Friday, November 27, 2015
Jeszcze raz: ŚMIERĆ I DZIEWCZYNA - był sobie seks na żywo
Usłyszałem właśnie (TVP Kultura, Hala odlotów) z ust Eweliny Marciniak, reżyserki słynnego spektaklu ŚMIERĆ I DZIEWCZYNA, że na próbie seks był, a w spektaklach umowa między twórcami a aktorami porno jest otwarta: mogą TO zrobić, mogą nie robić. Zdębiałem. Wiele osób po premierowym przedstawieniu i całym tym zgiełku społeczno-politycznym wokół próbowało sytuację wyciszać, oceniając to, co było widać, no i artystyczny efekt. A reżyserka inaczej. Z jednej strony świetnie, że mamy już jasność, z drugiej - to czysta woda na młyn protestujących. I po co?
Po co zdradzać proces twórczy, coś w sztuce być może niezbędnego, ale dotkniętego niestałością, niepewnością, kruchością. Ileż to scen w historii teatru wypadało w ostatnim tygodniu przed premierą. Tym razem artystka zdecydowała się ujawnić, jak dochodziła do finału. Dobrze? Ucięła dochodzące stąd i stamtąd plotki, proces kolejny też jest nieodwracalny: utwierdzenie się w racjach przeciwników spektaklu.
Był seks na próbach, wypadł przed premierą. Albo zadziałał dyrektor, albo autopodgląd na dynamikę wydarzeń. Dobrze że obroniła się sztuka, która startuje po krótkiej niby-pornoscenie, niezintegrowanej ze spektaklem, będącej aktualnościowym smaczkiem i tyle. Po następnym uniesieniu kurtyny zobaczymy więcej, mocniej, wyraźniej. Ale bez owych aktorów. Oni wyjdą jeszcze na jeden paradny moment, ukłony.
Popłynęła Ewelina Marciniak, niemądrze rozgrywając przed i popremierowe wydarzenia. Teraz trudno już tłumaczyć, że teatr (i reżyserka) nie sprowokowali tego szaleństwa. Nic to nie zmienia w odbiorze finalnej wersji spektaklu, lecz odbiera złudzenia. Naprawdę, nie wszystko trzeba pokazać, nie wszystko powiedzieć. Nie wiem, czy warto również wszystkiego spróbować. Przed Eweliną Marciniak przyszłość jednak świetlana, choć w najbliższym czasie może nie być łatwo na publicznym garnku. Rozwiązanie? Duet Marciniak-Mieszkowski jako dyrektorzy teatru. Artystyczny i naczelny. Jeśli założyliby prywatną scenę, frekwencja gwarantowana. Na kolejne trzy grudniowe prezentacje ŚMIERCI I DZIEWCZYNY na Scenie Grzegorzewskiego biletów brak.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
Saturday, November 21, 2015
ŚMIERĆ I DZIEWCZYNA (Teatr Polski we Wrocławiu)
KRÓTKO
Było olbrzymie napięcie, nie było żadnego skandalu na Scenie Grzegorzewskiego. Z pornograficznego aktu seksualnego, którym rozpalały się społeczne i polityczne emocje ostatnich dni zrezygnowano, a może w ogóle miało go nie być? Na stronie internetowej teatru zmieniono "treści pornograficzne" na "sceny seksu", a wystarczyłoby tradycyjne "dla dorosłych". Powstał za to spektakl ważny, momentami piękny estetycznie i intelektualnie, oddający ducha obrazoburczo-zatroskanej twórczości Elfriede Jelinek. Taki właśnie powinien być teatr prania naszych ludzkich brudów. Brudów, których nie warto zamiatać pod dywan.
O CZYM?
Raczej o kim. O ludziach z definicji, czyli natury, niedoskonałych, próbujących sprostać oczekiwaniom innych i własnym ambicjom, zbudowanym na zazdrości, rywalizacji, słabości. Taka droga prowadzi do geniuszu lub śmierci. Albo do wiecznej powtórki tej lekcji perfekcji w kolejnych pokoleniach. Królewna błądzi, bo mapę odwróciła do góry nogami. A krasnoludków w realnym świecie nie ma. Ewelina Marciniak dobrze zna z domu sposoby hodowli wirtuoza, którym zresztą nie sposób zostać bez iskry czegoś, czego wytrenować się nie da. Pokazuje świat muzycznej szkoły jako przestrzeń ciągłej tresury, gdzie nikt nigdy nie będzie dobry dla niespełnionego w solowej karierze i życiu belfra-kata. Uczniowie cierpią, ale brną w to, bo ktoś jednak wygrywa. Konkretna historia oparta jest na nutach znanej bajki o matce-macosze i uzależnionej od jej "miłości" córce. Ojciec siedzi gdzieś w kącie na widowni albo obchodzi kopiec Kościuszki. Synów, w których jakaś mamusia pakuje wszystkie uczucia, też przy fortepianie nie brakuje. Wprawdzie w toksyczny walc kobiet wejdzie książę, ale nie uratuje śpiącej królewny.
