MOLLY B. z tytułu spektaklu, który we wrocławskim Teatrze Ad Spectatores przygotowały trzy kobiety-aktorki, nie jest Molly z ULISSESA. Fragment słynnego monologu Joyce’a pojawia się w pierwszej części przedstawienia, by potem przejść w dialog luźno postacią pani Bloom inspirowany. I te drugie teksty, jednak o niczym, sprawiają, iż gaśnie zainteresowanie wydarzeniami na scenie w miarę rozwoju wydarzeń.
Zaczyna Anna Ilczuk, aktorka znakomita, mająca tę niezwyczajną iskrę od Boga, a przy tym duże już doświadczenie. Mogłaby więc spokojnie wypełnić widownię nie tylko przestrzeni w Browarze Mieszczańskim, gdyby zrobiła z Joyce’a monodram. Z Agatą Kucińską (Wrocławski Teatr Lalek) tworzą całkiem intrygujący portret kobiecy, do czasu. Kiedy akcja przenosi się z ascetycznego frontu w głąb sceny, aktorki giną w podkreślonym scenografią Michała Borczucha bałaganie myśli, refleksji, docinków. Spektakl wygląda jak próba, i może zresztą taką próbą zredefiniowania kobiecości i aktorskości jest, lecz realizatorki i autorki scenariusza (reżyseria Marty Ojrzyńskiej ze Starego Teatru w Krakowie) popełniły grzech zasadniczy. Zamiast opowieści o konkretnej kobiecie wybrały wariant prezentacji kobiety dopiero rozmyślającej o różnych możliwościach bycia kobietą: primadonną, seksualnie nienasyconą kochanką wybierającą mężczyzn czy na przykład żoną opakowaną w domowy dres. Dezintegracja tożsamościowa bohaterek/bohaterki (i sceniczna scenografii) zdaje się ciekawym pomysłem, tyle że odkrywa pustkę i przeciętność osobowości obydwu Molly.
One naprawdę imienia nie mają (Kucińska mruga do widowni za każdym razem, gdy je wypowiada), bo nie mają życia. Coś tam sobie roją na temat świata i ciała, nie mówiąc o sobie (i kobiecie, kobietach) nic nowego. Wygląda to na licealną rozmowę przyjaciółek, które za chwilę wyjdą z mieszkania i zaczną się uczyć bycia dużą Anną i Agatą, Martą i Molly, na razie jednak nie potrafią wyjść poza kwadraturę konstatacji o zrzucaniu kilogramów i noszeniu bielizny w komplecie. No chyba, że o to właśnie chodziło, by Molly Bloom zestawić z dziewczyńskością jakiejś pre-Molly. W tej sytuacji za mało dostajemy z Joyce’a, a sentymentalny przegląd zdjęć z albumu staje się zaledwie dodatkiem do nie na miarę skrojonego przedstawienia, które mogłoby nieść istotniejsze znaczenia, prawdziwe emocje. Jeśliby mocniej wydobyć wątki autotematyczne, autobiograficzne.
I nie chodzi mi tutaj tylko o podglądanie duszy Anny Ilczuk i Agaty Kucińskiej, lecz o interesujący zapewne wgląd w to wszystko, co utytułowane, uznane, lubiane artystki mogłyby opowiedzieć o życiu, sztuce, aktorstwie, zwłaszcza tym, jakie im przychodzi kreować i wykonywać we Wrocławiu, w Polsce drugiej dekady XXI wieku, w teatrze i telewizji, dla siebie i chleba. Są takie wątki w MOLLY B., ale niestety wątłe, trudno zaczepić o nie uwagę. A przecież zarówno za Ilczuk, jak i za Kucińską czy Ojrzyńską ciekawe i nieoczywiste wybory, rzutujące na przyszłość. Ilczuk spełnia się w ambitnym Teatrze Polskim, nie rezygnując z udziału w przedsięwzięciach ciągle offowego Ad Spectatores, przyjmując propozycje serialowe (choćby ze ŚWIATA WG KIEPSKICH), Kucińska jest laureatką nagród za zrobione w pojedynkę ŻYWOTY ŚWIĘTYCH OSIEDLOWYCH w czasie, gdy we wrocławskich Lalkach bardziej od jakości liczyła się według niej ilość. Z kolei Marta Ojrzyńska ma za sobą współpracę z Krystianem Lupą (przy FACTORY 2) oraz serial MAJKA. Może na przykład taką opowieścią potrafiłyby rzeczywiście wciągnąć widzów. W nieprzekonującym, bo powierzchownym świecie sztuki pt. MOLLY B. bardzo brakuje tego czegoś, co stoi za świetnym aktorstwem, czyli treści.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
........................................
MOLLY B., reż. M. Ojrzyńska, Teatr Ad Spectatores, 2 lutego 2013