Tuesday, January 4, 2011

Eugeniusz Dębski MOHERFUCKER


Najnowsza książka wrocławskiego pisarza zaczyna się od przerażającej jatki na zapuszczonym petersburskim podwórku. Niby zniedołężniała staruszka, zagadnięta przez młodzieńca o imieniu Saszka, zamiast wysupłać żądaną kasę masakruje grupę reketierów. Bo to nie staruszka, lecz guimon, potwór prawie niezabijalny, coś w rodzaju obcego z filmu Ridleya Scotta i następców. A powieść o nie tylko zdrową ciekawość wzbudzającym tytule „Moherfucker” typowym horrorem też nie jest.

Głównego bohatera, agenta ABW Kamila Stocharda, poznaliśmy już na kartach „Hell-p”, gdzie wraz z amerykańskim, choć urodzonym w Polsce, kolegą ścigał guimony w różnych naszych świętych miejscach, jak Wadowice czy Toruń. I zasłużył na miano Moherfuckera, terminatora ukrytej pod futerkowym beretem armii. W drugiej części zapowiadanego na tetralogię cyklu Stochard będzie robił to samo, tyle że we współczesnej Rosji Władimira Putina. Nową zawodową przyjaźń zawrze z kapitanem Kostią Sukoninem, pieczołowicie dbającym o higienę jamy ustnej policjantem, nie będzie chciał się przespać z przepiękną agentką Zemfirą Warakanową, mimo jej wielkiej na polskiego macho ochoty. Tego jednego Eugeniuszowi Dębskiemu darować nie mogę. Nie można by, zwracam się do autora, Zemfiry jakoś wyreperować, aby wystąpiła w kolejnej książce? Wy, pisarze SF, macie swoje sposoby. Stochard to w ogóle trochę dziwny typ. Męski, ale czy do końca? Pije wódkę, lecz pali e-papierosy, no i jakoś tak tkliwie myśli o Jerrym Wilmowskim, tym specjaliście od guimonów z Ameryki...

Czyta się „Moherfuckera” świetnie. Fabuła płynie wartkimi falami, raz po raz barwionymi na krwisto czerwony kolor, w żadnym fragmencie nie trafia na mieliznę, nawet monologi postaci mają dynamikę dialogu. Zdarza się i zmiana perspektywy narracji. Dębski lubi sobie też nierzadko zrobić wycieczkę kulturową. Wysyła na przykład Kamila na koncert Leonarda Cohena w Hali Stulecia, a Sukoninowi, który stacjonował kiedyś z rosyjskim wojskiem w Legnicy, karze skomentować „Małą Moskwę” Waldemara Krzystka. Kiedy zadomowiony w stolicy Stochard dowiaduje się o zesłaniu do Wrocławia, szef mówi mu: „Jedziesz do Breslau. Wiesz, Krajewski, Dutkiewicz, Miodek, Gucwińscy”. Na dworcu widać neon „Dobry wieczór we Wrocławiu”, a bohater wspomina swoje studenckie czasy, gdy chodził do nieczynnego dziś kina Oskar, znajdującego się nieopodal wrocławskiej siedziby ABW.

Ogromną rolę pełnią wtręty rosyjskie, tłumaczone w przypisach, zarówno językowe, jak i topograficzne. Gdzieniegdzie autor rzuci niewymuszoną anegdotą, są nawiązania do literatury i kultury popularnej. Rozebrana Zemfira paraduje w łaźni z blizną w okolicach wątroby, co Kamilowi przypomina scenę z „Nagiej broni”, oboje mieszkają w olbrzymim mieszkaniu, w którym powstawały „Zapiski z martwego domu” Dostojewskiego. Motto powieści wzięte jest z „Mistrza i Małgorzaty”, motyw złej mocy emitującej sny i szukającej nosicieli, zaczerpnął Dębski od Lovecrafta. Odrobinę irytuje wątek znajomości Stocharda z Majką, spotkaną po latach we Wrocławiu, bo nie wiadomo, po co się ta sprawa pojawia, skoro nie ma znaczenia dla fabuły i urywa się, jak to się u nas mawia, ni w pięć, ni w dziewięć, czyli ni k siełu ni k gorodu, jak by powiedział Sukonin. Ale czepiać się nie będę, bo „Moherfucker” to tak wciągający dreszczowiec z ambicjami, że drobiazgi nie mogą tej stylistycznie doskonałej książce zaszkodzić. Ciąg dalszy nastąpi podobno za kilka miesięcy, znów w Rosji, którą dzięki Eugeniuszowi Dębskiemu przypomnimy sobie jeszcze bardziej.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
........................................
Eugeniusz Dębski MOHERFUCKER, Runa, 2010