Tuesday, February 25, 2014
BRAMY RAJU (Wrocławski Teatr Współczesny)
Paweł Passini, reżyser BRAM RAJU, zwierza się w programie do przedstawienia: "Rzecz jest o tym, że każde pokolenie potrzebuje swojej krucjaty i swojego celu, który – nawet bardzo odległy – nadaje sens wszystkiemu, co się robi w życiu". Czyli – jak rozumiem – chodziło mu o wybrzmienie powtarzalności ludzkiego dążenia do szczęścia. To wybrzmiewa. Dodaje też kilka słów o refleksji na temat wiary i Boga. Tymczasem w jego spektaklu najmocniej (bo najbardziej wprost) na pierwszy plan wysuwają się międzyludzkie relacje miłosne.
Maud kocha Jakuba, Robert kocha Maud, Blanka śpi z Aleksym, choć oboje kochają Jakuba, Jakub niestety ich też nie. Na zorientowaniu się w tym trawimy sporą porcję z dziewięćdziesięciu teatralnych minut (chyba że w szkole czytaliśmy mini powieść Andrzejewskiego). Dziecięca krucjata, która wyruszyła w XIII wieku do Jerozolimy, aby już samą niewinnością jej uczestników wyzwolić Grób Pański z rąk pogan, istnieje w tle, relacjonowana ustami kreowanego na księdza-błazna Goliarda (intrygujący Krzysztof Boczkowski mówi tekstem francuskiego symbolisty Marcela Schwoba). Nie bardzo jednak nami te opisy wstrząsają. Dla dzisiejszego widza nie jest również zdziwieniem krucjatowy erotyzm ani homoseksualizm, pewnie jakoś tam kiedyś naruszający społeczno-kulturowe tabu. Teraz nie ma szans na swoje echo również inny ważny aspekt opublikowanej w 1960 roku książki, a więc rozrachunek z komunizmem jako ideą pociągającą ludzi utopijnie i topiącą ich idealizm brutalną realnością. Reżyser wrocławskich BRAM RAJU zdaje się mieć tego świadomość. Zależało mu – co podkreślał w wywiadach – na wypowiedzi świeżej, współczesnej, lecz o uniwersalnym przesłaniu.
Passini podzielił postaci na dwie. Młodych ubrał w bezczasową biel, starszych w stroje dzisiejsze, konsekwentnie dążąc do dialogu między duetami. W drugiej części przedstawienia, gdy ten dialog zyskuje na dynamice, robi się interesująco, dość czytelnie zostaje cel reżysera wyłożony, ale porwać – mimo scenicznego krzyku i walenia w metalową ścianę – się nie dajemy. Publiczność (niepremierowa) zgotuje artystom długie owacje, doceniając zespołowe wysiłki zdyscyplinowanych aktorów (doskonały Boguław Kierc w roli mnicha, bardzo ciekawy Piotr Bondyra – Aleksy), precyzję złożenia poszczególnych elementów w symultanicznie rozgrywaną całość i rozejdzie się do domów bez bagażu. Zabrakło bowiem w spektaklu Passiniego atrakcyjności, co może stać się także przeszkodą w dotarciu do widzów młodych. Siła tkwiąca w BRAMACH RAJU niknie gdzieś w zakamarkach, kątach, niuansach, w czystości teatralnych środków, postawieniu na słowo. Twarze z multimedialnych projekcji jedynie towarzyszą, podobnie muzyka. Hrabia Ludwik (czyli Włodzimierz Dyła) wygląda na plakacie jak rockman po przejściach, ani nuty takiego klimatu nie znajdziemy na scenie. Jest za grzecznie i dlatego tylko nieźle.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
........................................
