Gdyby tak artyści brali sobie do serca artystyczne motto Sade Adu, może mniej mielibyśmy płyt włożonych w plastikowe pudełka, ale i tak wszystkich, które mamy, nam nie potrzeba. Ta zawodowa prawda brzmi po prostu: nie wchodź do studia, jeśli nie czujesz, że chcesz coś powiedzieć. Po 10 latach od poprzedniego studyjnego albumu grupa Denman, Hale, Mathhewman i liderka Sade postanowili odpowiedzieć na kolejny muzyczny zew, nagrywając "Soldier of Love". 10 lat to w muzyce wiele, choć akurat Sade udowodniła wcześniejszymi produkcjami, iż można w nowe prądy nie wpływać, a ciągle utrzymywać się na powierzchni uwagi publiczności na całym świecie. "Soldier of Love" zachowuje jedyny w swoim rodzaju charakter zespołu, wprowadzając zaledwie elementy z innego świata: trochę odważniejszego niż dotąd hip-hopowego beatu, odrobinę rockowej i country'owej gitary, mocniejsze chórki, reagge'owy rytm i fortepianowe akordy.
Podobno muzycy nie przygotowują całego materiału zanim zacznie się sesja, lubią poddać się organicznemu wpływowi muzyki. Transowość ich dokonań idealnie się w ten sposób tłumaczy i nie brakuje jej również w przypadku "Soldier of Love". Dlatego, jak każdej płyty tej formacji, warto nowych piosenek słuchać niewyrywkowo, w całości zaplanowanej przez twórców. Zarezerwować sobie 42 minuty spokoju i zatonąć w dobrze znanych dźwiękach. Te dobrze znane dźwięki wprawdzie brzmiały w naszych ścianach już nieraz, ale powtarzalność Sade nie nuży. Także z powodu owych 10 lat przerwy, przede wszystkim dlatego, że w znanej i ogranej stylistyce artyści potrafią odnaleźć dziś już szósty wymiar ("Soldier of Love" to szósty premierowy zestaw w ich biografii). Więc jeśli "Lovers Rock" sytuował się w gatunku muzyki zmysłowej, najnowszy album jest propozycją na chwilę po lub dłużące się dni tęsknoty przed.
Krytycy będą wybrzydzać na konfekcyjność, ja bym konfekcyjności nie lekceważył, jeśli nie dorabia się do niej żadnej gęby. Dla współczesnych odbiorców muzyki sonaty Beethovena bardzo się nie różnią, podobnie jak choćby mazurki Chopina. Perspektywa ma tu pierwszorzędne znaczenie. Albo podążamy za modą, albo wystarcza nam linia, której trzymamy się od lat. Jeżeliby Sade nagrywała takie albumy co dwa, trzy lata, nie byłoby ani oczekiwania, ani czaru, no i nie sprzedałaby 50 milionów płyt. Stopień wyczerpania się formuły zależy od indywidualnego nastawienia. Rewolucji po Sade nikt się nie spodziewa i ona, oni też na Bastylię nie pójdą. Zagrają tak samo, tylko trochę inaczej, zaśpiewają o tym samym, w innych słowach. No i co z tego? Jakimś fenomenalnym zrządzeniem losu właśnie ta, nie inna wykonawczyni, zdobyła pozycję, która zapewnia jej rodzaj szczególnej nietykalności. Od innych chcemy czegoś więcej, Sade Adu działa zawsze we własnej postaci. Byleby trzymała się nie tylko nieśpiesznych temp i łagodnych melodii, ale i częstotliwości przypominania, że ciągle można na nią liczyć.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
........................
Sade SOLDIER OF LOVE, Sony Music, 2010