Istnieje przypadłość, której nie bierze się w medycynie poważnie, zresztą w realnym życiu też. Choć dla pacjenta syndrom prymusa może się stać i prywatną hańbą, i publicznym dobrem. 27-letni Jacek Dehnel jest prymusem. W ostatnich latach dużo publikuje, zbiera nagrody. Za co?
Za „wysoką kulturę, znakomite rzemiosło, wręcz wirtuozerię, a także zaskakującą u tak młodego człowieka życiową mądrość”, wyrażoną w twórczości pełnej „aluzji do utworów literackich i dzieł sztuki”, zarazem jednak „suwerennej”, za bycie „niezależnym od obowiązującej obecnie mody” – głosili poeta Czesław Miłosz i specjaliści od Nagrody Kościelskich. Tę aktualną modę młody człowiek unieważnia stylem nie tylko pisania, ale i ubierania. W poezji jest kulturowym wysokościowcem, tradycjonalistą, w ubiorze oryginałem, bo lubi nosić surdut i laseczkę. Typowy prymus, który wie i pragnie się swoją wiedzą dzielić. Pewnie nawet nauczać.
Otóż, najciekawszy bywa wtedy, gdy w rytmicznej frazie znajduje miejsce na siebie, własny lęk i osobność. Dehnela w tej postaci chciałoby się czytać. Kiedy chowa się zbyt głęboko pod stół historii dawnych, za podręcznik, sepię fotografii, opowieść płótna, robi się stary. No a młody starzec to już doktorów sprawa. Tematy, a zwłaszcza puenty „Il Sogno”, „Możliwości”, „Primy” znaczą więcej, niż cała reszta kunsztownych utworów z tomu „Brzytwa okamgnienia”, bo godzą jaskrawość jednostkowego doświadczenia z przejrzystością zbiorowej rzeczywistości. „Te codzienne, conocne, te żmudne ćwiczenia, by wszystko, odmienione, mogło się nie zmieniać” przywołują sytuację intymną i dzięki temu wygrywają z próbami ogarnięcia fabuły życia. To, że Dehnel próbuje opisać „sekwencję wydarzeń” trzeba mu zaznaczyć w dzienniczkowych uwagach, ale trudno stawiać piątkę za dystans, na który, szczerze mówiąc, nikt sobie nie może pozwolić. Także prymus, również artysta.
Ulubionego mistrza Jacka Dehnela, Philipa Larkina, znają w literackich dziejach XX wieku jako jednego z tych, co zerwali z bezpośredniością, przedkładając komentarz oddalenia nad prawdę, a może tylko dobro wyznania. Uroda zdarza się i po tej, i po tamtej stronie, jedni wolą Larkina, inni np. Dylana Thomasa. Metoda właściwie jest podobna. Ze zdarzeń chwilowych, indywidualnych przejść do szerokiego planu, albo odwrotnie. Oczywista różnica tkwi w decyzji sposobu. O to „jak” toczą się kamienie dyskusji. Pisał Larkin:
W zielony wieczór, gdy śmierć go nasza zasnuwa,
To, co było zdaje się rzeczą niewartą zachodu.
Bo dotyczyło jednego człowieka,
Tego, który odchodzi.
Pisze Dehnel:
Odwracasz się na drugi bok, ale zostajesz,
Choć wiesz, że jakieś zdanie albo partykuła
Zawsze zdoła się wślizgnąć nieznanym fortelem
Pomiędzy „żyli długo” a „żyli szczęśliwie”.
Szkoda tylko, że „to, co zbędne”, co ma być odcięte przez brzytwę okamgnienia zbyt często w tekście zostaje. Jako temat, motyw, bohater, detal, aluzja, która ma znaczyć, lecz przeszkadza, odwraca uwagę zamiast ją skupiać. Zdecydowanie za mało u Dehnela chłopca z przerwy, za dużo prymusa z lekcji.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
...........................................................................................
Jacek Dehnel BRZYTWA OKAMGNIENIA, Biuro Literackie, 2007