotkania".

Nawet gdy już poczuł smak sławy i pieniędzy, osiągniętych po latach rozrywki i mozołu, przyznawał się do bycia na bieżąco z „gównem tego świata”. Sounes przypomina napis na grobie Bukowskiego w leżącym na południe od Los Angeles Green Hills Memorial Park. Dwa słowa: „DON’T TRY” (nie próbuj) znaczą: nie usiłuj czegoś zrobić, nie mów, że to próba, zrób, żyj. I wtedy może coś po tobie zostanie. „Coś do czytania, może”.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
........................................................................
Howard Sounes CHARLES BUKOWSKI. W RAMIONACH SZALONEGO ŻYCIA, przeł. M. Rabsztyn, Twój Styl, 2007