ARTYŚCI:
Owacje na stojąco należą się aktorkom i aktorom. Niesamowicie wytrzymali sytuację okołopremierową (różańcowej manifestacji przed teatrem towarzyszyła, niestety, próba przemocy, czyli blokady drzwi wejściowych), przede wszystkim jednak zasłużyli na podziw niezwykłą pracą nad rolami. Oglądaliśmy nie tylko kunszt dramatyczny, lecz także ruchowy, choreograficzny (medal dla Dominiki Knapik), fizyczny. Mocno wspomaga wykonawców scenografia Katarzyny Borkowskiej (także autorki kostiumów i reżyserki świateł - brawo!) oraz bardzo istotna multistylowa muzyka (Piotr Kubiak, Franz Schubert).
ROLA SPEKTAKLU:
Oj, krytyczna decyzja. Kłak, Nerlewski, Opaliński, Skibińska, Smagała, Strączek - wielcy; świetni gościnni pianiści (Mikołaj Ferenc, Grzegorz Rozak)! Ale chyba nie da rady inaczej: Małgorzata Gorol jako Nauczycielka-Śnieżka-Masochistka, a nawet Oksana Bajul - kto nie pamięta: mistrzyni olimpijska w łyżwiarstwie figurowym. Nie łudźcie się: tresura talentów i beztalentów odbywa się nie jedynie w szkole muzycznej, plastycznej, baletowej czy w sporcie, dzieje się na co dzień w szczęśliwych domach. Zajrzyjcie do pokojów.
EWELINA MARCINIAK:
Osobna kategoria. Dziewczyna z zapalnikiem, w podróży na teatralny szczyt. Jeszcze się w jej błyskotliwości i inteligencji (te cechy rzadko chodzą w parze) zdarza szarża straceńca. I - oczywiście - myślę tu o niepotrzebnym pornograficznym rozgłosie, ale też o balansowaniu na granicy nadmiaru. Czasem za dużo w tym nadzwyczaj smakowitym barszczu grzybów. Dolegała ta przypadłość MIRAŻOM we Wrocławskim Teatrze Lalek, dolega ŚMIERCI I DZIEWCZYNIE. Mniej wątków, więcej skreśleń, powiedzenia sobie stop przed kolejnym zakrętem i będziemy mieć reżyserkę na Ligę Mistrzów.
SCENA SPEKTAKLU:
Rewelacyjny sekstet na aktorów instrumentalnych. Naprawdę: kapelusze z głów!
DLA KOGO?
Z pewnością nie dla wszystkich. Teatralni bywalcy nie zobaczą niczego, na co nie byliby przygotowani, widzowie-debiutanci lub widzowie sporadyczni i przypadkowi (a takich medialny szum może na to przedstawienie zaciągnąć) powinni się przygotować. Otwarta głowa, lektura, rozmowa pomogą. Warto, bo każdemu przyda się refleksja na temat zgubnych skutków międzyludzkich i kulturowych uwikłań, w jakie wchodzimy już w dzieciństwie i które - nawet mimo późniejszej ich świadomości - czynią z nas ofiary (i katów).
DLA KOGO?
Z pewnością nie dla wszystkich. Teatralni bywalcy nie zobaczą niczego, na co nie byliby przygotowani, widzowie-debiutanci lub widzowie sporadyczni i przypadkowi (a takich medialny szum może na to przedstawienie zaciągnąć) powinni się przygotować. Otwarta głowa, lektura, rozmowa pomogą. Warto, bo każdemu przyda się refleksja na temat zgubnych skutków międzyludzkich i kulturowych uwikłań, w jakie wchodzimy już w dzieciństwie i które - nawet mimo późniejszej ich świadomości - czynią z nas ofiary (i katów).
OCENA (0-6):
5
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
...........................................
ŚMIERĆ I DZIEWCZYNA, reż. E. Marciniak, Teatr Polski we Wrocławiu, 21.11.2015, rząd VII, miejsce 23
...........................................
