Monday, November 26, 2012

Janusz Leon Wiśniewski, Irada Wownenko MIŁOŚĆ ORAZ INNE DYSONANSE




W jednym ze swoich felietonów publikowanych w Gazecie Wyborczej Krzysztof Varga do jednego worka włożył twórczość Katarzyny Grocholi, Małgorzaty Kalicińskiej i Janusza Leona Wiśniewskiego. Jak taki worek można by nazwać? Literaturą kobiecą raczej nie, choć właściwie niby czemu facet nie mógłby pisać dla kobiet. Zwłaszcza tak kobietami zachwycony jak ciągle mieszkający w Niemczech naukowiec, programista, popularny autor kilkunastu już książek. Więc może mianem pseudopsychoterapeutycznym?
Saga znad Rozlewiska i jej podobne mają nam pokazać, jak przegryźć dżdżownicę, czyli zmienić dotychczasowe niespełnione i nieszczęśliwe życie. Od razu zaznaczam, iż naprawdę nie uważam takiej literatury za niepotrzebną, złą, beznadziejną i tak dalej. Przeciwnie, nadziei jest w niej wiele, a skoro ludzie czytają (i to licznie) to istnieje potrzeba ewidentna. Ale nie uważam też, że Janusz Leon Wiśniewski do Grocholi i Kalicińskiej naturalnie przystaje. Przy lekturze obu pań nie trzyma mnie żadna emocja ani element poznawczy, za to Janusz Leon jakimś cudem potrafi zagrać na tych właśnie moich czytelniczych strunach. Wolę jednak gdy publikuje solo niż w duecie.

Struna, czyli mężczyzna w wieku 43 lat, krytyk muzyczny, były wykładowca wyższej uczelni jest jednym z dwojga głównych bohaterów najnowszej powieści Wiśniewskiego, napisanej wspólnie z Rosjanką Iradą Wownenko. Imienia ani nazwiska Struny nie poznamy, nie wiadomo, dlaczego. Druga postać, z perspektywy której patrzymy na wydarzenia, to kobieta, moskwianka Anna, źle zamężna pracownica Archiwum Państwowego. Anna ma prawie czterdziestkę, co świadczy także o tym, że przesuwa nam się tzw. wiek balzakowski. Kiedyś najciekawszymi bohaterkami były kobiety o co najmniej dekadę młodsze. Czy podobnie głupie, żeby spełniać wymagania, znosić humory męża-tyrana, egoisty i idioty? Często tak bywało, ale w 2010 roku (data wydania rosyjskiego) taki rys psychologiczny ponętnej i inteligentnej heroiny trzeba ocenić z surowością równą tej, z jaką Struna beszta pewnego dyrygenta wykładającego bzdury słuchaczom moskiewskiego konserwatorium. No ale może w Rosji i Polsce kobiety rzeczywiście wolą trwać w bezsensownych związkach niż zaczynać nowe życie jeszcze przed poznaniem innego mężczyzny. Warto by zrobić jakiś sondaż. Anna jest więc, mimo powabu i intelektu, nieszczególnie rewelacyjną partią dla może i pogubionego geniusza muzycznej krytyki. Mówiąc krótko i nieszowinistycznie, część pisana przez Wiśniewskiego zdecydowanie przewyższa tę spod pióra Wownenko. To on wymyśla bardziej intrygujący świat, zapełnia go celnymi i zaskakującymi obserwacjami (wykład o podwiązkowej modzie w moskiewskim metrze naprawdę godny podziwu), wreszcie stwarza ciekawszą kobiecą postać: polonistkę z Krakowa, Joannę, trzeźwo, lecz i głęboko w Strunie zakochaną. Joanna to taka pani Wąsowska z Prusowej „Lalki”, kobieta idealna, z męskich marzeń, pewnie nieistniejąca, czuła, towarzysząca, ale również mająca własne życie, potrafiąca wytłumaczyć, zainspirować, uleczyć. Tymczasem niewolnica Anna czeka na swojego Wrońskiego, prowadząc osobisty dziennik samotności we dwoje. Często wieje tu przezroczystością i przewidywalnością, co podkreśla się i graficznie. Opowieść Anny wydrukowano delikatniejszą czcionką niż narrację mężczyzny.


Rzucił mi się w oczy na okładce którejś z poprzednich książek Janusza Leona Wiśniewskiego autorski apel o to, by dano mu już spokój z tą „Samotnością w sieci”. Nie da rady. Na obwolucie najnowszej czytamy hasło: „Powieść na miarę SAMOTNOŚCI W SIECI”. Trochę w tym prawdy. Struna przypomina Jakuba. Obaj po przejściach, świetni w sprawach zawodowych, obeznani w kobiecych, przyjacielscy, nawet rycerscy, mieszkający w Niemczech amatorzy wina. Struna bardziej wylewny i porywczy, ale to ten sam typ. Finałowa mijanka też mi coś przypomina. Dużą rolę odgrywa muzyka klasyczna (miłość to dysonans, także ten burzący pozorną harmonię), przywołany zostaje temat smoleński (rzecz dzieje się głównie w Berlinie, Krakowie, Moskwie w kwietniu 2010). Obok pary wiodącej mamy dziesiątki opowieści o ludzkim losie, dzielą się nimi aż nazbyt chętnie nawet obcy sobie współpasażerowie podróży życia. Co w niej najważniejsze? Miłość oczywiście, najlepiej w fazie przyciągania, zanim pojawią się przyzwyczajenie, znudzenie, zdrada, tragiczny wypadek. Nie jest to książka pozbawiona wad, fabularnych oczywistości i naciągań (marnie usprawiedliwiony wątek wyprawy po znalezienie samego siebie, czyli na spotkanie z Darią), stron wypełnionych na siłę, lecz i sporo w niej urody, czasem powierzchownej, czasem mówiącej coś więcej. Nie tylko o uczuciach zresztą.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
………………………………………
Janusz Leon Wiśniewski, Irada Wownenko MIŁOŚĆ ORAZ INNE DYSONANSE, ZNAK, 2012

Monday, November 19, 2012

Gabriel Leonard Kamiński PAN SWEN ALBO WROCŁAWSKA ABRAKADABRA




Zaczyna się książka Gabriela Leonarda Kamińskiego opowiadaniem pt. „Głowa pana Lenki”, klasycznie surrealistycznym obrazkiem wziętym z chłopięcej wyobraźni. Jest lipiec 1957 roku, gdy grupka dorastających nastolatków spotyka na swej drodze nie pana Lenkę, sąsiada z poddasza czynszowej kamienicy, lecz jego głowę, która wybrała się na zakupy. Koniec zbioru PAN SWEN ALBO WROCŁAWSKA ABRAKADABRA to z kolei nowela o depresji tytułowej postaci, dawniej barwnego człowieka-prestidigitatora, teraz, w czasach nam współczesnych, smutnego, niemal przezroczystego dla familijnych parkowych grillerów staruszka. Świat rozpięty pomiędzy PRL-em a nową Rzeczpospolitą (mniejsza już o jej numer porządkowy) to epoka dojrzewania i przemijania jednego pokolenia, wywodzącego swój założycielski mit z podwórkowych zabaw we wrocławskiej dzielnicy Fabryczna. Tu rodzą się w latach powojennych polscy Tomkowie Sojerowie i Hakowie Finowie, Apacze i kowboje. O tym, że ktoś mieszkał przy dzisiejszej ulicy Hallera czy Alei Pracy przed nimi, kiedy te miejsca inaczej się nazywały i wyglądały, dowiedzą się oczywiście później, także z książki urodzonego w 1957 roku autora, od 54 lat mieszkającego we Wrocławiu i, zdaje się, twórczo na Wrocław chorego.

Na początku zatem w postaci wesołego i serdecznego pana Swena, dzielnicowego barona Münchhausena, który potrafi wejść do butelki i tańczyć na zapałce, ogniskują się dziecięce marzenia o niezwykłym, pełnym przygód życiu, zaczarowanych, niepodobnych do siebie dniach. Z biegiem lat pan Swen stanie się bohaterem następnych mitów: mitu o upływie czasu, nieuchronności zmian (raczej na gorsze) oraz mitu o ludzkim losie zależnym od tzw. wichrów historii. Gabriel Leonard Kamiński przedstawia w ABRAKADABRZE również zaświat Breslau, chwile oblężenia i transportów, ale nie poprzez epicki opis zbiorowych dramatów, publicyzujące dialogi, tylko przez pryzmat historii pewnego chłopca i jego rodziny. Czarodziejski Swen okazuje się Niemcem, który w polskim Wrocławiu został i może dlatego tak jest inny od innych dorosłych, w nadgodzinach sporządzajacych przedsiębiorczy bilans. Alternatywnie mógł wyjechać po kapitulacji z matką do Bawarii, pójść na studia muzealnicze, nad Odrę wrócić na progu nowego stulecia jako turysta. W swym zbiorze opowiadań układających się w fabularną całość Kamiński przypomina jeszcze o mieście prastarym, ponad tysiącletnim, ani Wrocławiu, ani Breslau, akcentuje ciągłość, wymiar, jakiego często tutejszym mieszkańcom brakuje. Z jednej strony książkę Kamińskiego można zaliczyć do literatury fantastycznej, fantasmagorycznej, z drugiej do twórczości zanurzonej w lokalność. W klimacie jest i przygodowa, i sentymentalna, zarówno baśniowa, jak realistyczna. Pięknie współgrają ze słowami grafiki Teresy Rachwał. Można to wszystko gnieść w szufladzie z Schulzem lub Michaux, ale czy trzeba? 

Wrocławska choroba Kamińskiego ma też czysto poetyckie objawy. W listopadzie ukazuje się bowiem tom wierszy WRATISLAVIA CUM FIGURIS, gdzie znajdziemy i Górkę Blacharską, i ulicę Hallera, Gajowicką, Stalowowolską, Szewską, Ruską. Każda z nich pamięta własną biografię – element biografii miasta. Grabiszyńska ciągle czuje zagazowany strach mieszkańców, Powstańców Śląskich przyznaje, że jest bezstronnym świadkiem dziwactw historii, która buduje u mego boku galerię połączoną / z okolicznym bazarem / koroną zanikających powoli drzew. Kościuszki dopowie:

Moje pole bitwy,
dwa sąsiadujące ze sobą skrzyżowania
rozdzielające miasto na pół -
to świecące blichtrem, i to spracowane (...)
Tu postna lekcja przemijania
rozrzedzona tanim winem
biegnie na ślepo przez Pułaskiego i Krasińskiego
bez przerwy na refleksję,
jak powtórka z wielkiej historii,
bez wyrzutów sumienia.

Świetnie, że swoją lekcję przemijania Gabriel Leonard Kamiński odrabia na oczach czytelników, bo jego prozatorsko-liryczna przerwa na refleksję i powtórka z dziejów konkretnego miasta otwiera jeśli nie sumienia, to głowy, inspiruje do serdecznego intelektualnego spaceru po bruku i zieleni, wśród cegieł i drzew należących i nienależących do nas, do nich i do tych, których jeszcze nie ma.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
........................................
Gabriel Leonard Kamiński PAN SWEN ALBO WROCŁAWSKA ABRAKADABRA, Wydawnictwo FORMA, Książnica Pomorska. Szczecin, Bezrzecze, 2012

Saturday, November 10, 2012

JA, PIOTR RIVIERE... (Teatr Muzyczny Capitol)




