Każdy krytyk ma  w sobie naturę sępa, który czeka gdzieś w środku, by od czasu do czasu dopaść  ofiarę. Kiedy się do „Zielonych pantofli” dobrałem po raz pierwszy, wybiórczo i  pobieżnie, pomyślałem: wreszcie jest coś, o co można wyostrzyć pióro. Sęp miał  więc swój błysk radości, tym bardziej że autorki tych wierszy nie kojarzymy z  poetycką otchłanią, lecz próżnością medialnej gwiazdy. Do okoliczności judzących  dodajmy jeszcze rekomendację Jerzego Pilcha, najbardziej przecenionego modela  polskiej literatury. Gdy przeczytałem ten tomik od deski do deski, sęp odleciał.  Ale nie jest to dobra książka. Procent pretensjonalności wysoki, poziom  odkrywczości zerowy, pierwiastek emocji trudny do wyliczenia.
Agnieszka  Maciąg pisała te teksty wszędzie, także w samolocie, w obawie, by żaden nie  uciekł. Gdyby jednak któregoś w tym zbiorze zabrakło, nic by się nie stało.  Wszystkie uczucia i nastroje są nam znane, z życia swojego lub cudzego, z  naszych własnych wierszy albo kogoś innego. „Zielone pantofle” wzbogacają  kolekcję poezji pozornej, choć pewnie autorka wierzy w ich prawdę i piękno.  Czytelnik kieruje się swoimi kryteriami.
Spotykamy tutaj kobietę  podróżującą, zauroczoną Paryżem czy Manhattanem, kobietę, która, jak wielu z  nas, geografię odnosi do stanów wewnętrznych. Przeważa samotność, tęsknota,  opuszczenie, czytelna jest refleksja nad niespełnionym marzeniem (o miłości),  nad dwoistością istnienia w obiegu publicznym i biegu prywatnym. Wiersze  osobiste zajmują mniej miejsca niż obserwacje i dedykacje. Autorka nie grzeszy  uogólnieniem (to dobrze), ufa sile konkretu, używając kobiecych rekwizytów do  opisania kobiecych doświadczeń. Taka stylistyczna redukcja byłaby zaletą, gdyby  przedstawiony świat lub język jego opisu nosił piętno wyjątkowej wyobraźni. Nic  z tych rzeczy. U Agnieszki Maciąg wszystko jest podstawowe, z obrazami na czele. 
Kobieta gotuje zupę, rumieni się jak lakier, obcina włosy i zaczyna od  nowa. Nieparzysta opalona przechodząca. Retorycznie pyta, boso tańczy, szuka  „chwil uniesienia”. „Nieśmiała jak dziecko”, czasem „jak mocny papieros z  Indii”, „zawrót głowy”. Naiwnie rozmawia z Modiglianim i analizuje konsumpcyjny  styl bycia, zwraca uwagę na powszedni dzień „dziewczyn z okładek”, uniwersalność  smaku czekolady. To nie portret kobiecy, lecz reprodukcja. Przyczyna  nieodkrywczości tkwi w bezpieczeństwie punktu widzenia. Zachowawczy dystans,  przyglądanie się bez wchodzenia w zależność lub wyznanie musi gubić poezję w  pisaniu. Dlatego nawet nieźle zaczęty tekst kończy się oczywistą puentą. 
Bronisław Maj porównuje Agnieszkę Maciąg do Marii  Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej. Proszę się nie dać nabrać. Jasnorzewska bywała w  tworzeniu czarownicą. Liryczny wywar przygotowywała starannie, słodyczy używała  jako przyprawy. W poetycki wóz zaprzęgała całą siebie, do Chin jechała, by  szukać własnej duszy. W „Zielonych pantoflach” więcej jest skóry i ubrania.  Najwięcej pustych słów.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
..............................................................................................
Agnieszka Maciąg ZIELONE PANTOFLE, Wydawnictwo Otwarte, 2006
 