ŚMIERĆ I DZIEWCZYNA, reż. E. Marciniak, Teatr Polski we Wrocławiu, 21.11.2015, rząd VII, miejsce 23
Tuesday, November 17, 2015
UMIŁOWANIE i KWARTET (Teatr Pieśń Kozła, Opera Wrocławska)
Piękny duet, unikatowy kwartet. Dwa spektakle, które w weekend widziałem, to teatr wart naszego czasu i pieniędzy wydanych na bilety, sprawiający przyjemność, doprawiający nasze myślenie o ludziach i ich losie. A wszystko to dzięki spektaklom spoza głównego nurtu. Z tym, że UMIŁOWANIE z Teatru Pieśń Kozła to rodzaj sztuki od zawsze chadzającej swoimi ścieżkami, a KWARTET w Operze Wrocławskiej to przykład teatru powoli ginącego, w dobrym znaczeniu tego słowa mieszczańskiego, niestety, zostającego w tyle wraz ze zmianami pokoleniowymi.
UMIŁOWANIE jest opowieścią wziętą z japońskiej kultury, przedstawieniem opartym na opowiadaniu Yukio Mishimy. Na naszych oczach dwoje ludzi zakochanych w sobie miłością pierwszą dojrzewa do miłości ponad życie. Opresyjny świat, poczucie honoru jego zmuszają do samobójstwa, jej ta skrajna sytuacja daje świadomość siły uczucia. Wzruszenia gwarantowane. Wzruszenia wywoływane - to widać - pracą nad każdym detalem, ruchem, wyrazem twarzy, także nutą, bo na żywo aktorom towarzyszy muzyczny przewodnik Maciej Rychły. A Julianna Bloodgood i Rafał Habel zbliżają się do scenicznej perfekcji. To nie jest spektakl z Kozłowego gatunku, bez pieśni, z niewielkim udziałem słowa, za to wielką, choć kameralną choreografią. Mądrze zrobił Grzegorz Bral, inspirator wydarzenia, powierzając reżyserię UMIŁOWANIA Jadwidze Rodowicz-Czechowskiej, znanej mu jeszcze z Gardzienic byłej polskiej ambasadorce w Japonii. Powstał kolejny w palecie jego sceny diament ujmujący rodzajowym urokiem (japońskie konteksty działają etycznie i estetycznie), budzący równocześnie bardzo osobiste emocje. "Piękny spektakl" - powiedział tuż po wyjściu z sali przy Purkyniego profesor Janusz Degler. Piękny i mocny.
Inaczej ogląda się KWARTET, pierwsze w historii wystawienie popularnej komedii Ronalda Harwooda w obsadzie złożonej z operowych śpiewaków. Czy dadzą radę? Takie pytanie brzmiało wszędzie przed premierą, sami artyści mieli pewne lęki. Cała czwórka weszła jednak w role emerytowanych gwiazd opery zadziwiająco, co wcale nie znaczy, że naturalnie. Wcale nie grają siebie, potrafią wydobyć dramat lub dramacik swoich postaci, są wiarygodni nie z podobieństwa, ale właśnie różnicy, wcielają się, a nie zostają wcieleni - jak mógłby pomyśleć ktoś, kto mało zna biografie wrocławskich solistów. Gdzieś między humorem a powagą, lekkością i łzą dzieje się ta historia wystawionych na margines samotnych ludzi, którzy poświęcili się sztuce. Sam tekst Harwooda nie jest wybitny, pełno w nim schematów, prostych zdań i rozwiązań, lecz całość chwyta dzięki serdeczności i prawdzie. Duża w tym zasługa reżysera Zbigniewa Lesienia, który zauważył w kwartecie tutejszych sław opery dramatyczny talent i poprowadził je do jednego z najciekawszych zawodowych wyzwań w karierze. Elżbieta Kaczmarzyk-Janczak i Bogusław Szynalski z konsekwencją teatralnych wyg budują charakterystyczne role, Jolanta Żmurko dodaje swej diwie krew i kość (momentami przypominała mi się Nina Andrycz), a sposób gry Tomasza Janczaka (on ma najtrudniejsze zadanie aktorskie do wykonania) kojarzy się chwilami ze stylem Jerzego Schejbala (to komplement!). Mnie trochę rozczarował finałowy kwartet z Rigoletta i raczej nie dlatego, że przeziębioną Jolantę Żmurko musiała wspomóc z off-u Marta Brzezińska. Dlatego, że zaplanowano go skromnie, bez scenografii, świateł, choćby odrobiny blichtru. Efektowność zastąpił tu reżyser prawdziwością, nie wiem, czy słusznie. Dość jest w samej sztuce sygnałów serio, żeby nie pozwolić sobie i widzom na pompę na koniec. Nawet w domu artysty-seniora spokojnie da się dziś urządzić niezłe show (może z orkiestrą?).