Kiedym oglądał pierwszą część blisko czterogodzinnego spektaklu Agaty Dudy-Gracz wiedziałem, co tutaj napiszę: olśniewający, piękny, liryczny (mimo iż okrutny). Gdy aktorzy ogłosili przerwę, trochę się zirytowałem, bo w takim transie ostatnio nie zdarzyło mi się oglądać żadnego przedstawienia. No ale trudno, trzeba było opuścić trybunę przeznaczoną dla Świadków oskarżenia (na którą wprowadził mnie na początku Cezary Studniak, ojciec tytułowego bohatera) i przejść przez ciemny labirynt do foyer. Po przerwie miejsce wybierał Tomasz Schimscheiner (m.in. Młynarz). Popatrzył wnikliwie w oczy i grobowym głosem skierował na Cmentarz, a więc całkiem niezły punkt obserwacji. Innych aktorzy prowadzili na Ławę przysięgłych, do sektora Lekarzy, polecali usiąść w ławach dla Wiernych i tak dalej. Kilkorgu widzom dostała się własna, jednoosobowa loża w kształcie sławojki, a na przykład prezydent Dutkiewicz został Obywatelem gminy Aunay. W tę drugą część spektaklu JA, PIOTR RIVIERE, SKOROM JUŻ ZASZLACHTOWAŁ SIEKIEROM SWOJĄ MATKĘ, SWOJEGO OJCA, SIOSTRY SWOJE, BRATA SWOJEGO I WSZYSTKICH SĄSIADÓW SWOICH... wchodzi się wolniej niż w pierwszą. Jest równie pomysłowa, mniej retoryczna, narracyjna, bardziej akcyjna. Epicka i równie piękna.


Do przerwy głos mają świadkowie, biegli, rodzina oskarżonego, po antrakcie swoją wersję zdarzeń opowiada Piotr Riviere, młody mężczyzna - seryjny morderca. Dlaczego, skąd mu się to wzięło? Na takie pytanie twórcy odpowiadają, prezentując biografię tego syna matki-zrzędy, ojca-dziwkarza, który tłucze żonę i dzieci. Niedorozwinięty brat Piotra od urodzenia żyje w innym świecie, podobnie jak chorobliwie zanurzona w rzekomą świętość siostra. Jest jeszcze druga siostra, rozdająca kobiece wdzięki byle chętnemu. Wioskowy wariat, dziwka i święta - niezłe rodzeństwo, a do tego wiecznie walczący ze sobą rodzice, nie wiadomo, czy kiedykolwiek w sobie zakochani. Z wypadków przedstawionych w sztuce Dudy-Gracz, opartej na książce Michela Foucaulta, rodzina Rivierów nie wydaje się zresztą egzotyczna. W każdym domu, pożyciu każdej pary są konflikty, wzajemne pretensje, żale, tęsknoty za czymś lepszym, zazdrość, choroba, zmęczenie, zmartwienie, czasem nienawiść, ciągłe boje o dominację, walka psychiczna lub fizyczna. Między bajki można włożyć kojącą moc religii czy tzw. mądrość ludu. Nieogarniający rzeczywistości chaosu Piotr, na progu dorosłego życia, decyduje się ten świat uporządkować, szlachtując rodzinę i sąsiadów. To, co najbardziej interesowało Foucaulta w autentycznej historii Pierre’a Riviere’a z początków XIX-go wieku, a więc przenikające się, potwierdzające lub wykluczające dyskursy różnych stron sądowej sprawy, ich wywrotowy potencjał, u Dudy-Gracz znajdziemy, znajdziemy jednak też coś więcej. I nie chodzi o rozmnożenie trupów (oryginalny Pierre zabił trzy osoby), o skojarzenia z Breivikiem czy Holmesem z kinowej premiery w Denver, lecz obyczajowy i poetycki, przypowieściowy wymiar wrocławskiego spektaklu, który oskarża wszystkich ludzi i każdy świat o złe uczucia, antyhumanizm, uwidoczniony również tym, w jaki sposób świadomie i nieświadomie traktujemy zwierzęta. Rzuca się tu często w dialogach powiedzonkiem „jesteś głupi jak psie gówno”, we wstrząsających scenach zabija świnię, żabę, konia (Bartosza Pichera, Ewelinę Adamską-Porczyk, Tomasza Schimscheinera).