Jerzy Andrzejewski BRAMY RAJU, reż. P. Passini, Duża Scena Wrocławskiego Teatru Współczesnego, 23.02.2014, rząd 5, miejsce 1
Sunday, February 16, 2014
DZIADY (Teatr Polski we Wrocławiu)
"Przywróć nam Dziady" – woła Gustaw do Księdza tuż przed końcem pierwszego odcinka tego teatralnego mini-serialu, bo w starym obrzędzie ludowym (który Kościół chce całkiem wytępić) ujawniają się duchy, czyli "dusza świata". To ciekawe, iż właśnie Teatr Polski we Wrocławiu, scena po macoszemu traktująca ostatnio literaturę i klasykę (patrz KRONOS, LALKA, SEN NOCY LETNIEJ) zdecydował się przywrócić polskiej kulturze całość Mickiewiczowskiego dzieła bez skrótów. Żeby współcześni zamiast słuchać legend o legendzie DZIADÓW, wyrobili sobie własne zdanie. Michał Zadara, inscenizator wrocławskiego spektaklu, ma więc zadanie niełatwe, tym bardziej że mierzy się z pokaźną historią polskiego teatru, z ponad stuletnią tradycją ponad stu wystawień tytułu, no i polityczną ich okrasą. W takim kontekście apel Gustawa rozumieć należy także jako chęć przywrócenia DZIADÓW niepolitycznych, albo nie tylko politycznych, rodzajowych. I to się w tym pierwszym odcinku serii bardzo udało.
Rozmowy z Artystami
Najlepiej na Scenie Grzegorzewskiego wypada część druga, znana ze szkolnej lektury poetycka prezentacja rytuału wywoływania duchów, zaczynająca się od chóralnego "Ciemno wszędzie, głucho wszędzie, / Co to będzie, co to będzie?". Jeśli ma się wrocławskich aktorów Polskiego do dyspozycji (z niezrównanym – znów! – tym razem w roli Guślarza Mariuszem Kiljanem) i naprawdę atrakcyjny pomysł, sukces murowany. Mamy tu i teatr lalek, i pirotechniczną wstawkę, i ciekawie zaprzęgniętą do działania kamerę (wideo Artura Sienickiego). Zadara wymyślił, że zwyczaj spotkań z duchami pielęgnują (rzecz rozgrywa się w czasach mniej więcej dzisiejszych) członkowie grupki cokolwiek nawiedzonych obywateli, jakoś tak automatycznie kojarzących się ze środowiskiem prawicowym. Zweryfikować to będziemy – być może – mogli za rok, przy okazji wystawienia części trzeciej DZIADÓW Mickiewicza. Spotykają się więc w przestrzeni niedokończonego budynku (stoi taki nieopodal ulicy Zapolskiej), a Guślarz-Kiljan z niezwykle komicznym przestrachem czyni swą powinność.
Kolejne widma zjawiają się, opowiadając dzieje własnych występków. Publiczność co rusz wybucha szczerym śmiechem, bawiąc się jak na komedii. Nie wiem, czy to kpiarskie podejście do arcydzieła wieszcza spodoba się profesorom od romantyzmu, lecz mnie się wydaje ideą doskonałą, zdmuchującą kurz pompy ze strof, w których drugiego dna nie ma. Jest – owszem – ludowa prawda niegłupia, i tyle. Można ją ująć w lepiej przemawiających do dzisiejszych wnuków słowach: miłość–przyjaźń–muzyka (poezja). Nie będę się rozpływał nad każdym aktorem mówiącym czy milczącym w tym przedstawieniu – wszyscy bez wyjątku zasługują na uznanie – lecz nie wyróżnić Sylwii Boroń w trudnej również fizycznie roli zwisającej na linie Zosi-samosi byłoby grzechem, a jego popełnienie mogłoby skutkować pośmiertną wędrówką recenzenta po czeluściach zaświatów i oczekiwaniem na gusła kolejnej dziadowskiej eskadry. Na osobny pean zasługują biorące udział w przedstawieniu dzieci (także te z pozostałych części) – fantastycznie poprowadzone, perfekcyjnie się ze swoich zadań wywiązują. I Józio z Rózią, o dwa ziarna gorczycy proszący (Julia Leszkiewicz, Michał Stawiski), i dwie córeczki Księdza z części czwartej (Paulina Panas, Anna Tomaszewska), i niesamowite, pięknie śpiewające trudną piosenkę o młodzieńcu zaklętym, Dziecię z pierwszej (Mikołaj Szmeichel).
Pierwsza część DZIADÓW to przyjemna w oglądaniu i słuchaniu ekspozycja, w treści błaha i warta pokazania tylko ze względu na aktorów, z radością (chyba) bawiących się słowem. Duet Adam Szczyszczaj–Bartosz Porczyk może zainspirować do osobnego spektaklu. Pierwsza godzina mija błyskawicznie. Widzowie są nawet chyba zaskoczeni, że Mickiewiczowski wiersz brzmi tak naturalnie. Czwarta część to wyzwanie. Autor jednak trochę przesadził, rozgrywając dramat odrzuconych uczuć tak obszernie. Przyzwyczajony do formuły one-man show Bartosz Porczyk (Gustaw) dwoi i się troi, wychodzi z tych godzin miłości-rozpaczy-przestrogi z tarczą (w czym pomagają mu niemało Ksiądz-Wiesław Cichy i dziewczynki), imponuje interpretacją i formą (WOW!), lecz – nie ma siły – napięcie musi spaść. Mimo muzycznych wtrętów (muzyka Mai Kleszcz i Wojciecha Krzaka) czy świetnie zaprojektowanej scenografii Roberta Rumasa. Tak, to kawał poezji na wysokim poziomie, i takiegoż aktorstwa, ale uwaga publiczności odlatuje od dylematów romantyczno-racjonalistycznych, a zwłaszcza opowieści o uczuciach do pięknej Maryli. Nie wiem, jak ułoży całość Michał Zadara w roku 2016, kiedy w jeden dzień zobaczymy wszystko. Może ta czwarta część przyjdzie po politycznej i widowiskowej trzeciej jako rodzaj uspokojenia i w takie miejsce wpasuje się jak ulał, na razie lekko odstaje od poprzednich.
Bo że trzecia część, zaplanowana na kolejny sezon, będzie pełna akcentów politycznych, to raczej pewne. W końcu tak ją Mickiewicz wypełnił, a reżyser wrocławskich DZIADÓW za wieszczem podąża. Rzecz o wewnętrznych sporach w obliczu zewnętrznego zagrożenia (niech mu na imię euro, liberalizm, gender, nieśmiertelna Rosja etc) wejdzie na sceniczne deski w roku wyborów parlamentarnych i prezydenckich, więc od zaangażowania twórcy nie uciekną. Już w tym pierwszym odcinku widać sygnały i aluzje. Zaśmiecony las – jak wspominał w radiowej rozmowie ze mną scenograf Robert Rumas – może oznaczać zaśmieconą polską historię. A tę historię ciągle przecież zamieszkują widma wciąż przemierzające wyobraźnię i emocje Polaków. Z pierwszego etapu projektu DZIADY zostaje za to coś, czego zobaczyć w DZIADACH się nie spodziewałem: sugestia, że rytuały pamięci są potrzebne, by przypomnieć sobie o tu i teraz, o etycznym carpe diem. W końcu "Kto nie dotknął ziemi ni razu, / Ten nigdy nie może być w niebie".
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
............................................
Adam Mickiewicz DZIADY (I, II, IV oraz wiersz UPIÓR), reż. Michał Zadara, Teatr Polski we Wrocławiu, Scena Grzegorzewskiego, 15.02.2014
KOCHAM CIĘ, JA CIEBIE TEŻ NIE (Teatr Muzyczny Capitol)
Cezary Studniak obmyślił spektakl o Serge'u Gainsbourgu w formie wywiadu ze sławnym człowiekiem. Rozmowę inicjuje żona, brytyjska aktorka Jane Birkin, z którą francuski artysta miał córkę, dziś sławniejszą od mamy (i taty) Charlotte Gainsbourg, gwiazdę ostatnich filmów Larsa von Triera (m.in. NIMFOMANKI). Ojciec Charlotte wypada w ujęciu Studniaka właśnie nimfomaniakalnie, a niejasne relacje między ojcem i córką to także istotny element treści Capitolowej premiery. Sam tytuł KOCHAM CIĘ, JA CIEBIE TEŻ NIE jest stuprocentowo znaczący. Tak Tymon Tymański, autor przekładów piosenek Gainsbourga, obficie brzmiących na Scenie Ciśnień (czyli Kameralnej) przy wrocławskiej ul. Piłsudskiego, przetłumaczył refrenową frazę największego przeboju JE T'AIME... MOI NON PLUS.
Rozmowy z Artystami i fragment piosenki ze spektaklu
Rozmowy z Artystami i fragment piosenki ze spektaklu
Widzimy pięć z Gainsbourgowych kobiet: obok Jane i Charlotte pojawiają się jeszcze Bambou, czyli Caroline Paulus - ostatnia towarzyszka życia, France Gall - dziewczyna, która piosenką Serge'a wygrała w latach 1960. festiwal Eurowizji, oraz Brigitte Bardot. Niewiele jednak mają do powiedzenia w scenariuszu Studniaka. To Gainsbourg jest na pierwszym planie, on dzieli i rządzi, kocha, pije i bije, no i pali jednego papierosa za drugim. A szkoda, bo szybko poznajemy, co to za typ, szybko przestaje nas interesować jego osobowość, mimo że Cezary Studniak to aktor posiadający sceniczną charyzmę, urok i magnes. Gainsbourg osobiście zresztą wyjawia swoje znaczenie w historii, mówiąc w jednym z błyskotliwych aforyzmów: "zaistniałem". Jako autor, kompozytor, jako instrument rewolucji seksualnej, bohater mediów. Skoro spektakl został zaplanowany jako portret artysty-mężczyzny, żyjącego i tworzącego właśnie w epoce przełomu kulturowego, feminizmu, za mało istnieją w nim kobiety. Może tak było, lecz trudno mi uwierzyć, by Birkin całe dwanaście lat pozostawała taką gąską, jak przedstawia ją Helena Sujecka (świetna wokalnie). Najefektowniej wypada więc Justyna Antoniak jako BB, bo i postać gra najwyrazistszą. We wstawkach dramatycznych aktorki robią, co mogą, ale mogą niedużo. Ewelina Adamska-Porczyk (France Gall), Agnieszka Oryńska-Lesicka (Bambou) tylko przekonują w swoich rolach kobiet-ofiar pop-kultury i domowego ogniska, podobnie jak Klaudia Waszak jako Charlotte, wciągnięta w prowokacje (a może i fantazje) ojca.
Chociaż niespecjalnie wciąga opowieść o Gainsbourgu, trochę za długi spektakl broni się dzięki stronie wizualnej i muzycznej. Wizualnie Studniak ze współpracownikami (scenografem Michałem Hrisulidisem, autorem animacji Karolem Rakowskim) skorzystał z patentu, który sprawdził się w przygotowanym przez siebie koncercie piosenek Lecha Janerki podczas 34. Przeglądu Piosenki Aktorskiej. Niemal identycznie podzielona scena, tak samo rzucone w tło animacje dynamizują nikłą fabułę, oprawiając i ubarwiając jeśli nie papierowe, to tekturowe postaci. W centralnym punkcie sceny stoi - oczywiście - łóżko, a pościel na nim zmienia się stopniowo z białej w czarną, mając swoją kulminację w czerwieni. Lecz najważniejsze i najlepsze są w przedstawieniu piosenki. Dzięki nim Serge Gainsbourg przetrwa własne zaistnienie, dzięki nim warto przyjść do Capitolu. Świetnym pomysłem jest prezentacja po sobie dwóch wersji JE T'AIME..., tej pierwszej - wtedy niewydanej - z Brigitte, i tej kanonicznej, zaśpiewanej z Jane. Nie mam pewności, czy oryginał zdobyłby tyle list przebojów, ile stało się udziałem... kaweru. Wszyscy wykonawcy pokazują klasę, a aranżacje Krzysztofa Nowikowa dodają rockowy pazur. Również tłumaczenia Tymańskiego wpasowują się w klimat (wcale nie zgrzyta Nikifor w wersie Gainsbourga).
