W powieści Tomasza Piątka mamy ten sam XXI wiek i zaawansowaną, komputerowo-ciekłokrystaliczną, technologię, ale wszystko jest inne. Nie tylko dlatego, że rzecz dzieje się w sztucznym kraju Brytania, a książkę chciał autor napisać, jakby to był przekład z języka obcego. I mimo iż zamierzenie przekładowe nie wyszło, całość brzmi po prostu jak zwyczajna narracja, wcale nie traci na tym historia młodego Aleksandra, który szuka potwierdzenia swojej wiary.
Świat zwariował, można by zakrzyknąć, chłonąc pomysły Piątka. Bo właśnie umarła królowa Wiktoria Elżbieta, protestancka władczyni kolonialnego imperium i trwają przygotowania do ślubu francuskiej cesarzowej Małgorzaty Bonapartki, wyznającej ekumenizm, z brytyjskim następcą Edwardem, Księciem Dandysów. Misjonarze knują spiski, rozgrywają się wojny, a dostęp do nich może zdobyć każdy, kto założy magiczne okulary. Najśmieszniejszy gadżet stoi jednak na biurku rektora Thomas Watson College: to odtwarzacz CD z wielką, mosiężną tubą. Przedmiot jest symboliczny także dla stylu tej powieści: archaiczne formy przeplatają się z językiem potocznym. Młodzi bohaterowie zwracają się do siebie wołaczem, a np. zamiast powiedzieć „jestem zdrajcą podwójnym”, Aleksander używa stylizowanego „jestem zdrajcą podwójnem”. Na pierwszy rzut oka wygląda to jak pomięszanie z pomplontaniem, ale cel Piątka uświęca takie środki. Chodzi o to, by opisać rzeczywistość i historię, codzienność i postęp, praktykę i teorię, które się rozminęły zamiast spotkać w jakimś cywilizacyjnym punkcie wspólnym. Za ideę należą się brawa, co do realizacji pewne wątpliwości występują.
Ambicje powiastki religijno-filozoficznej, skojarzonej z powieścią o dojrzewaniu, romansem łotrzykowskim, szpiegowskim thrillerem, antyutopią, pastiszem kolejnych gatunków i dzieł przerastają zawartość tej dwustustronicowej powieści. Zaproponowane przez autora finałowe rozwiązanie dylematu myśli i wiary też mało jest odkrywcze, choć może jedynie możliwe. Ratuje je retoryczne pytanie o rachunek strat, kładąc wieloznaczący akcent na różnorodność jako warunek kolorytu życia, podporządkowanego wyższej sile. Szczęśliwie, jak wykłada Piątek, „od najwspanialszego nawet przeznaczenia wspanialsza jest skromna wiara”, więc Nowy Testament wygrywa pojedynek ze Starym Testamentem. Tak jak postmodernistyczny dreszczowiec lepiej lustruje intelektualne wyzwania nowych czasów, niż klasyczny epos.
„Błogosławiony wiek” nie przynosi ani próby ogarnięcia świata, w jakim żyjemy, ani nie daje wystarczającego impulsu do przemyśleń. Ale czyta się płynnie, szybko, przyjemnie. Jak przygodową powieść dla młodzieży. Adresat absolutnie trafiony! W pewnych sprawach ciągle pozostajemy młodzieżą przecież, z czego literatura, a może i historia, czerpią nieustającą nadzieję. Więc jeśli ktoś ceni Orwella, lecz kocha Twaina, potrafi położyć Woltera tuż obok Biblii, z dystansem, ale i szacunkiem przeczyta „Błogosławiony wiek”. Nie obrazi się, gdy kalifornijska sicz motocyklistów strzeli do obrazu Matki Boskiej, która straci oczy, pół policzka, usta. Zrobią to, by przypomnieć, żeby „nie robić obrazów, żeby czcić”. Wolnomyślicielstwo w granicach rozsądku wiary to w końcu niezłe przesłanie. I jakie chrześcijańskie przy okazji!
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
...........................................................................................
Tomasz Piątek BŁOGOSŁAWIONY WIEK, PIW, 2006