Komponowana równolegle do prób eklektyczna muzyka Piotra Dziubka pozornie schodzi na drugi plan, wydobywając dramat dźwiękami raz ostrej rockowej gitary, raz nutami jakby wyjętymi z któregoś z filmów Kusturicy. Piosenek jest mało, dużo aktorskiego, solowego i zespołowego, grania na wysokim poziomie techniki i emocji. Od małej roli po dużą. Od niezwykłej i niejednowymiarowej kreacji Justyny Szafran (Matka) po mistrzowską milczącą Babkę Janiny Garbińskiej-Budzińskiej. Odbiór ustawia utrzymana w bieli scenografia (autorstwa reżyserki), podkreślająca względność punktów widzenia, prawdy o dobrze i złu. To niby czyściec, a przecież także już piekło, ludzkie piekło. Pełno tu okrucieństwa, przemocy, ale i miłosierdzia zmieszanego z litością. Mnóstwo też pola do osobistych dostrzeżeń i przemyśleń. Która iskra zapala lont, jaka zaledwie kłótnię? Ile w nas człowieka, ile wilka, racjonalisty albo szaleńca? Ile zimnej krwi w Beacie z Hipolitowa, Katarzynie z Sosnowca? Skąd ta samobójcza śmierć 15-letniej Małgosi z Trąbek Wielkich koło Gdańska? Pojawienie się podobnych pytań nie byłoby możliwe bez artystycznej wizji Agaty Dudy-Gracz, która nie idzie na skróty, nie oszczędza ani aktorów, ani - w efekcie - widzów. W najnowszym przedstawieniu Capitolu tkwi wielka inscenizacyjna siła, przypominająca najlepsze chwile polskiego teatru.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
........................................
JA, PIOTR RIVIERE..., reż. A. Duda-Gracz. Teatr Muzyczny Capitol we Wrocławiu, Studio TVP, 9.11.2012         

Wednesday, November 7, 2012

Jacek Inglot WYPĘDZONY. Breslau-Wrocław 1945




Książką WYPĘDZONY. BRESLAU-WROCŁAW 1945 Jacek Inglot wraca do mrocznej przeszłości Wrocławia – miasta spotkań. W przestrzeni już poniemieckiej, jeszcze nie polskiej (bo najwięcej do powiedzenia mają Rosjanie) spotykają się ludzie, dla których historia przeznaczyła inne jutro, choć wszyscy mogą się czuć wypędzonymi albo wypędzanymi i każdy musi znaleźć w takim rozdaniu losu sens. „–  Ja... ja nigdy nie wyjeżdżałam z Breslau... – łzawo przemawia starsza Niemka – Niech pan im powie, panie oficerze, że tu jest mój dom. Nie tam, tutaj!”. Będzie jednak musiała wyjechać powojennym transportem do tego tam, czyli do Niemiec, ponieważ trzej jałtańscy królowie wydali już wyrok.
„–  Ona też jest winna?” – retorycznie pyta młody przybysz z Jędrzejowa. Jacek Inglot otwarcie pisze o krzywdzie niemieckich mieszkańców Breslau-Wrocławia, dekonstruując i redefiniując mit piastowskiego miasta, po latach odzyskanego z hitlerowskich rąk. Bywa, że nie wyjeżdżają stąd nigdy, jak filolog profesor Bauman, który samobójczo na wieczność zasypia w swoim fotelu, a wcześniej prowadzi z głównym bohaterem trzeźwy i emocjonalny równocześnie dialog o absurdzie dziejów: „Powiadacie, że teraz tu będzie Polska. Jakim prawem, pytam? To tak, jakby w Italii objawili się nagle potomkowie Etrusków i oznajmili Włochom, że nie mają prawa do swojej ziemi!”. Od polskiego rozmówcy usłyszy: „Na polu historycznym nie sposób odmówić panu słuszności. Ale jest jeszcze jedna kategoria (...). To kategoria winy i kary. Bo tam, na wschodzie, w spustoszonych przez wojska Rzeszy krajach, trwa w tej chwili wielkie liczenie... Liczenie trupów".