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.................................................
UMIŁOWANIE wg Y. Mishimy, reż. J. Rodowicz-Czechowska, Teatr Pieśń Kozła, 15 listopada 2015, rząd I;
R. Harwood KWARTET, reż. Z. Lesień, Opera Wrocławska, 13 listopada 2015, I balkon, loża, rząd II, miejsce D
UMIŁOWANIE jest opowieścią wziętą z japońskiej kultury, przedstawieniem opartym na opowiadaniu Yukio Mishimy. Na naszych oczach dwoje ludzi zakochanych w sobie miłością pierwszą dojrzewa do miłości ponad życie. Opresyjny świat, poczucie honoru jego zmuszają do samobójstwa, jej ta skrajna sytuacja daje świadomość siły uczucia. Wzruszenia gwarantowane. Wzruszenia wywoływane - to widać - pracą nad każdym detalem, ruchem, wyrazem twarzy, także nutą, bo na żywo aktorom towarzyszy muzyczny przewodnik Maciej Rychły. A Julianna Bloodgood i Rafał Habel zbliżają się do scenicznej perfekcji. To nie jest spektakl z Kozłowego gatunku, bez pieśni, z niewielkim udziałem słowa, za to wielką, choć kameralną choreografią. Mądrze zrobił Grzegorz Bral, inspirator wydarzenia, powierzając reżyserię UMIŁOWANIA Jadwidze Rodowicz-Czechowskiej, znanej mu jeszcze z Gardzienic byłej polskiej ambasadorce w Japonii. Powstał kolejny w palecie jego sceny diament ujmujący rodzajowym urokiem (japońskie konteksty działają etycznie i estetycznie), budzący równocześnie bardzo osobiste emocje. "Piękny spektakl" - powiedział tuż po wyjściu z sali przy Purkyniego profesor Janusz Degler. Piękny i mocny.
Inaczej ogląda się KWARTET, pierwsze w historii wystawienie popularnej komedii Ronalda Harwooda w obsadzie złożonej z operowych śpiewaków. Czy dadzą radę? Takie pytanie brzmiało wszędzie przed premierą, sami artyści mieli pewne lęki. Cała czwórka weszła jednak w role emerytowanych gwiazd opery zadziwiająco, co wcale nie znaczy, że naturalnie. Wcale nie grają siebie, potrafią wydobyć dramat lub dramacik swoich postaci, są wiarygodni nie z podobieństwa, ale właśnie różnicy, wcielają się, a nie zostają wcieleni - jak mógłby pomyśleć ktoś, kto mało zna biografie wrocławskich solistów. Gdzieś między humorem a powagą, lekkością i łzą dzieje się ta historia wystawionych na margines samotnych ludzi, którzy poświęcili się sztuce. Sam tekst Harwooda nie jest wybitny, pełno w nim schematów, prostych zdań i rozwiązań, lecz całość chwyta dzięki serdeczności i prawdzie. Duża w tym zasługa reżysera Zbigniewa Lesienia, który zauważył w kwartecie tutejszych sław opery dramatyczny talent i poprowadził je do jednego z najciekawszych zawodowych wyzwań w karierze. Elżbieta Kaczmarzyk-Janczak i Bogusław Szynalski z konsekwencją teatralnych wyg budują charakterystyczne role, Jolanta Żmurko dodaje swej diwie krew i kość (momentami przypominała mi się Nina Andrycz), a sposób gry Tomasza Janczaka (on ma najtrudniejsze zadanie aktorskie do wykonania) kojarzy się chwilami ze stylem Jerzego Schejbala (to komplement!). Mnie trochę rozczarował finałowy kwartet z Rigoletta i raczej nie dlatego, że przeziębioną Jolantę Żmurko musiała wspomóc z off-u Marta Brzezińska. Dlatego, że zaplanowano go skromnie, bez scenografii, świateł, choćby odrobiny blichtru. Efektowność zastąpił tu reżyser prawdziwością, nie wiem, czy słusznie. Dość jest w samej sztuce sygnałów serio, żeby nie pozwolić sobie i widzom na pompę na koniec. Nawet w domu artysty-seniora spokojnie da się dziś urządzić niezłe show (może z orkiestrą?).
