Sunday, December 16, 2018
HALKA (Opera Wrocławska, reż. Grażyna Szapołowska)
Grażyna Szapołowska otwarcie deklarowała przed swoją inscenizacją ‘Halki’, że chce się skupić na emocjach i uczuciach wiążących kwartet głównych postaci. Co zrobiła i czym wygrała, choć jedenasta wrocławska wersja najpopularniejszego dzieła Stanisława Moniuszki nie jest wolna od zaniedbań.
Ale nie chodzi tu na pewno o brak pogłębienia prostej fabuły o wątki społeczno-klasowe, one jednak wybrzmiewają, zgodnie z librettem, któremu Szapołowska pozostaje wierna. Niektórzy zwracali na to uwagę w antrakcie, ja – przyznam szczerze – nigdy oglądając ‘Halkę’ jakoś nie przyznawałem temu zagadnieniu szczególnego znaczenia. Zawsze była to dla mnie historia nieszczęśliwie zakochanej i uwiedzionej dziewczyny. Dlatego wybór reżyserki szanuję i akceptuję, choć, powtarzam, i na społeczny element znalazł się czas. Nie chodzi mi również – mówiąc o niedociągnięciach – o słuszność czy niesłuszność prezentacji filmu podczas preludium do drugiej części. Wideo nakręcone na ulicy Świdnickiej przedstawia zagubioną w dużym mieście dziewczynkę z psem, w pewnej chwili zauważa ona budynek opery, wchodzi i zaraz widzimy ją na scenie live zachwyconą, już bezpieczną w świecie sztuki. Ładny to akcent, łączący nieco – przyznajmy – zramociałe dzieło ze współczesnością, tę dziewiętnastowieczną Halinę z jej dzisiejszym odpowiednikiem. Szkoda, że nie poszła tym tropem Szapołowska mocniej, powinien pojawić się bowiem jeszcze jeden film do wyemitowania na uwerturze. Zamiast nieszczęsnych podrygów tancerzy przebranych za szczury (zwierzęcy motyw zresztą okazał się chybiony, sztuczny, w drugiej części niemal nieobecny).
Choreografia to zdecydowanie najsłabszy punkt spektaklu. Szkolna, we wspomnianym wstępie wręcz przedszkolna (bardzo drażnią te naśladowcze łapki zwierząt). Mazur wypada najwyżej przeciętnie, a popisy góralskie wręcz urągają umiejętnościom wrocławskiego corps de ballet. Nic nowego, nic trudnego. I jest to – mam nadzieję – nauczka dla reżyserki, która przyznała, że nad choreografią nie miała kontroli. Dlaczego? Biorąc odpowiedzialność za inscenizację, trzeba zająć się każdym jej miejscem, bo każde jest czułe.
Podobała mi się scenografia (Brage Martin Jonassen), dobrym pomysłem okazał się efekt trójwymiarowości, osiągnięty z sukcesem, górskie pejzaże robią wrażenie (projekcje: Piotr Maruszak). Tradycyjne kostiumy nie rażą w takim kontekście, bo udało się zachować wizualną równowagę. Za to niepotrzebne wydają mi się symbole: krzyż i rzeźba Matki Boskiej z Dzieciątkiem wysyłane na scenę jak desant przestarzałej scenograficznej armii. Pewnie intencją było domknięcie stron dekoracji (i podkreślenie efektu przestrzenności), wyszła zbędna i tania dosłowność. A już zupełnie bezsensownie Jontkowi w pięknej arii towarzyszy wielki plastikowo-koronkowy medalion, może i symboliczny, lecz przyszyty, osłabiający koncentrację na emocjonalności pieśni. Nie trzeba na siłę pomagać artystom i libreciście, czasem warto ich sztukę zostawić w spokoju, dbając o detale interpretacyjne.
I taką pracę reżyserską widać zwłaszcza w scenach kameralnych, gdzie mogą się popisać wokaliści, wiarygodnie wcielający się w swoje postaci. Najlepsza scena? Przedślubna. Zestawienie Halki z Zosią, która – orientując się w występku przyszłego męża – współodczuwa z oszukaną konkurentką, zdejmując weselne szaty. Do ślubu pójdzie ubrana prosto, w identycznym stroju, w jakim od początku widzimy Halkę, na znak solidarności z losem kobiet. Odważne jest też zakończenie, zmienione przez Szapołowską, logiczne, wywiedzione z libretta, sprytnie (acz niebłyskotliwie) rozegrane i w sumie działające. Nie zdradzę go, przeczytacie o nim z pewnością w innych recenzjach – ja, jak zwykle, do takiej recenzenckiej niegodziwości się nie posuwam.
W pierwszej części orkiestra pod kierownictwem Marcina Nałęcz-Niesiołowskiego grała za głośno, nie przebijał się chór (wiemy przecież, że w Operze Wrocławskiej doskonały), bez zerkania na napisy nie zrozumielibyśmy, o czym się śpiewa również w duetach i tercetach. Ale w drugiej części muzycy ściszyli wolumen, dzięki czemu pięknie zaistnieli soliści. Joanna Zawartko nadzwyczajna, wzruszająco wyrażała dramat tytułowej bohaterki, a Jontek Yurego Horodeckiego jako postać liryczna to pewna nowość. Jego aria ‘Szumią jodły’ zapada w pamięć właśnie dlatego, że jest śpiewana z rzeczywistym zrozumieniem tekstu, dzięki mocno zbudowanej roli przyjaciela dziewczyny, która wybrała innego. Aktorsko słabiej poradził sobie Szymon Mechliński (Janusz), nazbyt zajęty bardzo dobrym wykonywaniem tej partii, mniej poświęcający się zadaniom pozamuzycznym. Zosia Karoliny Filus mniej ma do zagrania, lecz to, co się dało z tej partii wycisnąć (zwłaszcza że reżyserka wymyśliła dodatkową możliwość), utalentowana sopranistka wycisnęła.
Grażyna Szapołowska – to było największym znakiem zapytania przed premierą – poradziła sobie z materią dla niej nową. Debiut reżyserski należy uznać za udany, powiem nawet, że w tej funkcji świetna aktorka prawdziwie rokuje. W przyszłości jednak musi zapanować nad całością teatralnych elementów, wtrącić się i do choreografii. No i: niech soliści nie śpiewają tak obficie zwróceni do publiczności, kiedy ze sobą prowadzą rozmowę. Zwłaszcza w scenach-dialogach wskazana byłaby konsekwencja. Opera to gatunek silnie skonwencjonalizowany, lecz nie niepodatny na zmiany. Ciekawy jestem czerwcowej ‘Traviaty’, którą Grażyna Szapołowska wystawi – zdaje się – najpierw na Placu Wolności, a potem też przy Świdnickiej.
[0-6] -4
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
……………………………………..
Stanisław Moniuszko, Włodzimierz Wolski HALKA, reż. G. Szapołowska, kier. muz. M. Nałęcz-Niesiołowski, 14 grudnia 2018, balkon 1, rząd I, miejsce 8
Thursday, December 13, 2018
PREZYDENT. RAFAŁ DUTKIEWICZ (nie tylko) o Wrocławiu
Mniej więcej w 2002 roku zacząłem myśleć o zamieszkaniu we Wrocławiu. Dojeżdżając wtedy okresami z Rzeszowa do pracy w radiu i nauki na uniwersyteckiej anglistyce. Czyli wtedy, gdy Rafał Dutkiewicz rozpoczynał swoje 16-lecie jako prezydent miasta, po wygraniu pierwszych powszechnych wyborów na to stanowisko. Dlatego książka pod tytułem 'Prezydent' ma dla mnie także znaczenie wspomnieniowe i osobiste, i prowokowała do sentymentalnych wycieczek zupełnie (choć może pozornie zupełnie) z nią niezwiązanych. Bo jest ten wywiad-rzeka - oczywiście i głównie - opowieścią o tym, jak budowano Wrocław w ciągu tych lat, przepisem na sukces miasta, ale i historią człowieka: odważnego, z wyobraźnią, bystrego i światowego. Którego nie byłoby, gdyby nie piękne dzieciństwo w Mikstacie, gdyby nie właśnie historia, to miejsce i ten czas.
Maryla Rodowicz śpiewała kiedyś taką piosenkę: 'Ja to mam szczęście, że w tym momencie żyć mi przyszło...'. Pojawiają się w rozmowie, doskonale poprowadzonej przez Jacka Antczaka, wydarzenia i nazwiska kluczowe dla dziejów kraju nad Wisłą i Odrą. Od kardynała Gulbinowicza, Władysława Frasyniuka po Mateusza Morawieckiego. Jest Tusk, wicewojewoda Schetyna, jest Mario Kamiński (tak, szef służb specjalnych użyczał Dutkiewiczowi warszawskiego adresu, gdy ten pracował jako headhunter). Wspomina prezydent swój sztab z wyborów 2002, tworzony wespół w zespół przez późniejszych antagonistów politycznych: Protasiewicza, Jackiewicza czy Adasia Hoffmana. W relacji bohatera tej książki występują jako przyjaciele i znajomi, często nazywani zdrobniale, nawet ksywką. Więc musi dojść w czytelniczym odbiorze do głosu ta refleksja o przedziwnym, może i ludzkim, lecz jednak przedziwnym, podzieleniu niegdysiejszej - symbolicznie ujmując - solidarnościowej rodziny. Niby rzecz dziś banalna, a ciągle robi wrażenie. Zwłaszcza że w kontekście naszych prywatnych żyć pewnie tożsama. Co się z nami dzieje, co się musi stać, że bliscy współpracownicy już nie współdziałają, kiedy wspólnej sprawie brakuje wroga lub po prostu upływa szybko czas, w grę wchodzą ambicje i interesy. Odwieczny mechanizm.
I to spora siła książki Dutkiewicza/Antczaka (skłonienie do zadumy), inspirująca spojrzenie na minione polskie dekady z perspektywy zarówno konkretnego losu, jak i zbiorowego doświadczenia (lub odwrotnie). Którego każdy będzie miał własną wersję. Inaczej opowie te 16 lat krytykowany tu dość otwarcie Bogdan Zdrojewski, inaczej czyni to Rafał Dutkiewicz. Zwłaszcza w tych miejscach, kiedy wygłaszane są opinie. Adam Chmielewski z pewnością odmiennie widzi swój udział i brak w obchodach Europejskiej Stolicy Kultury. Inne będą spostrzeżenia aktywistów miejskich, inne urzędników. Ustępujący prezydent jest w wypowiedziach szczery (na ile ma na to ochotę i na ile uda się go zachęcić przez dociekliwego dziennikarza-współautora), nie udaje też skromnego. O niektórych wydarzeniach trudnych woli nie mówić. Jak o słynnym wypadku na Ostrowie Tumskim czy o relacji z byłym zastępcą Michałem Janickim. Szybko ucina ten wątek.
Dutkiewicza wersja opowieści o Wrocławiu jest atrakcyjna, bo - poza tym wymiarem szerszym - dla wielu odbiorców może najciekawsza w 'Prezydencie' będzie księga anegdot i zakulisowych smaczków, jakimi sypie z prezydenckiego rękawa. Zaczyna się od znajomości z Tadeuszem Różewiczem, któremu za pierwszej kadencji Dutkiewicza miasto ofiarowało willę przy ulicy Promień, kończy wyborem fraszek, z których prezydent słynie, choć myślę, że nie we wszystkich kręgach. Ta podzielona na 15 rozdziałów (plus suplement i fotografie), mniej więcej chronologiczna w narracji, książka prezentuje niezaskakujący portret mocnej osobowości, człowieka pełnego wdzięku, a przy tym sprawnego gracza polityczno-publicznego, specjalistę w samorządowym fachu. I może przynosi też informację-deklarację co do przyszłości Rafała Dutkiewicza? 'Zawodowo zajmowałem się Wrocławiem, a hobbystycznie pewnymi projektami politycznymi i jakbym dzisiaj miał do tego wrócić, to bym tego nie robił - wyznaje, później dodając zdanie o dużym poziomie spełnienia jako 'tylko prezydent Wrocławia'. Czy oznacza to odejście z aktywnego życia społeczno-politycznego, czy jednak przeciwnie? Teraz, kiedy już nie urzęduje w ratuszu, ma szansę rzucić się stuprocentowo w wir ogólnopolski i europejski. Fragment powyższy sugerowałby chyba Dutkiexit, ale... Wkrótce zobaczymy, jak będzie, na razie czytamy barwną i rajcowną książkę - relacjonującą to, jak było. Według Rafała Dutkiewicza.
.......................................
Jacek Antczak, Rafał Dutkiewicz Prezydent. Rafał Dutkiewicz (nie tylko) o Wrocławiu, Wydawnictwo Nieoczywiste, 2018
Wednesday, December 5, 2018
GISELLE (Opera Wrocławska)
Wrocławska 'Giselle' jest zanadto i za płytko zapląsana w pierwszej części, na szczęście w drugiej zwycięża taniec na wysokim poziomie, chwilami akrobatyczny.
Kiedy Giselle wariuje z miłości oszukanej i żegna się z życiem, my żegnamy się wreszcie z przedszkolną pantomimą, z zamaszystymi gestami rąk, z minami rodem z niemego kina. Nie lubię gdy balet wchodzi na to pole minowe. Tancerze nie są mimami, tak jak mimowie nie są artystami baletu. Jedni i drudzy władają innymi środkami, stąd i gatunkowe różnice. Tak, wiem, że libretto pierwszego aktu jest - delikatnie mówiąc - naciągane, ale od czego mamy inwencję. Doceniam pojawiające się sygnały choroby bohaterki, uwiarygodniające jej szaleństwo z dość błahego impulsu. Może należałoby właśnie tym tropem pójść mocniej zamiast reprodukować przeciętną choreografię tej części w skromnej, bajeczkowej scenerii. Pląsy, pląsy i tyle.
Ale - jak napisałem wyżej - po antrakcie mamy rasowy balet, zatańczony doskonale. Nikt się już tutaj - w świecie pozagrobowych willid - nie uśmiecha, lecz każdym ruchem wyraża napięcie baśni, już nie bajki. Nie przeszkadza nam pusta scena. Mitra - nieugięta królowa tego towarzystwa (Hannah Cho) pięknie wypada w tańcu solowym, zbiorowy imponuje, fascynuje nas przeniesiona w byt-niebyt bohaterka (cudowna Natsuki Katayama), wreszcie spóźniona miłość nieszczęsnej pary (Łukasz Ożga w znakomitej formie). Ich pas de deux to świetna robota. Nic jednak nie poradzę, że ogląda się ten spektakl bardziej jak galę baletową niż balet romantyczno-dramatyczny. Dlaczego jedno z bohaterów znika za kulisami, gdy drugie ma moment solowy? Nie tęsknią do siebie tak mocno? Przydałby się reżyser, oprócz choreografek, które wrocławski ensemble przygotowały - do tańca - bardzo dobrze. Jest dyscyplina, jest polot. Uznanie należy się i orkiestrze pod wodzą Rafała Karczmarczyka. Przemelodyjnej muzyki Adama słuchało się z przyjemnością. Zatem: ta - klasyczna do bólu - wersja 'Giselle' nie porywa, w pierwszym akcie wręcz nudzi, za to drugi warto zobaczyć dla zaprezentowanej na europejskim poziomie sztuki tańca. Z naprawdę trudnymi figurami wszyscy radzą sobie perfekcyjnie. Ale gwiazda wieczoru jest oczywiście jedna. Natsuki Katayama to tancerka-zjawisko. Nawet gdy inscenizacja nie przynosi satysfakcji. [0-6] 4
GCH
A. Adam GISELLE, opracowanie i realizacja choreograficzna Ewa Głowacka, Zofia Rudnicka, Opera Wrocławska, 4.12.2018, balkon I, rząd 1, miejsce 14
Friday, October 12, 2018
ROMEO I JULIA (Teatr Kochanowskiego w Opolu)
O OBROTACH ZIEMSKICH CIAŁ (I DUSZ)
Opolska wersja ‘Romea i Julii’ (niewiarygodne, że to pierwsza realizacja tego tytułu w Teatrze im. Kochanowskiego) nie jest pozbawiona niedociągnięć (nie mówimy o wadach), ale – proszę Państwa – we Wrocławiu, w teatrze dramatycznym, nie ma dziś spektaklu na tym poziomie inscenizacyjnym. Jedyny Capitol ratuje honor. We Współczesnym techniczne możliwości są mniejsze, a w Polskim – wiadomo.
Norbert Rakowski, dyrektor opolskiej sceny, w parę lat potrafił sprawić, że Plac Teatralny żyje i rześko oddycha. Nie wiem, jak było przedtem, nikt mnie nie zachęcał do teatralnych wizyt w Opolu. Może dlatego, że we Wrocławiu dostawałem ‘Wycinkę’ czy ‘Dziady’, ‘Cząstki elementarne’ czy ‘Sprawę Dantona’… Gdy w Teatrze Polskim zdarzyło się to, co się zdarzyło, zacząłem się rozglądać, a Opole dodatkowo zamachało na powitanie. Pod swoje skrzydła przygarnął dyrektor Rakowski niezwykły dyplom studentów PWST (AST) we Wrocławiu – ‘Cesky diplom’ – którego nie chciała grać na jednej ze scen przy Braniborskiej szkoła (nie pojmę nigdy, dlaczego), zatrudnił Piotra Ratajczaka (reżysera ‘Cesky’ego...’, byłego szefa artystycznego w Wałbrzychu), przyjął na aktorski etat pełną temperamentu, talentu i entuzjazmu Monikę Stanek (po PWST Wrocław), znakomitego Rafała Kronenbergera (jedną z sierot po Teatrze Polskim), uwierzył, że młoda wrocławianka Marta Streker (druga reżyserka wrocławskich ‘Dziadów’ w całości) potrafi zrobić bardzo dobrze niełatwą sztukę Leśmiana (‘Zdziczenie obyczajów pośmiertnych’). I tak dalej.