Ów główny bohater, Jan Korzycki, były żołnierz Armii Krajowej, warszawiak, zjawia się w Breslau-Wrocławiu, by schować się w chaosie niemiłosiernie szabrowanego miasta przed komunistyczną służbą bezpieczeństwa. Wstępuje nawet na chwilę do milicji, gdzie jako komendant dzielnicowego posterunku rozpracowuje przywódcę Werwolfu. Wątek kryminalno-sensacyjny zdecydowanie ustępuje jednak w powieści Inglota motywom społeczno-obyczajowo-historycznym. Temat przełomu, wielkiej zmiany i jej fizyczno-psychologicznych kosztów wybija się na pierwszy plan, nie bez udziału nieoczywistego elementu melodramatycznego. Kochanką Jana zostaje młoda Niemka Reni, brutalnie zgwałcona przez sowieckich zdobywców Festung Breslau. Najistotniejszy jest realizm (naturalizm) wydarzeń, o których w dzisiejszym modnym Wrocławiu nie wolno zapomnieć, i w konsekwencji zdemitologizowany pionierski aspekt tutejszej przeszłości. Inglot rysuje posępny obraz bandyckiego rozkradania miasta, usprawiedliwianego wojennym zwycięstwem, i dóbr należących do niemieckich mieszkańców. „Breslau nie przestał istnieć jednego dnia, 6.05.1945, w dniu kapitulacji twierdzy. Konał jeszcze przez wiele miesięcy i to my, Polacy, pomagaliśmy mu umierać” – pisze w posłowiu autor, syn wysiedleńców zza Bugu, ktoś, kto chodził do wrocławskiego już liceum i nie czuje się komfortowo, wiedząc, co się działo. Chce się tym uczuciem podzielić, może i zasiać niepokój w bezrefleksyjnych umysłach wielu współczesnych wrocławian. Sporo z nich mieszka dziś w poniemieckich domach.

Inglot pisał swoją najważniejszą dotąd powieść przez trzy lata, zainspirowany OBCYM MIASTEM Thuma, MIKROKOSMOSEM Daviesa/Moorhouse’a. Włączył w fikcyjną (i prawdopodobną) fabułę postaci historyczne, m.in. prezydenta Drobnera czy rektora tworzącego się uniwersytetu Kulczyńskiego. Obaj głoszą w książce wizję szklanego, nowoczesnego, dostatniego miasta, mimo iż rzeczywistość 1945 roku jest przerażająca. Odzywa się na kartach powieści Jacka Inglota duch literatury zaangażowanej, sposób na literackie oddanie obrazu Polski znany choćby z PRZEDWIOŚNIA Żeromskiego. Również dlatego tak WYPĘDZONY wciąga. Wbrew pozorom to nie tylko rekapitulacja zdarzeń sprzed lat, lecz opowieść o niełatwej tożsamości teraźniejszych wrocławian i dolnoślązaków, z których prawie każdy skądś przybył, na gruzach tamtego „dziwowiska Europy”, „nowożytnej Wieży Babel” – jak Korzycki nazywa zobaczone wtedy miejsce – budował i buduje własne życie. W ciągle niepewnych czasach, kiedy głębokie podziały i konflikty dotyczą też spraw wewnątrznarodowych. Od lat 1990., odkąd otwarcie można, przypominamy sobie prawdziwą i pełną biografię Wrocławia. W tym żmudnym i potrzebnym procesie powieść Jacka Inglota wyrasta na lekturę obowiązkową, bo opuszczony 67 lat temu przez Niemców Breslau to także ich miasto.

Zastanawia wprawdzie, że książkę o Breslau-Wrocławiu wydało wydawnictwo z Warszawy (choć autor proponował swe dzieło tutejszym redaktorom), ale i cieszy, że taka wielowymiarowa i odważna rzecz się ukazała. Proszę sobie wyobrazić coś podobnego we Lwowie-Львoвi.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
........................................
Jacek Inglot WYPĘDZONY. Breslau-Wrocław 1945, Instytut Wydawniczy Erica, 2012