Nowy spektakl Teatru Muzycznego Capitol jest taki, jakiego się po tej rozrywkowej scenie większość publiczności spodziewa: na bardzo dobrym poziomie estetyczno-muzycznym. Mnie brakuje wejścia pod powierzchnię, ale zdaje się, że w przypadku tego bohatera i tak by się nie dało.
GRZEGORZ CHOJNOWSKINowy spektakl Teatru Muzycznego Capitol jest taki, jakiego się po tej rozrywkowej scenie większość publiczności spodziewa: na bardzo dobrym poziomie estetyczno-muzycznym. Mnie brakuje wejścia pod powierzchnię, ale zdaje się, że w przypadku tego bohatera i tak by się nie dało.
.................................................
KOCHAM CIĘ, JA CIEBIE TEŻ NIE, scen. i reż. Cezary Studniak, kier. muz. Krzysztof Nowikow, Teatr Muzyczny Capitol, Scena Ciśnień, 14.02.2014
Friday, February 14, 2014
Nikodem Pałasz BRUDNA GRA
Autor powieści BRUDNA GRA, Nikodem Pałasz, na co dzień prowadzi firmę zajmującą się marketingiem sportowym. Jako literacki debiutant umieścił więc akcję książki w środowisku tenisowym. Częsty to zabieg nowicjuszy, rozsądny i godny polecenia, bo dzięki temu publikacja zyskuje dodatkowy walor - wiarygodności. Pałasz (a właściwie Nikodem Jaworski) współpracuje ze sportowcami i pewnie co nieco widział i słyszał, choć - jak zapewnia - wszystkie wydarzenia z BRUDNEJ GRY są fikcyjne. A dzieje się naprawdę wiele i rzeczywiście brzydko.
Znakomity polski tenisista Artur Malewicz wygrywa kończący sezon turniej mistrzów. To facet z absolutnego topu, sensacyjny zwycięzca Wimbledonu i wielu innych zawodów, przez kilka tygodni nawet numer jeden światowego rankingu. Jego majątek szacowany jest na sto milionów. Po sukcesie ostro baluje (alkohol, narkotyki, seks) w londyńskim klubie Hide (zdaje się, że istnieje w realu) i w luksusowym hotelu, a po powrocie do podwarszawskiej willi zostaje zamordowany. Ktoś go śmiertelnie pobił mistrzowskim pucharem. Na miejscu zbrodni zjawiają się policjanci z wydziału zabójstw, ale też prezes Polskiego Związku Tenisowego, a nawet politycy z minister (czy też ministrą) sportu. Afera gruba, bo i gwiazda wielka, wzór dla młodzieży, najsłynniejszy nasz sportowiec, który szybko okazuje się więcej niż niegrzecznym chłopcem.
Pałasz zabiera czytelników w świat ustawianych meczów, dopingu, agencji towarzyskich i robi to z całą rzetelnością kryminalnego rzemieślnika. W śledztwie, które prowadzi inspektor Wiktor Wolski ze współpracownikami, uczestniczymy codziennie (każdy rozdział to jeden dzień), podpatrując warsztat policjantów. Większość stron zajmują rozmowy i przesłuchania, dlatego nie da się książki kartkować w obawie o przeoczenie istotnego szczegółu. Bywa, że autor przed czytelnikiem ukrywa ważną informację, by utrzymać napięcie i wzmóc czujność. Chętnie się w tę zagadkową grę pisarską bawimy, podejrzewając to jedną, to drugą osobę: deblowego partnera Malewicza (wygrali razem dwa szlemy), przyjaciela (z którego narzeczoną Artur romansował), pełnego goryczy byłego trenera i tak dalej. Galeria postaci liczna, ciekawie wymyślona i sportretowana. Z Wolskim będziemy z wizytą w przeróżnych miejscach, z kancelarią premiera włącznie. Weźmiemy też udział w pościgu samochodowym i nalotach antyterrorystów.