I tak poznałem Magdalenę Maścianicę, kolejną z nowych nabytków aktorskich Teatru Kochanowskiego, w najnowszej premierze kreującą szekspirowską Julię. Jak niejednokrotnie podkreślałem, nieśmiertelna tragedya o Capuletich i Montecchich, opiera się na przemianie Julii z dziewczyny (dziewczynki) w kobietę. I trzeba to zrobić niemal natychmiast, akcja dzieje się wszak w ciągu kilku dni. Maścianica jest w idealnym momencie, by grać Julię. Ma już spore doświadczenie, ale i świeżość, wygląda jak anioł, lecz przypuszczam, że byłaby i wiarygodną Dejanirą. To ważne, żeby tego momentu w aktorskim rozwoju nie przeoczyć. Chwała więc dyrektorowi i reżyserowi (Węgier Attila Keresztes) za nieprzeoczenie i szansę na Julię przez prawdziwe J. I Maścianica robi tutaj swoje, mówi szekspirowsko-barańczakową frazą z impetem współczesnej dziewczyny. Gdy w grobie wyrzuca Romeowi (już otrutemu): ‘No co?’, czemu nie wstajesz, czemu nie ruszamy do Mantui i nowego, wspólnego życia, nie sposób nie poczuć tych emocji.
Więc Maścianica to magnes, ma wszelkie zadatki na nie tylko lokalną gwiazdę, dobrze, że nie idzie w byle serial, tylko rozwija umiejętności. Za chwilę zagra w koprodukcji opolsko-wrocławskiej ‘Grotowski non-fiction’. Wraz z Moniką Stanek, aktorką, której sceniczne dżule nie mają chyba skali. Każde jej pojawienie się to zastrzyk, potrojona dawka kofeiny (tak nazywa się modna teatralna kawiarnia istniejąca w budynku teatru). Monika jest w opowieści o kochankach z Werony Martą, mniej tu służącą, bardziej przyjaciółką Julii, choć znającą swoje miejsce w domowej hierarchii. Ma okazję, by poszarżować, rozśmieszyć, miewa chwile powściągliwe, a kiedy wali otwartą dłonią w rozmemłanego Romea, jest kobietą z krwi i kości, taką, co wie, o co chodzi w życiu.
Ciekawie ujęta w tej wersji ‘Romea i Julii’ została postać Ojca Laurentego. Nie mamy bowiem do czynienia z jednoznacznym, dobrym księdzem-pomocnikiem miłości. Laurenty zmaga się z siłami zła na równych prawach, bywa szamanem, próbuje coś zmienić w zdecydowanym z góry losie werońskiej młodzieży. Przegrywa, ale walczy, co Rafał Kronenberger oddaje celnie, świetnie się w opolskim zespole odnajdując. Po przeciwnej stronie stoi fatum-śmierć (skupiony Andrzej Jakubczyk), wróg nie do pokonania – to z jego ust brzmią prolog i epilog, to on ustawia ludzkie pionki na obrotowej szachownicy przeznaczenia, to on wreszcie wypowiada słynny wers o rękawiczkach.
Wszystko więc wiemy z góry. Znamy przecież tę historię doskonale, zdajemy sobie sprawę z tego, jak się skończy. Węgierski reżyser nie stara się nawet komplikować sytuacji, przeciwnie: upraszcza i skraca (spektakl trwa dwie godziny) – słusznie spotykając się z zarzutami, jednak w czym innym – też słusznie – szukając sensu wystawienia ‘Romea i Julii’ po raz enty (choć – podkreślmy raz jeszcze – pierwszy w opolskim teatrze). Ten sens to wyzwolona energia, emocja, euforia skazanej na klęskę (czy klęskę?) miłości nastolatków. I w efekcie przejęcie, wzruszenie widzów. Tak, Szekspir był mistrzem, więc po co mu przeszkadzać. Sprzyjają niezwyczajne techniczne możliwości opolskiej sceny. Świat bohaterów prawie nieustannie się obraca, jak ziemia dookoła słońca, jak czas w ludzkim życiu, wielokrotnie się zapadając i wznosząc dzięki ruchomym platformom. Po to, by w ostatniej sekundzie zrównać się z powierzchnią przy ostatnim mrocznym akordzie fortepianu. Ma być efektownie, w tempie, rytmicznie i jest, co publiczność (siedząca wokół sceny, blisko wydarzeń, współuczestnicząca) nagradza owacjami na stojąco.
Zgadza się tu i muzyka, i kostium, pomysł na scenografię, światło, są akcenty tragiczne, są komiczne, wygrane z wyczuciem. Na deser zostawiłem sobie słowo o Merkucju. To jeszcze jeden wrocławski element, na razie gościnny, opolskiego teatru. Kacper Sasin (m.in. Teatr Grupa) tworzy kreację imponującą, w tonacji dur, z niesamowicie napisanej przez autora postaci wykorzystuje to, co najważniejsze i najbłyskotliwsze (uważaj Kacper, tylko nie przeholuj). Z bardzo działającą na widzów mocą się przyjaźni, pojedynkuje, polemizuje i w końcu umiera. Ktoś powiedział o Merkucju, że Szekspir musiał go w sztuce uśmiercić, żeby mu nie zabił (czyli nie zdominował) całości. Dużo w tym prawdy, choć oczywiście zależy kto i jak Merkucja zagra. Dodajmy, że niezłego partnera ma Kacper Sasin w Antonim Rychłowskim, niepokojącym i nowoczesnym Benvoliu.
Najmniej w tym towarzystwie daje sobie radę Romeo – Michał Włodarczyk, występujący gościnnie student łódzkiej PWST. Pewnie, że Romeo ma gorzej zarysowaną rolę od Julii, ale można to nadrobić osobowością i warsztatem, czego – jeszcze – młodemu aktorowi brakuje. Sam wdzięk i zapał wystarczają na jedną scenę (za to jaką: balkonową), choć jestem przekonany, iż za rok będzie już zdecydowanie innym kochankiem, mężem, kompanem. Trzeba – po pierwsze – poczekać aż natura zrobi swoje, po drugie – pomóc, pracując ciągle nad dialogami, także dykcją. Niedosyt pozostawiają również niewygrane tony współwinnych nieszczęść, czyli rodziców kochanków z Werony. Państwo Capuleti i Montecchi istnieją w tej inscenizacji zbyt lakonicznie. Może warto by coś z tym zrobić?
Warto, bo opolska wersja ‘Romea i Julii’ to spektakl rockowy (mimo że nie brzmi w nim muzyka rockowa), dynamiczny, zajmujący, estetycznie atrakcyjny, z wszelkimi szansami na długą obecność na afiszu. Tylko z wyjazdami będzie kłopot. Niewiele scen w Polsce dysponuje taką paletą technologicznych wariantów. W Gdańskim Teatrze Szekspirowskim obrotówki nie ma, a na festiwalu sztuk geniusza ze Stratfordu z takim przedstawieniem Opole mogłoby się spodobać.
0-6: *****
gch
...
12-10-2018
Opolska wersja ‘Romea i Julii’ (niewiarygodne, że to pierwsza realizacja tego tytułu w Teatrze im. Kochanowskiego) nie jest pozbawiona niedociągnięć (nie mówimy o wadach), ale – proszę Państwa – we Wrocławiu, w teatrze dramatycznym, nie ma dziś spektaklu na tym poziomie inscenizacyjnym. Jedyny Capitol ratuje honor. We Współczesnym techniczne możliwości są mniejsze, a w Polskim – wiadomo.
Norbert Rakowski, dyrektor opolskiej sceny, w parę lat potrafił sprawić, że Plac Teatralny żyje i rześko oddycha. Nie wiem, jak było przedtem, nikt mnie nie zachęcał do teatralnych wizyt w Opolu. Może dlatego, że we Wrocławiu dostawałem ‘Wycinkę’ czy ‘Dziady’, ‘Cząstki elementarne’ czy ‘Sprawę Dantona’… Gdy w Teatrze Polskim zdarzyło się to, co się zdarzyło, zacząłem się rozglądać, a Opole dodatkowo zamachało na powitanie. Pod swoje skrzydła przygarnął dyrektor Rakowski niezwykły dyplom studentów PWST (AST) we Wrocławiu – ‘Cesky diplom’ – którego nie chciała grać na jednej ze scen przy Braniborskiej szkoła (nie pojmę nigdy, dlaczego), zatrudnił Piotra Ratajczaka (reżysera ‘Cesky’ego...’, byłego szefa artystycznego w Wałbrzychu), przyjął na aktorski etat pełną temperamentu, talentu i entuzjazmu Monikę Stanek (po PWST Wrocław), znakomitego Rafała Kronenbergera (jedną z sierot po Teatrze Polskim), uwierzył, że młoda wrocławianka Marta Streker (druga reżyserka wrocławskich ‘Dziadów’ w całości) potrafi zrobić bardzo dobrze niełatwą sztukę Leśmiana (‘Zdziczenie obyczajów pośmiertnych’). I tak dalej.
I tak poznałem Magdalenę Maścianicę, kolejną z nowych nabytków aktorskich Teatru Kochanowskiego, w najnowszej premierze kreującą szekspirowską Julię. Jak niejednokrotnie podkreślałem, nieśmiertelna tragedya o Capuletich i Montecchich, opiera się na przemianie Julii z dziewczyny (dziewczynki) w kobietę. I trzeba to zrobić niemal natychmiast, akcja dzieje się wszak w ciągu kilku dni. Maścianica jest w idealnym momencie, by grać Julię. Ma już spore doświadczenie, ale i świeżość, wygląda jak anioł, lecz przypuszczam, że byłaby i wiarygodną Dejanirą. To ważne, żeby tego momentu w aktorskim rozwoju nie przeoczyć. Chwała więc dyrektorowi i reżyserowi (Węgier Attila Keresztes) za nieprzeoczenie i szansę na Julię przez prawdziwe J. I Maścianica robi tutaj swoje, mówi szekspirowsko-barańczakową frazą z impetem współczesnej dziewczyny. Gdy w grobie wyrzuca Romeowi (już otrutemu): ‘No co?’, czemu nie wstajesz, czemu nie ruszamy do Mantui i nowego, wspólnego życia, nie sposób nie poczuć tych emocji.