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.................................................
UMIŁOWANIE wg Y. Mishimy, reż. J. Rodowicz-Czechowska, Teatr Pieśń Kozła, 15 listopada 2015, rząd I;
R. Harwood KWARTET, reż. Z. Lesień, Opera Wrocławska, 13 listopada 2015, I balkon, loża, rząd II, miejsce D
Monday, November 16, 2015
PORNO W TEATRZE? KULTURA W ZAGROŻENIU?
Przyznam, że mocno mnie zdziwił ten komunikat
na stronie zapowiadającej najnowszą premierę Teatru Polskiego: „Przedstawienie jest przeznaczone
dla widzów NAPRAWDĘ dorosłych i zawiera treści pornograficzne”. Czyli co?
Będzie seks na scenie, aktorzy pokażą wszystko? Nie, przed tym nie trzeba by
tak ostrzegać. Nagie ciało, erotyzm pojawiają się – nie tylko w polskim teatrze
– często. Tu musi chodzić o coś więcej. Tym bardziej że do spektaklu Śmierć i
dziewczyna poszukiwani byli aktorzy porno. Ze spisu ról wynika, że Rossy i Tim będą
grać postaci nazwane Dyszkant i Baryton. Co będą robić? Nie wiadomo. Reżyserka
Ewelina Marciniak nabrała wody w usta, podkreśla jedynie, że porno znak jest
jej w tym spektaklu potrzebny, by wyrazić ducha twórczości Elfriede Jelinek,
która używa bardzo dosadnego, budzącego mdłości języka. Postaci u Jelinek mówią
jakby za dużo – przekonuje reżyserka, dodając, że zależy jej, by ciało stało
się w tym przedstawieniu nośnikiem sensów, narzędziem artystycznej ekspresji.
Bo ma to być sztuka o zadawaniu cierpienia, torturowaniu drugiego człowieka w
różnych życiowych sytuacjach. Brzmi sensownie, ale czy udział aktorów porno da
się obronić? Czy aktorzy zawodowi nie potrafią – udając czy nie – przekazać tego
samego? Może rzeczywiście należy się przygotować na pornokopulację? Nie, nie
wierzę. To byłoby zbyt proste, za mało teatralne, artystycznie jałowe. Więcej
będę wiedzieć w sobotę, po obejrzeniu premierowego przedstawienia, na które
wybieram się z obawą, ale i ciekawością. Przy sukcesach i poziomie repertuaru
ostatnich kilku lat Teatr Polski zasługuje na swoisty kredyt zaufania.
Odmiennego zdania jest, jak czytam w Wyborczej,
przewodniczący sejmikowej komisji kultury Janusz Marszałek: „Musimy się
wspólnie zastanowić, jak to przedstawienie oprotestować i jakie są
możliwości, by zdjąć je z afisza”. Cytowany w gazecie Michał Bobowiec
(„są granice, których przekroczyć nie można”) zdystansował się od takich
zamiarów w wysłanym do mediów sprostowaniu. Słusznie, bo właśnie jedną z
tych nieprzekraczalnych granic jest wolność artystycznej wypowiedzi,
czyli wolność słowa. Nie ma już w Polsce cenzury. A jeśli rzeczywiście –
jak widnieje w gazecie – istniałby plan alternatywny, cenzura
ekonomiczna (mniej środków dla TP w nowym budżecie), to opadłaby mi
szczęka. Zgroza bierze natomiast, kiedy pomyślimy, że tego typu pomysły przychodzą komuś do głowy PRZED zobaczeniem spektaklu.
Zgroza bywa jednak na szczęście siostrą śmiechu (jak seks brata się czasem z porno?), więc zgłaszam prowokacyjną propozycję do dolnośląskiej szopki noworocznej lub chóru komentujących wrocławian. Śpiewamy na melodię szlagieru ze szczenięcych lat (dyszkantem, basem, altem, barytonem, a może i szeptem):
Czy części intymne to gra?
Czy dzisiaj sztuka nie może
Być jak za dawnych lat?
Dlaczego raz aktor jest nagi,
A potem aktorka bez szat?
Co powie radny?
Co powie radny?
Co radny nam powie, co na to odpowie nam dziś?
Co powie radny?
Co powie radny?
Czy palcem pokręci, pieniądze zakręci, czy nie?
Do soboty najlepiej niech śpi.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
Subscribe to:
Posts (Atom)