Tuesday, October 9, 2007

Andrzej Stasiuk DOJCZLAND

Opowieść Stasiuka o Niemczech można otworzyć za każdym razem na innej stronie i tak zacząć czytać, by skończyć w dowolnie wybranym momencie, zamykając książkę bez przejmowania się zakładką. Oglądamy Niemcy oczami pisarza, któremu zawsze najlepiej wychodziło obserwowanie i komentowanie, więc „Dojczland” powinien przynajmniej zaciekawić. Rzeczywiście tak się dzieje, choć akurat w tym dzienniku z podróży za dużo się autorowi napisało pustych fraz, a fragment o piciu jest zachętą do przerwy na własne piwo. No i zamknięcie, a potem otworzenie książki w miejscu bardziej zajmującym.

Stasiuk pisze, że „NRD to brakujące ogniwo między Germanią a Słowiańszczyzną”, wskazując na swój ulubiony cel niemieckich wakacji. Czuje do wschodnich Niemców sentyment graniczący z przyjaźnią, bo sąsiedztwo to powinowactwo, w rozdarciu między światami sztucznie kiedyś podzielonymi. Ten podział trwa, według pielgrzyma, któremu trudno odmówić wiarygodności. Ma za sobą „sześćdziesiąt niemieckich hoteli, sześćdziesiąt niemieckich miast, sześćdziesiąt dworców i siedem niemieckich lotnisk”. W sześćdziesiąt lat po osobiście niedoświadczonej wojnie potrafi przyjechać tutaj dla przyjemności i pieniędzy. Lecz mimo pewnej wspólnotowej bliskości z dawną NRD i jej wyraźnymi pozostałościami, Niemcy to dla Stasiuka obcy kraj. Może dlatego ta książka nie wchłania, jak poprzednie relacje z włóczęg po europejskich peryferiach. Utożsamić się nie można, z wielu powodów, zatem polubić udaje się ledwie powierzchownie.

Autor opowiada scenę z pociągu, gdy pomagał napotkanej staruszce wytaszczyć bagaż na półkę i bawił się z nią w zgadywankę o kraj swojego pochodzenia. Babcia tak bardzo nie chciała, żeby uprzejmy pasażer okazał się Polakiem, że wymieniła prawie wszystkie inne nacje Europy, omijając biało-czerwonych. Gdy w końcu prawda wyszła na jaw, natychmiast straciła zainteresowanie człowiekiem i rozmową. Taką anegdotę mógłby ukuć sam Stasiuk na temat własnego stosunku do Niemiec. Oto wyrusza do miejsca znaczącego dla historii tej części świata co najmniej tyle, co Rosja, i znajduje chłodny krajobraz po wszystkim. Bez szczególnych emocji, bezpieczny, neutralny, podobny. By wydobyć cokolwiek literacko nośnego, musi sięgnąć po symbole – swój chwyt firmowy. I wtedy jak zwykle wygrywa.

„Niemcy wymordowali mu rodzinę. Cudem ocalała matka ocaliła jego. W czasie niemieckiej okupacji Polacy zamordowali mu ojca. Siedział w środku tego teutońsko-enerdowskiego karnawału i patrzył” – szkicuje Stasiuk obraz samotnego Henryka Grynberga na lipskiej uczcie z okazji targów książki. Stasiuk ma inną przeszłość, co widać, słychać i czytać. Dziś już nawet Norymberga nie robi na nim wrażenia. Całkiem zresztą słusznie. Jałta to piękny kurort, a w stoczni gdańskiej robi się statki. Oświęcim ma dobrych pływaków i hokeistów, Starobielsk jest miastem partnerskim Lublina. Bez przesady z tą geografią pamięci, ale i bez przesady z niepamięcią, czego dowodzi mocny finał „Dojczlandu” z papieżem-Niemcem w Auschwitz i pisarzem-Polakiem w Stuttgarcie.

Stasiuk obsadził się w roli literackiego gastarbajtera. Ta książka to porządnie wykonana praca polskiego indywidualisty, który znów będzie miał możliwość zwiedzić swój-nieswój dojczland, gdy go zaproszą na promocyjne spotkania po wydaniu niemieckiej wersji językowej. Z wieloma komentarzami autora się zgadzam, części po prostu sceptycznie wierzę, nielicznym nie ufam. Bo dla mnie Ulrich von Jungingen nie był pierwszym Niemcem w „życiu małego Polaka”. Tym pierwszym był oczywiście Wit Stwosz.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
………………………………………………………
Andrzej Stasiuk DOJCZLAND, Czarne, 2007