Więc Maścianica to magnes, ma wszelkie zadatki na nie tylko lokalną gwiazdę, dobrze, że nie idzie w byle serial, tylko rozwija umiejętności. Za chwilę zagra w koprodukcji opolsko-wrocławskiej ‘Grotowski non-fiction’. Wraz z Moniką Stanek, aktorką, której sceniczne dżule nie mają chyba skali. Każde jej pojawienie się to zastrzyk, potrojona dawka kofeiny (tak nazywa się modna teatralna kawiarnia istniejąca w budynku teatru). Monika jest w opowieści o kochankach z Werony Martą, mniej tu służącą, bardziej przyjaciółką Julii, choć znającą swoje miejsce w domowej hierarchii. Ma okazję, by poszarżować, rozśmieszyć, miewa chwile powściągliwe, a kiedy wali otwartą dłonią w rozmemłanego Romea, jest kobietą z krwi i kości, taką, co wie, o co chodzi w życiu.
Ciekawie ujęta w tej wersji ‘Romea i Julii’ została postać Ojca Laurentego. Nie mamy bowiem do czynienia z jednoznacznym, dobrym księdzem-pomocnikiem miłości. Laurenty zmaga się z siłami zła na równych prawach, bywa szamanem, próbuje coś zmienić w zdecydowanym z góry losie werońskiej młodzieży. Przegrywa, ale walczy, co Rafał Kronenberger oddaje celnie, świetnie się w opolskim zespole odnajdując. Po przeciwnej stronie stoi fatum-śmierć (skupiony Andrzej Jakubczyk), wróg nie do pokonania – to z jego ust brzmią prolog i epilog, to on ustawia ludzkie pionki na obrotowej szachownicy przeznaczenia, to on wreszcie wypowiada słynny wers o rękawiczkach.
Wszystko więc wiemy z góry. Znamy przecież tę historię doskonale, zdajemy sobie sprawę z tego, jak się skończy. Węgierski reżyser nie stara się nawet komplikować sytuacji, przeciwnie: upraszcza i skraca (spektakl trwa dwie godziny) – słusznie spotykając się z zarzutami, jednak w czym innym – też słusznie – szukając sensu wystawienia ‘Romea i Julii’ po raz enty (choć – podkreślmy raz jeszcze – pierwszy w opolskim teatrze). Ten sens to wyzwolona energia, emocja, euforia skazanej na klęskę (czy klęskę?) miłości nastolatków. I w efekcie przejęcie, wzruszenie widzów. Tak, Szekspir był mistrzem, więc po co mu przeszkadzać. Sprzyjają niezwyczajne techniczne możliwości opolskiej sceny. Świat bohaterów prawie nieustannie się obraca, jak ziemia dookoła słońca, jak czas w ludzkim życiu, wielokrotnie się zapadając i wznosząc dzięki ruchomym platformom. Po to, by w ostatniej sekundzie zrównać się z powierzchnią przy ostatnim mrocznym akordzie fortepianu. Ma być efektownie, w tempie, rytmicznie i jest, co publiczność (siedząca wokół sceny, blisko wydarzeń, współuczestnicząca) nagradza owacjami na stojąco.
Zgadza się tu i muzyka, i kostium, pomysł na scenografię, światło, są akcenty tragiczne, są komiczne, wygrane z wyczuciem. Na deser zostawiłem sobie słowo o Merkucju. To jeszcze jeden wrocławski element, na razie gościnny, opolskiego teatru. Kacper Sasin (m.in. Teatr Grupa) tworzy kreację imponującą, w tonacji dur, z niesamowicie napisanej przez autora postaci wykorzystuje to, co najważniejsze i najbłyskotliwsze (uważaj Kacper, tylko nie przeholuj). Z bardzo działającą na widzów mocą się przyjaźni, pojedynkuje, polemizuje i w końcu umiera. Ktoś powiedział o Merkucju, że Szekspir musiał go w sztuce uśmiercić, żeby mu nie zabił (czyli nie zdominował) całości. Dużo w tym prawdy, choć oczywiście zależy kto i jak Merkucja zagra. Dodajmy, że niezłego partnera ma Kacper Sasin w Antonim Rychłowskim, niepokojącym i nowoczesnym Benvoliu.
Najmniej w tym towarzystwie daje sobie radę Romeo – Michał Włodarczyk, występujący gościnnie student łódzkiej PWST. Pewnie, że Romeo ma gorzej zarysowaną rolę od Julii, ale można to nadrobić osobowością i warsztatem, czego – jeszcze – młodemu aktorowi brakuje. Sam wdzięk i zapał wystarczają na jedną scenę (za to jaką: balkonową), choć jestem przekonany, iż za rok będzie już zdecydowanie innym kochankiem, mężem, kompanem. Trzeba – po pierwsze – poczekać aż natura zrobi swoje, po drugie – pomóc, pracując ciągle nad dialogami, także dykcją. Niedosyt pozostawiają również niewygrane tony współwinnych nieszczęść, czyli rodziców kochanków z Werony. Państwo Capuleti i Montecchi istnieją w tej inscenizacji zbyt lakonicznie. Może warto by coś z tym zrobić?
Warto, bo opolska wersja ‘Romea i Julii’ to spektakl rockowy (mimo że nie brzmi w nim muzyka rockowa), dynamiczny, zajmujący, estetycznie atrakcyjny, z wszelkimi szansami na długą obecność na afiszu. Tylko z wyjazdami będzie kłopot. Niewiele scen w Polsce dysponuje taką paletą technologicznych wariantów. W Gdańskim Teatrze Szekspirowskim obrotówki nie ma, a na festiwalu sztuk geniusza ze Stratfordu z takim przedstawieniem Opole mogłoby się spodobać.
0-6: *****
gch
...
12-10-2018
Sunday, October 7, 2018
BLASZANY BĘBENEK (Teatr Muzyczny Capitol we Wrocławiu)
Po pierwszej części: Trudno nie być pod wrażeniem najnowszej premiery Capitolu i kolejnego tu dzieła Wojciecha Kościelniaka. Nie wiem, czy jest dziś w Polsce inny artysta teatru, co tak potrafi przemienić legendarną powieść w pełnowartościowy muzyczny spektakl. Od pierwszej sceny nie niknie uwaga widza, który zabawiony gęstymi inscenizacyjnie, choreograficznie i wykonawczo numerami, pełen podziwu i zachwytu nad tintamareską-Oskarem (genialna Agata Kucińska) płynnie wchodzi w zupełnie inny świat, tuż przedwojennego rozpadu wielokulturowej społeczności, tak celnie ujętej przez Grassa w symboliczny trójkąt partnersko-małżeński Matzerathów-Brońskich.
I - cóż - właściwie dla mnie tu ten 'Blaszany bębenek' mógłby się skończyć. Spójny w jazzowym brzmieniu (muzyka Mariusza Obijalskiego), różnorodny, dziejący się na kilku planach, sensownie i pracowicie roztańczony (znakomita choreografia Eweliny Adamskiej-Porczyk), pomysłowy również wizualnie (scenografia i kostiumy Anny Chadaj). I wypełniony udanymi kreacjami zbiorowymi oraz indywidualnymi: imponującej aktorsko i wokalnie Agnieszki Oryńskiej-Lesickiej (Agnieszka - mama Oskara - to ona powinna być Małgorzatą w poprzedniej Capitolowej pracy reżysera), Justyny Szafran w smacznej roli Anny - babci Oskara (śpiewającej - kto wie - czy nie najciekawszą piosenkę spektaklu), doskonałego Macieja Maciejewskiego (domniemany ojciec Oskara), wielce zdolnego tintamareskowego duetu Bebra&Roswita (Tomasz Leszczyński, Katarzyna Pietruska), dojrzałego w ekspresji Mikołaja Woubisheta (żydowski kupiec Markus), temperamentnej Justyny Woźniak (Panna Spollenhauer) czy Barbary Olech w niepokojącej niemej, tanecznej roli Czarnej Kucharki (ciągle jary kościelniakowy pomysł na organizującą postać-fatum, obecną niemal stale na scenie).
Druga część to pogoń za domknięciem fabuły w kilku obrazach, musicalowa, wręcz rozrywkowa, krótsza od pierwszej, a długa, bo powierzchowna. Muzycznie niekonsekwentna.
I nie pomaga sprytnie rozegrany i słuszny song o naszym mieszkaniu w przeciągu historii, nieustannym narażeniu na jej wichry, wiatraki i śniegi (kolejne uznanie dla autorki/autorów tych detali). Nie działa na mnie po serii i cytatów (West Side Story), i wokalnych popisów (zakonnice na krabobraniu) dobrze wymyślony wzrost Oskara. Brakuje równowagi akcentów, wodewil zabija dramat. Jest zbyt lekko. Śmierć Jana w obronie Poczty Polskiej łatwo przeoczyć, scena z Gangiem Wyciskaczy dramaturgicznie przezroczysta. Mimo to cieszy oczywiście niesamowity śpiew Artura Caturiana i pojawienie się bardzo utalentowanej Katarzyny Janiszewskiej (mam nadzieję, że tylko na razie gościnnie) - niedawnych laureatów PPA.
