Sunday, November 26, 2017

IMMANUEL KANT (Opera Wrocławska)


Na to wydarzenie melomani - także ci na co dzień niespecjalnie zainteresowani operą - czekali z napięciem. Premierowa widownia stawiła się więc tłumnie, by przekonać się, jak Leszkowi Możdżerowi wyszła opera do dramatu Thomasa Bernharda. Niektórzy pamiętali musicalowy 'Scat' w Capitolu, przygotowany ponad 10 lat temu z Wojciechem Kościelniakiem, inni przywoływali 'Kanta' Krystiana Lupy, zrealizowanego w Teatrze Polskim przed ponad 20 laty. Zatem: oczekiwania ogromne i co?

Ogólnie nieźle. Dynamicznie i eklektycznie. Słusznie kierownik muzyczny Przemysław Fiugajski (który orkiestrę poprowadził z werwą i dyscypliną wręcz wzorową) nazywa ten spektakl musicalem zdekonstruowanym. Ja bym dodał: szalonym musicalem zdekonstruowanym, ulepionym i z klasyki, i rozrywki. Pędzi przedstawienie jak Orient Express, nie Stefan Batory, wypełnione w całości śpiewnymi rozmowami na statku płynącym do Ameryki. Sytuacja jest oczywiście umowna i wyobrażona, Kant nigdy się z Królewca nie ruszył, nie miał też żony ani (chyba) papugi. Ogląda się to i słucha tego w rozbawieniu, szybko akceptując ilość i jakość nut skomponowanych przez Możdżera, wchodząc w barwny, nieco retroplastikowy świat zaproponowany przez reżysera i scenografa Jerzego Lacha. Widać pracę choreograficzną Jarosława Stańka, sprostali jej wykonawcy. Niemal każda z postaci otrzymała od choreografa charakterystyczną cechę ruchową. Czujemy się trochę jak w domu wariatów, co podkreśla czasem kontrolowany chaos scen, a zwłaszcza duetów i tercetów, wykonywanych polifonicznie i przez to - niestety - irytująco nieczytelnych.

Chociaż z początku wydaje się, że nie będzie niespodzianki, że prym powiedzie tytułowy Kant (solidny Artur Janda), to kiedy na scenie w błyszczącej sukni (kostiumy Ewy Minge) zjawia się autentycznie zjawiskowa Hanna Sosnowska jako Milionerka, właściwie patrzymy tylko na nią i jej słuchamy. Ma bowiem najwięcej do powiedzenia (wyśpiewania), a raczej wypaplania. O tym, jak amerykańscy lekarze wymienili jej rzepkę w kolanie, bo są najlepsi na świecie. Między innymi. Sosnowska będzie niedługo gwiazdą, pewnie wyfrunie z wrocławskiego gniazda, cieszmy się więc jej obecnością tu i teraz i na nią chodźmy do opery, nie na zaproszone na premiery gościnne głosy z zagranicy. W tym przypadku na szczęście polski język stanowi skuteczną barierę dla tej praktyki, Sosnowska jest w pierwszej obsadzie i jest rewelacyjna.

To, co u Bernharda czai się pod ową dialogową i monologową paplaniną, czyli to, co najważniejsze i co tak genialnie potrafi wydobyć Lupa, w operowym wydaniu nie ma szansy na zaistnienie. 'Immanuel Kant' Lacha i Możdżera to komedia i tyle, zabawa i kropka. Nie udają się próby pogłębienia poprzez ewolucję postaci Fryderyka ze stylowej papugi w niepokojącego człowieka (niełatwa, niezła rola Jędrzeja Tomczyka), nie działa w oka mgnieniu rozegrany finał. I nie wiem. Winić muzykę, dobrze napisaną, ale czy oddającą kunszt jednego z najwybitniejszych dramatopisarzy? Czy inscenizację, że nie odnalazła odpowiedniego tonu?

Jednakże, mimo iż brakuje w tym spektaklu tzw. czegoś więcej, to nie mamy po wszystkim poczucia straconego czasu, przeciwnie: w operze też można się rozerwać. Nie zawsze trzeba wzniośle podbijać nowe lądy, cierpieć z miłości, czasem warto zamówić u Stewarda (świetny drugi plan Mirosława Godfryda) flaczki i dać się ponieść lżejszej fali. Nie wiem, czy tak miało być, czy Bernhard oskubany ze znaczeń był celem, ale odrobinę sztuki dla sztuki nikomu nie powinno zaszkodzić.

gch [0-6] > 4
...................
Leszek Możdżer IMMANUEL KANT, reż. J. Lach, kier. muz. P. Fiugajski, Opera Wrocławska, 25.11.2017, balkon I, rząd II, miejsce 18