Po
premierowym przedstawieniu „Córki źle strzeżonej” dyrektorka Opery Wrocławskiej
Ewa Michnik zainspirowała publiczność do owacji na stojąco, zrywając się z
miejsca po zapadnięciu kurtyny. Oklaski
były długie, szczere i zasłużone, bo
zespół, który dość rzadko tańczy pełnospektaklowe balety, sprawił się
doskonale.
„Córka źle
strzeżona” to najstarszy z baletowych tytułów istniejących w artystycznym
obiegu, przebój kilkudziesięciu teatrów świata, zawsze chętnie wystawiany i
oglądany, choć taka popularność może się wydawać zagadką. Na scenie widzimy
przecież błahą historyjkę z wiejskiego życia (jest nawet taniec domowego
drobiu, uprawa roli, żniwa, pojawia się traktor), a za fabułę wystarcza zabawa
w kotka i myszkę z udziałem pary młodych ludzi (Lise i Colasa) oraz surowej
matki dziewczyny, zwanej Wdową Simone. Seniorce podoba się zupełnie inny (bogatszy)
absztyfikant, robi więc wszystko, by Lise się z ubogim ukochanym nie spotykała.
Rzecz jasna na próżno.
Co zatem
zdecydowało o zawrotnej, już ponad dwustuletniej karierze „Baletu słomy”, jak
głosił afisz teatru w Bordeaux, gdzie „Córkę…” pokazano po raz pierwszy? Po
pierwsze, swojego czasu to była inscenizacyjna rewolucja, bo wcześniej widzowie
baletowych widowisk oglądali na scenie bogów i herosów, a nie zwykłych ludzi,
po drugie, choreografowie musieli zadbać o taneczne popisy, mając tak wątłą
opowieść. Po trzecie, publiczność po prostu uwielbia komedie, zwłaszcza te
romantyczne.
Wrocławska
„Córka źle strzeżona” jest propozycją familijną, uśmieje lub uśmiechnie się na
niej każdy. Wraz z tancerzami włoski reżyser Giorgio Madia opowiada akcję
arcyczytelnie, używając również pozabaletowych środków. Świetna Paulina Woś jako
wdzięczna, rezolutna, momentami krnąbrna Lise sięga po pantomimę (i to nie
tylko w należącej już do tradycji scenie marzeń), Anatoliy Ivanov (odrzucony
narzeczony Alain) przypomina chwilami bohatera filmów Charliego Chaplina.
Działają żelazne numery „Córki źle strzeżonej”, jak taniec ze wstążkami czy
nieśmiertelnie komiczne pas Wdowy w drewniakach. Dariusz Raczycki (rolę Simone
kreują zwykle mężczyźni) znakomicie radzi sobie w przerysowanej konwencji, z
gracją targając olbrzymie sztuczne piersi. Pięknie się prezentuje słynna
elsslerówka do nut wziętych z „Napoju miłosnego”, z rozczuleniem ogląda się pas
de deux, nastawione bardziej na miłosną treść niż popisową formę. Czasem wręcz
odnosimy wrażenie, że więcej w tej produkcji teatru niż baletu, co wcale nie
pomniejsza przyjemności obserwowania rozerotyzowanej wiejskiej gromadki. Bywają
układy pustawe i przez to absolutnie za długie, zwłaszcza scena pracy w polu,
gdzie nie wypala koncept ze schowaniem nóg. To w końcu jest spektakl taneczny. Dlatego
na pierwszy plan wysuwa się Łukasz Ożga w roli Colasa, bo on ma do zatańczenia
najwięcej trudnych sekwencji. Młody solista pokazuje naprawdę dużą klasę i
wysokie umiejętności.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI