Monday, February 1, 2010

CHOPIN (Opera Wrocławska)

Laco Adamik stworzył w ostatnich sezonach we Wrocławiu dwie inscenizacje sztandarowo narodowych oper Moniuszki. "Halkę" przerobił na uniwersalną nowoczesność, a "Straszny dwór" pokazał w kombinowanej formie oszczędnościowej. Z obu wyzwań wyszedł z tarczą, choć nie wszystkim się podobały. Właściwie podobnie dzieje się w przypadku "Chopina". Wstydu bowiem nie ma, idea i jej spójna realizacja daje się zauważyć, tyle że emocji brak.

Sam reżyser dawał przed spektaklem do zrozumienia, iż w planie zapomnianego dzieła Giacoma Oreficego dramaturgii nie było, zaledwie cztery obrazy z biografii polskiego geniusza. Według Adamika bohaterem tego przedstawienia jest muzyka Chopina, muzyka, której nie należy przeszkadzać. I tak też swoją pracę artysta zrozumiał. Za pulpitem Ewa Michnik zadbała o śpiewną doskonałość zorkiestrowanych fragmentów fortepianowych arcydzieł, a Adamik zajął się skonstruowaniem wizualnej oprawy. Wizja się wyraziście zaznacza. Chopin u schyłku życia przypomina sobie znaczące chwile: Boże Narodzenie, koncert w Paryżu, wyjazd na Majorkę. Kilka impresji i bardziej lub mniej sugestywny symbolizm (opera powstała na początku dwudziestego wieku), podparty pustym, ale poetycko-lirycznym librettem. Jaki tam weryzm. Główny bohater, konsekwentnie chory, zmęczony, towarzyszy własnym powrotom w przeszłość, często leży, zmożony melancholijną gorączką. W takim defensywnym rysie postaci szukał Adamik i oryginalnego ujęcia ikonicznego romantyka, i szansy na wyjście poza konkretną osobowość historyczną. Patrząc w ten sposób, inscenizacja działa, kojarzyć się może z bergmanowskim stylem opowiadania. Wszechpanująca statyczność scen ma wydobyć muzyczność dzieła, zwrócić uwagę na utwory, niwelując naturalną dla teatru operowego fabularność. Malarska scenografia Barbary Kędzierskiej świetnie się tutaj sprawdza, podobnie jak ilustrujące modę epoki kostiumy Magdaleny Tesławskiej. Znakomicie też wypadają śpiewacy, jedynie dobry aktorsko Steven Harrison zbyt często z trudem się przez orkiestrowe tutti przebija. Najlepiej radzą sobie głosy żeńskie (Ewa Vesin i Aleksandra Szafir), może dlatego, że instrumentalne bel canto melodii Chopina najbardziej do nich pasuje.

Problemem tego spektaklu są jednak emocje. Tych nie ma. Na scenie rozgrywa się opera jak za zamierzchłych lat, do słuchania, nie do oglądania. Adamik popełnił błąd, przyjmując, iż muzyka, a nie człowiek odgrywa rolę pierwszoplanową. Na koncert, czysty koncert, publiczność chodzi przecież do filharmonii, kupuje płytę, by usłyszeć scherzo w najwyższej klasy wykonaniu. Od opery oczekujemy dziś dramaturgii, którą można teraz do dowolnego dzieła dodać przeróżnymi pomysłami. Nie jestem wielkim fanem multimediów w teatrze, lecz akurat w "Chopinie" bardzo mi ich zabrakło. Zwłaszcza w scenie występu, kiedy mamy pianistę grającego na żywo chopinowskie cudo, a zebrani w salonie słuchacze stoją jak słupy soli, nie okazują grama ekspresji. Gdyby reżyser pociągnął tę scenę va banque, tworząc rodzaj pantomimy, jak Wojciech Kościelniak kiedyś w "Galerii", zrozumiałbym ten zabieg. Tymczasem widownia paryskiego recitalu Chopina zachowuje się tak jakby słuchała jakiegoś klasyka, nie wirtuoza-rewolucjonisty i jego ukrytych w armatach kwiatów. Zresztą recitalem to przedstawienie się powinno kończyć, wbrew kulejącemu oryginałowi. Dlaczego ten wrocławski, włosko-słowiański "Chopin" taki jest chłodny, skandynawski, zimowy, czemu nie odczuwa się po obejrzeniu (i wysłuchaniu) odrobiny wzruszenia, szczypty romantycznej namiętności?
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.................................................
Giacomo Orefice CHOPIN, kier. muz. E. Michnik, reż. L. Adamik, Opera Wrocławska, 31.01.2010