Thursday, May 8, 2008

Sławomir Shuty RUCHY

Sławomir Shuty najwyraźniej zaczadził się uznaniem po poprzedniej powieści „Zwał”, ogłoszonej manifestem antykonsumpcyjnym. Zamiast ze społecznym nurtem literatury chciał w przypadku nowej propozycji, by skojarzono go ze sztuką. Wyrównać proporcje. Dlatego pierwszy akapit książki jest tak zaskakująco opisowy, retoryczny, barokowy. Ale w granicach czytelniczego rozsądku. Potem autor buduje świat językowo ciekawy, poznawczo pusty, kotłując się wokół tytułowych „Ruchów”, które oznaczają tyleż dynamiczne, co puste związki płciowe. Ruchanie jednym słowem, „kilka opowieści o tegowaniu”. I gdyby brać te powieść w nierzadkie u nas ramy literatury powiatowej, byłoby krucho, ponieważ brakuje jej zarówno prawdy, jak kłamstwa. Rzeczywistość niby uniwersalnej polskiej mieściny nie mieści się w rzeczywistości ani nie przekonuje kreacją. Bohaterowie cierpią na płaskość, narracja wydaje się nawet bytem osobnym: „Patrząc na nią, poruszaną spazmem negacji, przypomniał sobie, że onegdaj zaprzysięgli sobie oprzeć partnerstwo na zasadach przejrzystości, merytoryczności i wiarygodności, ale teraz dotarło do niego, że jej infantylne marzenia – skończyć studia, a potem być szczęśliwą jak każda porządna dziewczyna – zaczynają działać mu na nerwy (...)”. Opisywane osoby, Basia i Paruch, są z innej lingwistycznej krainy, w dialogach brzmią skrajnie odmiennie.

Skoro zauważamy, że coś jest nie tak jak zwykle, że rzecz nie chce się poddać percepcyjnym ruchom ani w jedną, ani w drugą stronę, że nie mamy klucza do tego zamku, trzeba zawołać ślusarza albo filozofa. Literaturoznawczy ślusarz podpowie nam podejście satyryczne i zmieni powiat w miasto, filozof będzie się doszukiwał kulturowej diagnozy tzw. ludzkiej kondycji. Sama potrzeba zaprzęgania wewnętrznych pomocników od rozgryzania lektury stanowi porażkę autora. Zwłaszcza takiego, który potrafi jasno dać do zrozumienia. Jak zwał to zwał i kropka. Celnie, mocno, w środek cywilizacyjnego i jednostkowego problemu. Tutaj jasność nie istnieje, może dlatego, że Bóg ma wymiar „boga”, a często tu wykonywane „najpiękniejsze ballady miłosne” to taki sam „sztuczny tłum”, co zbiorowy bohater tej opowieści. Shuty przyznaje w wywiadach: „szokująca prawda stała się nudna i banalna. Wnioski, jakie pojawiają się wraz z nią, są równie zużyte. Seks jest więc w “Ruchach” śmieszny, czarno śmieszny, absurdalny, bezsensowny, automatyczny (...). Życie w “Ruchach” jest światem na finiszu” (artpapier.com). Nie przypadkiem więc „opodal wejścia do domu kultury” jest najciemniej.

No i wszystko się krystalicznie klaruje, żeby użyć maniery pisarza z krakowskiej Nowej Huty. Autor „Ruchów” robi krok w kierunku innego pisania, nieoczywistego i wyrafinowanego w zamyśle. Pragnie eksperymentu. Jak by to piękniej ujął Gałczyński, „człowiek pragnie podróży”. Niestety, w tym przypadku wyszła wycieczka, a czytelnik „czekał i zasnął, sen mu wąsy wydłużył”. I go nie zaczarowali. Przy czym daleko mi do pretensji i krytyki. Opowieść o wegetujących w schyłkowej czasoprzestrzeni typach spod mrugającej wyblakłym światłem gwiazdy ma ambicje i kosztowała trud. Słownictwo erotyczne wymagało wytężonej pracy. Łatwo byłoby sklecić „Zwał 2”, nawet umiejscawiając go na prowincji. „Antyranczo”, „Ple ple plebania”? Czemu nie, niech się ktoś zamierzy. Shuty próbuje czegoś dla siebie nowego, wędruje w subtelności warsztatu, przedstawiając się jako ktoś więcej niż prosty autor obrazoburczy. I ładnie, że jego kolejna książka to taka próba. Kto powiedział, iż za każdym razem musi się udać?
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.............................................................................................
Sławomir Shuty RUCHY, W.A.B., 2008