Ten spektakl jest najlepszy, gdy zapomina, że jedyna w sezonie duża premiera Capitolu musi być przebojem, przyciągnąć widza wybierającego się do teatru muzycznego, nie na teatr muzyczny. I ten kompromis, który Capitol niepotrzebnie w tym przypadku pielęgnuje, jest jak decyzja Oskara, by nie rosnąć. Zamiast zadziwić, zainspirować, jedynie (choć może i aż) zadowala.
0-6: ****
GCH
...........
6-10-2018, rząd III/25
Wednesday, October 3, 2018
GARBUS (Wrocławski Teatr Współczesny)
Niby (wytłumaczę się z tego słowa na końcu) przyzwoicie zagrany spektakl, który być może ma opowiadać o tym, jak łatwo manipulować ludźmi poprzez tzw. dyżurne tematy. Jak stosunek do innych, obcych, jak kłamstwo i pomówienie. Ale subtelność ujmowania i wyrażania takich emocji to nie jest trafiony sposób na dzisiejszego 'Garbusa'. Współczesny Garbus powinien być którąś z wyrazistych postaci naszego dyskursu społecznego (mamy do wyboru: uchodźcę, emigranta, transseksualist(k)ę, a może po prostu kogoś o skrajnych poglądach), wtedy ta sztuka miałaby szansę na nowe istnienie. Do tak napisanego tekstu potrzeba mocno uwydatnionego lub uświadomionego kontekstu, a reżyser tego przedstawienia odmalował uniwersalny stan społeczno-ludzkiej ruiny delikatną kreską (choć bardzo dobrą, znaczącą scenografią). To kreska zbyt delikatna. Kto tu jest manipulatorem? Baron? Jeśli, to nieudacznym, manipulatorem-partaczem. A może Garbus, inwigilujący gości swego pensjonatu w stroju bacy, totalnie obojętny wobec ludzi i zdarzeń? Po co mu w takim razie te metody? Brzmi fragment piosenki Chłopców z Placu Broni o wolności, ale zanucony jak w grze towarzyskiej, nie na serio. Pada ktoś ofiarą, lecz motywu zabójstwa domyślić się niełatwo. Wszystko tu jest zniuansowane, pastelowe, matowe w emocjach jak kolor peruki Onki. I nie wiem, czy to do końca wina reżysera, czy za współudział nie obwinić aktorów, którzy urządzają nam nieźle zrytmizowane a jałowe czytanie tekstu zamiast elektryzować temperamentami. Na wyświetlanym na dużym ekranie filmie idą bohaterowie tej sztuki pośród łąk i lasów - w jakiej sprawie? Z jakimi niewidocznymi transparentami? Komu chcą je pokazać, skoro w promieniu kilometrów żywego ducha nie spotkasz? Rozumiem, że miało nie być dosłownie, że liczymy na inteligencję i przenikliwość mądrej widowni (jedynie wydaje mi się, że wiem, o co chodzi w spotkaniu Garbusa z Garbusem-bliźniakiem). Liczmy się więc także z tej widowni rozczarowaniem.
0-6: ***
GCH
...............
S.Mrożek GARBUS, reż. M.Fiedor, Wrocławski Teatr Współczesny, Scena Ciśnień Capitolu, 29.09.2018, rząd 7, miejsce 16
Wednesday, September 19, 2018
STACJA LITERATURA 23
Tym razem - z osobistych przyczyn - byłem krótko, zaledwie jeden dzień, ale i ten spędzony w Stroniu Śląskim i Siennej piątek daje pojęcie i o rozwoju festiwalu (co przecież po portowym rozstaniu z Wrocławiem nie było takie oczywiste), i o formie, w jakiej poezja i - szerzej - literatura się znajduje. Pytano podczas Stacji o przyszłość literatury, ale najlepiej świadczy o niej liczba uczestników festiwalowych warsztatów i spotkań. To setki osób zainteresowanych i tworzących. Mocnym punktem Stacji był konkurs na wiersz, koniecznie trzeba go kontynuować w kolejnych latach. To dowód na to, że energia poezji ciągle działa, a poezja potrafi ujmować ludzkie emocje i czas, w którym żyjemy, doskonale. Przyciągając nowe, intrygujące osobowości. Performatywną siłę literatury potwierdziły czytania (niemal teatralne) własnych przekładów prozy Cave'a i Dylana uczynione na scenie strońskiego CETiK-u przez niezrównanych Filipa Łobodzińskiego i Tadeusza Sławka. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że Biuro Literackie i Łobodziński planują drugi tom tłumaczeń piosenek Boba Dylana, a także antologię legendarnych tekstów muzyki tzw. rozrywkowej. W ogóle ten muzyczny pazur towarzyszący literaturze znów pięknie wybrzmiał na festiwalu, warto go pielęgnować. W ubiegłym roku niezapomniana Kora, teraz bardowie, spuścizna Grzegorza Ciechowskiego, co za rok? I jeszcze jedna rewelacja: Bohdan Zadura. Nie wiedziałem, że wybitny poeta, jedna z najbardziej wpływowych (i sympatycznych) postaci polskiej literatury, redaktor naczelny 'Twórczości', laureat Silesiusów, jest takim performerem. Czytał (i mówił) swoje mocne/błyskotliwe/dowcipne wiersze wręcz fantastycznie. Wyjeżdżałem przedwcześnie ze Stronia-Siennej z żalem, ale i radością. Bo Stacja Literatura to dziś jeden z najlepiej zorganizowanych i zaprogramowanych festiwali kulturalnych w Polsce.
GCH
........................
Stacja Literatura, Stronie Śląskie (CETiK)-Sienna/Czarna Góra (Aparthotel), 14-15 września 2018, szef festiwalu: Artur Burszta, producentka: Aleksandra Olszewska
Monday, June 11, 2018
XIĘGI SCHULZA (Teatr Polski we Wrocławiu)
To nie jest ani magiczny, ani wizjonerski spektakl, ale też nie manieryczny. To tradycyjna inscenizacja, momentami pomysłowa, częściej podstawowa w idei i formie. Jan Szurmiej postawił na to, na czym się zna, czyli klimaty kultury żydowskiej, muzycznie oprawione (nieodkrywczą lecz niezłą partyturę przygotował Marcin Partyka) i zrobił przyzwoite przedstawienie. Trochę o Schulzowskim poszukiwaniu tajemnicy, bardziej o tamtym świecie, utraconym rajskim Drohobyczu, utkanym ze strzępów wspomnień.
Aktorzy mówią językiem Schulza, bez dodatków, co okazuje się zbawienne, bo wreszcie nikogo tu nie ponosi sceniczny nadtemperament. Dobrą narracyjną rolą Józefa zaskoczył mnie Dariusz Bereski, mocno zdyscyplinowany w środkach. I właśnie solidność i dyscyplina to określenia, które od razu przyszły mi do głowy po wyjściu z teatru przy Zapolskiej. To 'coś więcej' dawało się odczuć w dialogach Józefa ze Szlomą. Mariusz Kiljan potrafił w niemałej roli zasiać w tym przewidywalnym widowisku niepokój z innej półki. Górującej nad wszystkim Lunarnej Bogini, czyli Roksanie Vikaluk taka sztuka się nie udała, ale jej songów - podobnie jak innych - słucha się przyjemnie.
Słabiej wypada konwencjonalna choreografia, widać, że aktorów nie da się w dwa miesiące przerobić na tancerzy. Ci podobno zostali zaangażowani w castingu, lecz trudno ruchową biegłość tu zauważyć. Nieźle śpiewają. Nie czuć w 'Xięgach Schulza', że istnieje w Polskim prawdziwie skupiony na tworzeniu, nie odtwarzaniu, zespół, są wykonawcy w mniej lub bardziej ciekawych scenach. Mobilna metalowa scenografia zbyt grzeszy surowością, za to rzucenie na ogromną zasłonę mapy miasteczka ujmuje ładną prostotą. Za często też Szurmiej używa dymów, nie mając zwiewniejszego pomysłu na zaakcentowanie dziania się całości w głowie Józefa-Brunona.
W sumie jednak tym razem - wreszcie - wieczór w Polskim to nie wieczór stracony, choć nowego 'Sztukmistrza z Lublina' nie zobaczycie.
Ocena (0-6): -4.
gch
-------------------
Jan Szurmiej, Wojciech Jankowiak XIĘGI SCHULZA, Teatr Polski we Wrocławiu, Scena Grzegorzewskiego, 10 czerwca 2018, rząd X, miejsce 7
Aktorzy mówią językiem Schulza, bez dodatków, co okazuje się zbawienne, bo wreszcie nikogo tu nie ponosi sceniczny nadtemperament. Dobrą narracyjną rolą Józefa zaskoczył mnie Dariusz Bereski, mocno zdyscyplinowany w środkach. I właśnie solidność i dyscyplina to określenia, które od razu przyszły mi do głowy po wyjściu z teatru przy Zapolskiej. To 'coś więcej' dawało się odczuć w dialogach Józefa ze Szlomą. Mariusz Kiljan potrafił w niemałej roli zasiać w tym przewidywalnym widowisku niepokój z innej półki. Górującej nad wszystkim Lunarnej Bogini, czyli Roksanie Vikaluk taka sztuka się nie udała, ale jej songów - podobnie jak innych - słucha się przyjemnie.
Słabiej wypada konwencjonalna choreografia, widać, że aktorów nie da się w dwa miesiące przerobić na tancerzy. Ci podobno zostali zaangażowani w castingu, lecz trudno ruchową biegłość tu zauważyć. Nieźle śpiewają. Nie czuć w 'Xięgach Schulza', że istnieje w Polskim prawdziwie skupiony na tworzeniu, nie odtwarzaniu, zespół, są wykonawcy w mniej lub bardziej ciekawych scenach. Mobilna metalowa scenografia zbyt grzeszy surowością, za to rzucenie na ogromną zasłonę mapy miasteczka ujmuje ładną prostotą. Za często też Szurmiej używa dymów, nie mając zwiewniejszego pomysłu na zaakcentowanie dziania się całości w głowie Józefa-Brunona.
W sumie jednak tym razem - wreszcie - wieczór w Polskim to nie wieczór stracony, choć nowego 'Sztukmistrza z Lublina' nie zobaczycie.
Ocena (0-6): -4.
gch
-------------------
Jan Szurmiej, Wojciech Jankowiak XIĘGI SCHULZA, Teatr Polski we Wrocławiu, Scena Grzegorzewskiego, 10 czerwca 2018, rząd X, miejsce 7
Saturday, April 28, 2018
I CAPULETI E I MONTECCHI (Opera Wrocławska)
Patrzę na biogram inscenizatora tego spektaklu (dotąd głównie dramaturga) i rzeczywiście na takiej podstawie pewnie dałbym mu szansę spróbowania sił w reżyserii. Z daleko idącą ostrożnością, po tym, jak katastrofalnie się spisał jako współtwórca ubiegłorocznego koncertu noworocznego w NFM. Niestety, dziś wypada tylko napisać: do trzech razy sztuka. Może nadchodzący 'Nabucco' nie będzie inscenizacyjną porażką, jak ów koncert oraz 'I Capuleti e i Montecchi'.
Nadziwić się nie mogę, że ktoś, kto współpracował z kimś takim jak Ivo van Hove, podpisuje to pomieszanie z poplątaniem. Niby aluzyjne, bo 'panie prezesie' (zauważyła to pani siedząca za mną), bo myśliwi kontra eko, siła kobiet versus męskie szowinistyczne ś...rodowisko. Ale jeśli ma być aktualnie, to nie tak subtelnie. Jeśli komicznie, to równocześnie nie serio, jeżeli poetycko, to nie publicystycznie, jeśli LGBT, to odważniej. Z oglądania kiczowatych projekcji wideo z pieszczotkami dłoni będę się tylko trochę krócej leczył niż z obserwowania scenicznego ruchu (chórzyści kroczą powoli, by zmieścić się z metą w arii) i bezruchu (ojciec Julii zastygnięty w oglądaniu zwierzaka w gablocie). Tak, te sceny świadczą o braku doświadczenia (to łatwo wybaczyć), ale i braku smaku reżysera. We wspomnianym koncercie noworocznym nie miał Krystian Lada umiaru w serwowaniu wstawek niemuzycznych, tu też wpina w spektakl fragment z 'Romea i Julii' w szkolnej recytacji niezłego śpiewaka (słowo 'długi' trzeba przecież podkreślić przytrzymaniem samogłoski) Tomasza Rudnickiego. Pretensjonalnie było i chaotycznie w inscenizacji i nie pomogły też tym razem kostiumy zwykle nie schodzącej z wysokiego poziomu Magdaleny Maciejewskiej (naprawdę w butach New Balance?, naprawdę ze sztucznymi kwiatami?, bo szpanersko-syntetyczny jest ten świat?). Scenograf Didzis Jaunzems słusznie zachwycił się ewentualnościami maszynerii wrocławskiej sceny, tylko że tutejsi widzowie je dobrze znają z sensowniejszych propozycji.
Na miejscu reżysera zrezygnowałbym w połowie prób z własnych ambicji, widząc, co się dzieje i przede wszystkim słysząc dwie główne wokalistki. Za Bellinim bowiem realizatorzy tego przedstawienia zestawili Julię-sopran z mezzosopranem-Romeem. To najczęstsza zresztą droga realizacji opery włoskiego mistrza. Wersję z La Scali sprzed 50 lat z tenorem w tej partii można znaleźć na CD (Aragall ze Scotto, dyryguje Abbado, Tebaldem Pavarotti), ale nie jest ich znów tak wiele jak tradycyjnych z dwiema śpiewaczkami. A obie role śpiewały największe, z Julią-Gruberową na przykład Agnes Baltsa. Na DVD dostępny jest zapis paryskiego spektaklu z Anną Netrebko i Joyce DiDonato. Lubię tamtą prostą a jakościową inscenizację, wrocławską zniosłem jedynie dzięki duetowi Aleksandry Opały (Romeo) i Hanny Sosnowskiej (Julia). Po prostu: nie przeszkadzać! Kiedy ma się takie perły w obsadzie, to sztuką niemożliwą jest pozostawić widownię zmieszaną, nie wstrząśniętą. To się tutaj reżyserowi jednak - niestety - udało. Orkiestrę prowadzoną jak zwykle dynamicznie przez Marcina Nałęcz-Niesiołowskiego chwalić bym chciał bez zastrzeżeń, lecz nie mogę. Trzeba bowiem zwracać uwagę na najcichszego w zespole (skoro już taki nasz wybór), nawet gdy uderzamy w tutti i forte. Zbyt często Tebald Jędrzeja Tomczyka przypomina aktora z niemego kina, za rzadko go słychać. Wina tkwi również w umieszczeniu akcji niektórych scen głęboko. Za to sola brzmią ładnie (i dęte, i smyczkowe, zwłaszcza wiolonczelowe).
Nie, nie powiem Wam: nie idźcie na 'I Capuletich...'. Bo jeśli nie pójdziecie, nie usłyszycie urzekającej i zjawiskowej (po raz drugi w tym sezonie używam tego przymiotnika w stosunku do niej) Hanny Sosnowskiej i fantastycznej Aleksandry Opały. To jest śpiewanie przepiękne, europejskie, warte przesiedzenia tych ponad 2 godzin w wygodnym operowym fotelu, choć lepiej nie spoglądać na scenę nieustannie.
(0-6) > ***
..................Vicenzo Bellini, Felice Romani I CAPULETI E I MONTECCHI, reż. K.Lada, kier. muz. M.Nałęcz-Niesiołowski, Opera Wrocławska, 28 kwietnia 2018, balkon 1, rząd I, miejsce 14
Monday, April 16, 2018
BRACIA KARAMAZOW (Teatr Polski we Wrocławiu)
Ten inscenizacyjnie skromny spektakl, ze śladową scenografią miał się może oprzeć na aktorstwie. Dostojewski daje wykonawcom olbrzymie szanse na zawodowe wyżycie się. Tkwi w tej szansie jednak ogromne niebezpieczeństwo przeszarżowania, przepopisywania. I to robi w swoich rolach tutaj wielu. To dlatego ci „Bracia (i siostry) Karamazow” nie skłaniają do myślenia. Oni przede wszystkim zagłuszają myśli. Takiej aktorskiej pompy nie widuje się dziś na istotnych scenach teatralnych, bo to teatr anachroniczny.
Nawet jeśli przyjmiemy założenie, że Fiodor, owa głowa rodu, musi być nieznośny, to nieznośność Dariusza Bereskiego bliższa jest śmieszności niż straszności. Poruszyć nie potrafi żaden z odtwórców głównych ról, bo wrzaskiem, zbyt wyrazistymi akcentami pokrywają swoje postaci jak pozłotą. Nic dziwnego, że z początku zaciekawia wyciszony Alosza Błażeja Michalskiego, z początku. Zaraz się okazuje, iż aktor nie ma innego pomysłu na wcale niepapierową rolę. Próbuje namiętności w scenie z Lizą, nie wychodzi. W gigantycznie okrojonym monologu inkwizytorskim Iwan (Marcin Piejaś) przejawia pewne nadzieje na zmianę krzykliwej natury, szybko powracając w koleiny. Na jednym, podniesionym, tonie usiłuje przekonywać do siebie Dymitr Dawida Olszowego. Bez sukcesu. Nie lepiej z paniami (Katarzyna Iwanowna-Justyna Jeleń, Grusza-Beata Śliwińska). U Dostojewskiego akurat kobiety miewają co grać, tylko trzeba by poprawność przyprawić realnym temperamentem. Jedyna Liza chwilami daje radę (Alicja Baran), ale bez skrzypiec. Po co piszczy Monika Bolly jako Pani Chochłakow? Kontrapunktem miała zapewne być Iwona Stankiewicz (Anioł/Śmierć/Szatan/Autor), komentująca wszystko chłodnym lektorskim głosem a la Krystyna Czubówna. Miała być. Jest bowiem w mówieniu jedynie syntetyczna, belferska, nie fatalistyczna. Jeśli nie liczyć piosenki śpiewanej przy akompaniamencie gitary, całkiem udaną rolą zaznaczył się w tym staroświeckim teatrze Sebastian Ryś – jak na Smierdiakowa przystało ktoś nieobliczalny, niepokojący, gdy umawia się z Iwanem na zbrodnię (ale tego, że Smierdiakow to nieślubny syn Fiodora, raczej nie sposób z głośnotoku wydobyć).
