To nie jest zwykła książka, ani też książka zwyczajna, bo nie ma w niej ciągłości zdarzeń, niejeden autor zabiera tu głos na tematy często niewyrażalne. A spajająca całość osoba Aliny Obidniak to ktoś, kto, na szczęście, nie poddaje się żadnej normalizacji. Kiedyś postać na Dolnym Śląsku wręcz sławna, reżyserka, wieloletnia szefowa jeleniogórskiego teatru, Kobieta Europy, jednoosobowa instytucja, życiowa multiinstrumentalistka, która sama nazywa siebie skromnie animatorem kultury. W „Polach energii” Alina Obidniak pomieściła własne wspomnienia i impresje z ważnych, nie tylko artystycznych spotkań, eseje o sobie i teatrze, rozmowy, a także, po raz pierwszy w pełnej wersji, listy przysyłane do niej przez Jerzego Grotowskiego. Od tej części, czyli od końca, zacząłem ten tom czytać.
I oniemiałem. Bo poważny mistyk, odwiecznie dla publiczności tajemniczy, mglisty i nieprzystępny, okazuje się otwartym, emocjonalnym, przyjacielskim Puchaczem (jak często się podpisywał), pamiętającym i tęskniącym Jurkiem, przepełnionym sentymentami. „Alinko Bardzo Bardzo Kochana”, „Kochana, Ukochana, Najukochańsza Sowo”, pisał Grotowski. Do listów dołączał niby autoportrety, czyli na przykład prezentował siebie jako figurkę małpy. Pytał o sprawy codzienne, zwierzał i przypominał między kwietniem 1956 a lutym 1995 roku. Oboje artyści pochodzą z Podkarpacia (on z Rzeszowa, ona z Krosna nad tym samym Wisłokiem), zostali połączeni również przez sztukę (studia aktorskie w Krakowie, potem reżyserskie w Moskwie). Upokarzani w szkole, powoli dochodzili do artystycznego buntu. Rozumieli się bez słów, jak wspomina pani Alina, były nawet plany, by było z nich małżeństwo. Ale w końcu poszli różnymi drogami, rozmijając się w pośpiechu zajęć i podróży. To rozmijanie, czekanie na spotkania, których może nie być, to najwyrazistszy motyw listów Puchacza Grotowskiego do Sowy Obidniak. Ona własnych nie ujawnia, przyznaje, że nie wie, gdzie są, jeśli są. Może w stercie pamiątek po reżyserze we włoskiej miejscowości Pontedera. Nie wierzę, by Grotowski się ich pozbył. Zbyt zalotnie, miejscami miłośnie, w swoich listach do twierdzy Alinki brzmi. Pani Alina wyznaje zaledwie, iż zetknięcie z Jerzym stało się dla niej „inicjacją w sferę ducha, odkrywaniem tego, co nienazwane – metafizyczne”. I może także dlatego nie przyjęła od przyjaciela oferty, gdy on dyrektorował już opolskiemu Teatrowi 13 Rzędów, a ona nie miała pracy.
Najbardziej ujmujący jest w „Polach energii” koniec (z listami od Grota) i początek, gdy Alina Obidniak szkicuje kilka obrazów z życia, bez autobiograficznej pretensji, bez egoistyczno-literackiej pokusy. Namówiona przez redaktora publikacji, swojego bliskiego współpracownika Janusza Deglera, uporządkowała prywatne archiwum i przy okazji, bardzo osobiście wspomina Innych, mówiąc w taki sposób o Sobie. Portrety rodziców i rodzeństwa oraz opisy dwóch granicznych zdarzeń zostawiają wielki niedosyt, budząc prawdziwą nadzieję na więcej, choć w przypadku Aliny Obidniak najpewniej całkiem płonną. Ona woli dać mówić postaciom, jak w teatrze. Ci świetnie się z zadania wywiązują, głosząc pogodne, celne laudacje o jeleniogórskim fenomenie, który dotyczy i „mamy Aliny”, i teatru im. Norwida z tamtych, jej, czasów. Kiedy rodziła się kariera Krystiana Lupy, teatralne festiwale do dziś z miastem mocno złączone. „Byliśmy młodzi i mieliśmy tylko teatr”, mówi w przytoczonej tu międzyartystycznej rozmowie przyjaciół Maria Maj. Wydaje się, że Alina Obidniak miała coś jeszcze. Coś, co po rozstaniu z teatrem zaowocowało działalnością Laboratorium Samorozwoju, adresowanego do rozczarowanych współczesną cywilizacją (jak wyjaśnia w jednym z tekstów Tadeusz Burzyński). Lecz czytając „Pola energii”, nie czuje się żadnego rozczarowania. Pojawia się za to wzmacniający impuls do „doświadczania życia” i „doświadczania siebie”, samowiedzy, którą rzeczywiście w cywilizacji gubimy, lecz zawsze znajduje się ktoś, kto przypomina.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
............................................
Alina Obidniak POLA ENERGII, Instytut im. Jerzego Grotowskiego, 2010