Atutem powieści jest również główny bohater, Wiktor Wolski, około czerdziestoletni oficer po historii sztuki i anglistyce, facet twardy, czasem porywczy, inteligentny, ideowiec, mający swoją tajemnicę i dramatyczną biografię. Wolski ma coś z Bullita i Harry'ego Calahana, lecz również trochę wdzięcznej swojskości. To, co drażni w BRUDNEJ GRZE to niby dowcipne, a irytujące drobiazgi, czyli przekręcanie nazwisk słynnych sportowców: od Beroga, Anderassiego, Ferendera, Canorsa czy Cristi Rinaldiego (panowie policjanci grają w wolnych chwilach w Fifę) albo Hidi Kloom (sic!) po przybyłych na wydawaną przez najbogatszego Polaka galę: kulomiota Tadeusza Majkowskiego, aktora Piotra Adaczyka i jego kolegę Tobiasza Kurelaka, Justynę Kowalską ("w długiej bordowej sukni wyglądała zjawiskowo, kiedy przemknęła obok, niczym na biegówkach"). Taka kabaretowa wyspa na morzu thrillerowym. Straszne, nie śmieszne, bo nazwisk Seagal, Olbrychski, Durczok się tu nie przekręca, podobnie jak na przykład nazw miejscowości. Jak już, to na całość: Lontyn, Zamieść, Walczawa, Don Perillon, Teddy Hilfever, Womanchester... Dlaczego igrzyska olimpijskie to niestniejące International Summer Games, a agencja antydopingowa to prawdziwa WADA?
Ale poza tym kryminalny debiut Nikodema Pałasza to kawał dobrej roboty, której ciągu dalszego z pewnością się doczekamy.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
Monday, February 3, 2014
Ziemowit Szczerek PRZYJDZIE MORDOR I NAS ZJE
Mimo baśniowego tytułu nagrodzona właśnie Paszportem Polityki książka Ziemowita Szczerka PRZYJDZIE MORDOR I NAS ZJE baśnią nie jest, lecz zbiorem reportaży z wędrówki po Ukrainie. Reportaży szczególnych, bo pisanych w ramach gatunku zwanego gonzo, czyli pierwszoosobowej relacji narratora, który subiektywnie, uczestnicząco pisze o tym, co widzi i przeżywa. Nierzadko podrasowuje rzeczywistość, może nawet zmyśla, no i szuka przede wszystkim ciemnej strony, lubi babrać się w socjalu, chętnie wchodzi w satyrę. W sumie, jak zwał tak zwał, całość składa się na dynamiczną o(powieść) drogi po rubieżach Europy.
Autor-bohater (Łukasz Ponczyński, jak się od razu przedstawia pogranicznikowi o uśmiechu Eugeniusza Bodo) raczy się między innymi niezwykłym balsamem o nazwie Wigor i przez pryzmat alkoholowych procentów zaskakująco trzeźwo obserwuje miejsca i ludzi. Spotyka typy przeróżne, od lwowiaków utrzymujących się z bajerowania turystów z Polski („czujci si jak u siebi w domu, bo to i wasze miasto, ta joj”) przez mieszkających w sielskiej ruderze państwa Bykowskich, którzy do stołu zapraszają tylko szlachtę (dlatego Łukasz musi zostać w fotelu przed telewizorem) po Nikołaja, syna Ukrainki i Rosjanina (gdy rodzice wołają na siebie pieszczotliwie „Kacap” i „Chachłaczka”, on „swoją tożsamość ma w dupie”). Ukraina odmalowana przez Szczerka jest właściwie taka, jakiej się można spodziewać: biedna, zapuszczona, no i rozdzielona. Pochodzący ze Lwowa Taras, towarzysz podróży Polaka, mówi przybywając do Zaporoża: „to nie jest mój kraj”.
Po co jeżdżą tam Polacy? Żeby odwiedzić niegdysiejszą ojcowiznę, żeby poczuć się lepiej jako obywatele Unii Europejskiej, żeby sprawdzić mit o Polsce od morza do morza. Dziwią się temu i tubylcy, i przyjezdni. Niemka Heike: „Jesteście, wy, Polacy, rozsądnymi ludźmi (...). Przecież musicie zdawać sobie sprawę, że u was jest tak samo”. Nikołaj: „Ja rozumiem: przyjechać nad morze, posiedzieć w hotelu, pokąpać się, poodpoczywać. Ale, kurwa, jeździć tymi pociągami bez sensu (...), łazić po jakichś opłotkach... Tak to żadnej Polski od morza do morza nie wyłazicie”. Odpowiada Łukasz: „Chodzi chyba o to, że jesteśmy ostatnim romantycznym narodem w Europie”. Rzeczywiście, uwielbiamy tak o sobie myśleć, pragniemy choć przez sekundę poczuć wyższość, my milionowi emigranci – dziś – za brytyjskim chlebem, bohaterowie polisz dżołks. Dlatego ukraińskie historie utrwalające negatywne stereotypy narodowe sprzedają się Łukaszowi-dziennikarzowi jak swojskie pierogi, ale też z tego powodu czuje w końcu wstyd, gdy widzi, jak polscy pogranicznicy, „dwudziestokilkuletnie szczyle”, traktują siwego ukraińskiego pisarza jadącego na spotkanie autorskie w Krakowie.
Książkę Ziemowita Szczerka czyta się z zaciekawieniem nie tylko jako zapis rodzajowych scenek, również jako inaczej sformułowaną publicystykę, skłaniającą do podjęcia refleksji (i dialogu) na temat nas samych, Polski i polskości. Oczywiście, niewesoła to zaduma, zwłaszcza gdy widzimy Ukraińców 2014 niestrudzenie walczących o nowe na już nie jedynie kijowskim majdanie. Czy my byśmy jeszcze tak potrafili?
Warto z odpowiedzią na takie pytanie poczekać do lektury innej wydanej w ubiegłym roku książki Szczerka pt. RZECZPOSPOLITA ZWYCIĘSKA. Kreśli w niej autor alternatywną historię Polski, co Hitlerowi się pamiętnego września nie dała. Na okładce marszałek Piłsudski siedzi w fotelu obok Churchilla i Roosevelta, w tle mając Bramę Brandenburską. Epilog tej publikacji to Reportaż z II Rzeczpospolitej w 2013 roku, kraju, w którym pierze się na ulicy młodzież polska z żydowską. Bojówkarze mają ogolone głowy, jak to bojówkarze, różnią ich tatuaże i brak lub obecność pejsów na skroniach. Śląsk i Wielkopolska najchętniej pozbyłyby się balastu ubogich Kresów, Królewiec w połowie należy do Polski, w połowie jest miastem Wolnej Sambii, część Ukrainy (z pięknym Lwowem) jest polska, część tworzy jedno państwo z Rosją. A Witkacy zginął w 1949, nadziewając się na gałąź po przeskoczeniu muru... ogrodu botanicznego w Krakowie. Więcej nie zdradzę.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
........................................
Ziemowit Szczerek PRZYJDZIE MORDOR I NAS ZJE, CZYLI TAJNA HISTORIA SŁOWIAN, Ha!art 2013; RZECZPOSPOLITA ZWYCIĘSKA. ALTERNATYWNA HISTORIA POLSKI, Znak, 2013
Subscribe to:
Posts (Atom)