Tylko czy ja się słusznie zabieram za krytykowanie aktorów, może tak chciał reżyser? Zapewne pełen dobrych intencji, którymi – jak wiadomo – teatralne piekło wybrukowane. Po pierwsze, zechciał Stanisław Melski zmieścić gęstość spraw ‘Braci Karamazow’ w ponad trzygodzinnej pigule (nie jest to możliwe bez radykalnego wyboru), po drugie – nie zaproponował inscenizacyjnego pomysłu przetwarzającego literaturę w język widowiska. Do trzydziestu minut przedstawienie jakoś idzie, na słuchowisko w starym stylu wystarcza, ale z tym, co proponuje potem, ten grzeszący nadekspresją audiobook nie zaciekawiłby nawet nocnego kierowcy. Pierwsza część brzmi jak na siłę poszerzana telenowela, w drugiej zwycięża moralizowanie zamiast moralitetu. Przez skrótowość narracji nie rozumiemy, czemu niewinny Dymitr zostaje uznany za winnego, mnie dodatkowo intryguje, jak oficer wojska romansujący przed chwilą z Gruszą tak szybko zdobył szlify adwokackie (Michał Chorosiński niepotrzebnie w dwóch wcieleniach). Ale, uwaga, publiczność nagrodziła wykonawców gromkimi i długimi oklaskami, część osób klaskała na stojąco. OK, jeśli ktoś lubi po prostu głośno i wyraźnie, symbolicznie a łopatologicznie (peleryny narratorki, siermiężnie podgłaśniana muzyka w puentach), to jest spektakl dla Was. Przed jedną sceną ostrzec muszę. Niedługo przed antraktem Dymitr dostaje od Anioła-Szatana-Autora jakieś niby lejce i bat, udaje, że konno wyrusza do Gruszy, z którą za moment zapląsa, parodiując rosyjskie tańce tradycyjne. Jeśli wybierzecie się na wrocławskich ‘Braci Karamazow’, lepiej zakryć wtedy twarz.
Nie ma szczęścia Dostojewski do Polskiego. Nie udały się swojego czasu ‘Biesy’ Krzysztofowi Garbaczewskiemu, męczą ‘Bracia Karamazow’. Tak bywa. Zastanawiam się tylko, czy w dzisiejszej sytuacji teatru istnieje w ogóle szansa na udaną dużą inscenizację. Niechby i była klasyczna, sam tęsknię do rzeczy z rozmachem, oddechem, jakim czarowały tu jeszcze 2 lata temu ‘Dziady’ w reżyserii Michała Zadary czy trochę wcześniej spektakle Jana Klaty ze ‘Sprawą Dantona’ na czele. Do takich szczytów potrzeba znakomitych aktorów, z warsztatem, ale i otwartych na nowe, no i oczywiście charyzmatycznego lidera, który w te teatralne himalaje (nie)bezpiecznie poprowadzi. Czy okaże się nim Jan Szurmiej przygotowujący na 8 czerwca ‘Xięgi Schulza’? Bardzo byśmy wszyscy chcieli. Martwi mnie jednak liczba aktorów gościnnych w obsadach i ‘Braci’, i ‘Xiąg’. Tak zbudować tzw. chemię sceniczną jest ogromnie trudno, nie wiem też, jak radzi sobie z takim systemem pracy (i płacy) księgowość Polskiego – gościnni kosztują. Myślę, że aktualnie dużo więcej dałoby się osiągnąć, tworząc kameralne przedstawienia na kilkoro aktorów zamiast porywać się na widowiska ponad artystyczny stan.
(0-6): **
gch
-----
Fiodor Dostojewski BRACIA KARAMAZOW, adaptacja i reż. St. Melski, Teatr Polski we Wrocławiu, Scena Grzegorzewskiego, 15 kwietnia 2018, rząd IV, miejsce 23
Nawet jeśli przyjmiemy założenie, że Fiodor, owa głowa rodu, musi być nieznośny, to nieznośność Dariusza Bereskiego bliższa jest śmieszności niż straszności. Poruszyć nie potrafi żaden z odtwórców głównych ról, bo wrzaskiem, zbyt wyrazistymi akcentami pokrywają swoje postaci jak pozłotą. Nic dziwnego, że z początku zaciekawia wyciszony Alosza Błażeja Michalskiego, z początku. Zaraz się okazuje, iż aktor nie ma innego pomysłu na wcale niepapierową rolę. Próbuje namiętności w scenie z Lizą, nie wychodzi. W gigantycznie okrojonym monologu inkwizytorskim Iwan (Marcin Piejaś) przejawia pewne nadzieje na zmianę krzykliwej natury, szybko powracając w koleiny. Na jednym, podniesionym, tonie usiłuje przekonywać do siebie Dymitr Dawida Olszowego. Bez sukcesu. Nie lepiej z paniami (Katarzyna Iwanowna-Justyna Jeleń, Grusza-Beata Śliwińska). U Dostojewskiego akurat kobiety miewają co grać, tylko trzeba by poprawność przyprawić realnym temperamentem. Jedyna Liza chwilami daje radę (Alicja Baran), ale bez skrzypiec. Po co piszczy Monika Bolly jako Pani Chochłakow? Kontrapunktem miała zapewne być Iwona Stankiewicz (Anioł/Śmierć/Szatan/Autor), komentująca wszystko chłodnym lektorskim głosem a la Krystyna Czubówna. Miała być. Jest bowiem w mówieniu jedynie syntetyczna, belferska, nie fatalistyczna. Jeśli nie liczyć piosenki śpiewanej przy akompaniamencie gitary, całkiem udaną rolą zaznaczył się w tym staroświeckim teatrze Sebastian Ryś – jak na Smierdiakowa przystało ktoś nieobliczalny, niepokojący, gdy umawia się z Iwanem na zbrodnię (ale tego, że Smierdiakow to nieślubny syn Fiodora, raczej nie sposób z głośnotoku wydobyć).
Tylko czy ja się słusznie zabieram za krytykowanie aktorów, może tak chciał reżyser? Zapewne pełen dobrych intencji, którymi – jak wiadomo – teatralne piekło wybrukowane. Po pierwsze, zechciał Stanisław Melski zmieścić gęstość spraw ‘Braci Karamazow’ w ponad trzygodzinnej pigule (nie jest to możliwe bez radykalnego wyboru), po drugie – nie zaproponował inscenizacyjnego pomysłu przetwarzającego literaturę w język widowiska. Do trzydziestu minut przedstawienie jakoś idzie, na słuchowisko w starym stylu wystarcza, ale z tym, co proponuje potem, ten grzeszący nadekspresją audiobook nie zaciekawiłby nawet nocnego kierowcy. Pierwsza część brzmi jak na siłę poszerzana telenowela, w drugiej zwycięża moralizowanie zamiast moralitetu. Przez skrótowość narracji nie rozumiemy, czemu niewinny Dymitr zostaje uznany za winnego, mnie dodatkowo intryguje, jak oficer wojska romansujący przed chwilą z Gruszą tak szybko zdobył szlify adwokackie (Michał Chorosiński niepotrzebnie w dwóch wcieleniach). Ale, uwaga, publiczność nagrodziła wykonawców gromkimi i długimi oklaskami, część osób klaskała na stojąco. OK, jeśli ktoś lubi po prostu głośno i wyraźnie, symbolicznie a łopatologicznie (peleryny narratorki, siermiężnie podgłaśniana muzyka w puentach), to jest spektakl dla Was. Przed jedną sceną ostrzec muszę. Niedługo przed antraktem Dymitr dostaje od Anioła-Szatana-Autora jakieś niby lejce i bat, udaje, że konno wyrusza do Gruszy, z którą za moment zapląsa, parodiując rosyjskie tańce tradycyjne. Jeśli wybierzecie się na wrocławskich ‘Braci Karamazow’, lepiej zakryć wtedy twarz.
Nie ma szczęścia Dostojewski do Polskiego. Nie udały się swojego czasu ‘Biesy’ Krzysztofowi Garbaczewskiemu, męczą ‘Bracia Karamazow’. Tak bywa. Zastanawiam się tylko, czy w dzisiejszej sytuacji teatru istnieje w ogóle szansa na udaną dużą inscenizację. Niechby i była klasyczna, sam tęsknię do rzeczy z rozmachem, oddechem, jakim czarowały tu jeszcze 2 lata temu ‘Dziady’ w reżyserii Michała Zadary czy trochę wcześniej spektakle Jana Klaty ze ‘Sprawą Dantona’ na czele. Do takich szczytów potrzeba znakomitych aktorów, z warsztatem, ale i otwartych na nowe, no i oczywiście charyzmatycznego lidera, który w te teatralne himalaje (nie)bezpiecznie poprowadzi. Czy okaże się nim Jan Szurmiej przygotowujący na 8 czerwca ‘Xięgi Schulza’? Bardzo byśmy wszyscy chcieli. Martwi mnie jednak liczba aktorów gościnnych w obsadach i ‘Braci’, i ‘Xiąg’. Tak zbudować tzw. chemię sceniczną jest ogromnie trudno, nie wiem też, jak radzi sobie z takim systemem pracy (i płacy) księgowość Polskiego – gościnni kosztują. Myślę, że aktualnie dużo więcej dałoby się osiągnąć, tworząc kameralne przedstawienia na kilkoro aktorów zamiast porywać się na widowiska ponad artystyczny stan.
