We wrocławskiej rekonstrukcji „Akropolis” najważniejszy jest aktor. Spektakl zaczyna się w basenie, skąd aktorzy wychodzą na scenę, wcielając się w role aniołów. Improwizują, szukają. Najczęstsze pragnienie to kontakt z partnerem, pocałunek, a więc wspólnota. Kontekst historyczny, dramat Wyspiańskiego nie mają znaczenia, zamiast dziejów dzieją się aktorskie etiudy, trochę za długie, doskonale odegrane. Potem odbywa się dyskusja. Najpierw w bezpiecznej przestrzeni basenu, potem na scenie. Wciągnięci w nią widzowie też podrzucają pomysły na współczesny polski Akropol, punkt centralny, siedzibę władzy, mieszkanie narodowego ducha. Warszawa, bo stolica, Wawel, jak u Wyspiańskiego, Auschwitz, jak u Grotowskiego, Częstochowa, ktoś wymienia Licheń, Juratę, Międzyzdroje, Wrocław. Dla każdego coś innego. Potem próbujemy już całkowicie metodą twórcy Teatru Laboratorium. Historia Jakuba zostaje zrekonstruowana dokumentalnie, mechanicznie, bez emocjonalnego zaangażowania wykonawców. Na bose stopy zakładają ciężkie buty, kojarzące się z obuwiem z przedstawienia Grotowskiego i Szajny, teksty modulują w identycznie nienaturalny sposób, znów ćwicząc technikę, znowu w poszukiwaniu tonu, którego, już się domyślamy, nie znajdą. Jak dziś mówić w teatrze o Akropolis, skoro istnieje tyle niewykluczających wzajemnego istnienia, a wykluczających się wzajemnie dyskursów?
Sceniczny rezultat eksperymentów z lat 1960. potraktowano jako etap, krok ku teatrowi nieubogiemu i jako taki, słusznie chyba, odrzucono. Mit tamtego żyje w tym, dzisiejszym, tylko na serii slajdów z legendarnego „Akropolis”, pozornie równoważąc pastiszową konwencję. Slajdy nie mówią niczego, bo zasada oddychania polega w teatrze jednak na słowie, a ze słowem teatr mówiący o autorytetach, język chcący wyrazić ich obecność ma teraz (miał zawsze?) kłopot. Sens biblijnej przypowieści niknie, potrzeba nam nowej Biblii, a przynajmniej innych form kreacji. Podobną porażką kończy się inscenizacja części trojańskiej. Tu wprawdzie idzie się na całość, z kochaniem i rozbieraniem, lecz również w przypadku spraw starożytnych Greków z fabuły przechodzi do publiczności opowieść miłosna, nie żadna summa bosko-ludzkich relacji. Dlatego najradośniejszym momentem przedstawienia staje się taniec, zwykły taniec, z jednym, wiadomym układem. Można się weń zanurzyć jak w wodę, nie myśląc i nie pamiętając. Po euforii nadejdzie oczywiście powrót do rzeczywistości.
Przedstawienia, w których odsłania się technikę pracy i przyznaje się do pewnej bezradności w zetknięciu z tekstem-legendą są w dzisiejszym teatrze częste, ale rzadko wychodzi z nich coś, co można zabrać ze sobą do domu. Mimo przyjemności oglądania. Z „Akropolis. Rekonstrukcją” jest o tyle inaczej, że realizatorzy dbają o to, by aktor na scenie był utożsamieniem widza. Zapraszają nas do tańca, do dialogu, utrzymują wzrokową bliskość. Wszyscy jesteśmy tymi samymi ludźmi zamieszkującymi miliardy Akropoli, co teatr tylko artykułuje, bo przecież nie oznajmia. Ale brak jednego centrum nie musi być wcale tragedią. I to też w tym ciekawym przedstawieniu się ujawnia.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.........................................
AKROPOLIS. REKONSTRUKCJA, wg tekstu Wyspiańskiego i spektaklu Grotowskiego, reż. Michael Marmarinos. Premiera we Wrocławskim Teatrze Współczesnym 11 grudnia 2009