(0-6): **
gch
-----
Fiodor Dostojewski BRACIA KARAMAZOW, adaptacja i reż. St. Melski, Teatr Polski we Wrocławiu, Scena Grzegorzewskiego, 15 kwietnia 2018, rząd IV, miejsce 23
Sunday, March 18, 2018
NARYSUJ MI BARANKA (Studium Musicalowe Capitol)
To, że na dyplomy warto chodzić do szkół teatralnych, to już – mam nadzieję – wiecie. Nie będę się więc rozpływać nad trzema E, czyli energią, entuzjazmem, ekspresją, które niemal zawsze biją z tych spektakli. Ale dyplom to nie tylko egzamin umiejętności wykonawczych, jak twierdzą jeszcze starsi profesorowie, to przede wszystkim powinno być przedstawienie, skierowane do widza, żyjące własnym teatralnym przeżyciem. Wiele zależy od reżysera, autora sztuki, scenografa (tu Jacek Joostberens), w przypadku dyplomu Studium Musicalowego też kompozytora.
W pierwszej scenie niniejszego spektaklu partnerujący młodym aktorkom gościnnie Andrzej Gałła (Mały Książę) podchodzi do paru widzów, prosząc, żeby narysowali mu na kartce baranka. Raczej nie jest zadowolony. Za chwilę lub dwie zrozumiemy dlaczego. Nikt nikomu tego baranka nie może po prostu narysować, jego kształt i kolor trzeba znaleźć samemu. Mały Książę wymyślony przez Bognę Woźniak-Joostberens, która zaadaptowała klasyczną opowieść Saint-Exupery’ego, to człowiek u schyłku, chory, rozpamiętujący przeszłość przed wejściem w nową, nieznaną rzeczywistość. Niezwykle działa końcówka przedstawienia, gdy ubrany w śmiertelny garnitur Książę czeka na to, co musi nastąpić. Czeka jak na podróż, siedząc na szpitalnym łóżku w towarzystwie życzliwej pielęgniarki-opiekunki-anioła stróża (Karolina Toczek). Po czym słyszymy piękny zbiorowy song. A wcześniej? No cóż, smutne są wnioski z życia, za którym się nie nadążyło. Spotkanie z wymarzoną Różą (Ola Sakowska) było nie w porę, z innymi też nie po drodze. Czasem wina leży po naszej stronie, czasem także tych innych. Neurotycznie perfekcyjnej Róży Próżnej (Kaja Bzdeń), Róży Pijak (Wiktoria Banaszek), zapijającej i zapracowującej wewnętrzny brak. Przesłanie spektaklu zbliża się do przesłania wydanej jesienią książki Joanny Concejo i Olgi Tokarczuk ‘Zgubiona dusza’. Chodzi o to, by wyrwać się z korporacyjnego systemu, podtrzymywanego przez wyznające religię liczb Księgowe (Magda Kuśnierz) i Matki (Karolina Szymańska), powtarzające schemat chłodnego chowu takich samych pracowników świata i jego wzrostu gospodarczego. Dopiero kiedy coś sobie i komuś/czemuś damy, może będziemy gotowi na coś jeszcze – zdaje się sugerować reżyserka za francuskim pisarzem poprzez relację Księcia z Lisem (Paulina Bocian). Ich przyjaźń gasi egoizmy. Ciekawą postacią jest Żmija (Magdalena Zamoroka), równocześnie oschła i chcąca tę właściwość przełamać, świadoma ludzkiego losu (to lekarka), lecz z nim niepogodzona.
Dyplomantki Studium Musicalowego Capitol potrafią te wszystkie tematy wyrazić, i słowem, i ruchem (choreografia Małgorzaty Fijałkowskiej), i śpiewem. Piosenki skomponowane przez Piotra Dziubka do tekstów Bogny Woźniak to nie wplątane w fabułę sceniczne interwały, lecz krew i kości organizmu zwanego spektaklem (znajdują się na wydanej równocześnie z premierą płycie). Tak się tworzy wartościowy teatr muzyczny. ‘Narysuj mi baranka’ to zatem kolejny udany dyplom we Wrocławiu, rzecz, która baśniowe wzruszenia zamienia w ważny życiowy komentarz.
(0-6) > 4,5
gch
PS
Artyści zbierają środki na zaprezentowanie przedstawienia na Scenie Ciśnień Teatru Muzycznego Capitol: TUTAJ. No i: czy nie można by w przyszłości dopomóc Studium działającemu osobno, ale przecież trochę przy i dzięki Capitolowi, i tak planować program Przeglądu Piosenki Aktorskiej, aby dyplom zaistniał jako część Nurtu Off właśnie na Scenie Ciśnień?
.................
NARYSUJ MI BARANKA, wg 'Małego Księcia' Saint-Exupery'ego, scenariusz i reżyseria B.Woźniak-Joostberens, muzyka P. Dziubek, premiera na scenie Studium Musicalowego Capitol, 10 marca 2018, rząd przedostatni, z boku
Tuesday, March 13, 2018
KOBIETOSTAN (Kolektyw Kobietostan)
Temat kobiecy jest ostatnio na scenie częsty, trochę się zaczynam obawiać, że ta częstotliwość może w pewnym momencie osłabić jego wagę. Tak jak było w przypadku akcji #MeToo, co podkreślały również same kobiety. Wszystko oczywiście zależy, dobry, mocny teatr zawsze się obroni. Tak jak 'Kobietostan', przedsięwzięcie zrazu bardziej społeczne niż artystyczne, polegające na spotkaniach artystek z podopiecznymi zakładów karnych, fundacji czy domów pomocy. Ich głosy słychać w przedstawieniu, które stało się finałem działań Agnieszki Bresler i jej współpracowniczek. Aktorka zdecydowała się powrócić do teatralnego grania po latach warsztatowej pracy i projektów właśnie społeczno-kulturalnych. I to od razu wchodząc w jeden z najtrudniejszych w zawodzie gatunków, czyli monodram. Bardzo udany, wykonany na trafnie wybranej nucie czułości połączonej z ironią, chwilami szyderstwem, ujmującej dzisiejsze doświadczenia kobiet. Dobrze to widać w momentach, kiedy Bresler przybliża się do widzów jako stendaperka i opowiada seksistowskie kawały, z których zresztą śmieje się sama. Publiczność od razu wyczuwa dwuznaczny ton spektaklu, zaczynającego się wprawdzie pytaniem o solidarność kobiet, szybko jednak zaprzeczonym przez rozmówczynie. Nie o afirmację idzie. Czasem aktorka przejmuje narrację, czasem po prostu prezentuje cytaty z wywiadów z taśmy. Gdybym miał wskazać słabszy punkt tego przedstawienia, wskazałbym na dramaturgię, poziom uniwersalności nie wygra nigdy z konkretem, historią jednej czy dwóch bohaterek, opowiedzianą nie fleszami, hasłami i uwagami, lecz fabularnie. Można by jeszcze zatem popracować nad tekstem. Los Medei czy Elektry działa na nas dlatego, że znamy ich życie, konkretne wydarzenia, nie tylko fragmenty. Zresztą właśnie tutaj tkwi niewykorzystana szansa 'Kobietostanu' na jeszcze więcej. W momentach dybukowych, kiedy przez aktorkę przemawiają mityczne głosy. Gdyby bardziej w tym kierunku poszły realizatorki (reżyseria Joanny Lewickiej), mielibyśmy może i Dzieło. Na szczęście nie w dokument jednak brną artystki, lecz w sztukę, angażując różne rodzaje teatru do opowieści, którą z pewnością chcą coś w świecie zmienić. Z tak znakomitą, wszechstronną, tak wiele potrafiącą i przekonującą aktorką jak Agnieszka Bresler, posiadającą warsztat i ogromną świadomość tematu, zdobytą dzięki licznym realnym spotkaniom z podmiot(k)ami tego spektaklu, kolektyw Kobietostan ma moc.
(0-6) > 4,5
gch
......
KOBIETOSTAN, reż. J.Lewicka, Sala Laboratorium, 9 marca 2018, miejsce skrajne w rzędzie III
Sunday, March 4, 2018
ROMEO I JULIA (Balet Opery Wrocławskiej)
W jednym z dwóch antraktów tego długiego przedstawienia usłyszałem takie oto zdanie: wreszcie mamy balet. Sugerujące, że przed zmianą dyrekcji i kierownictwa w Operze Wrocławskiej balet był słaby, pląsał tylko do muzyki z CD. Bardzo to niesprawiedliwy sąd. Obserwuję wrocławskich tancerzy mniej więcej od ‘Don Kichota’ w reżyserii Beate Vollack i głośno przypominam: poziom baletowy w naszej operze już od dekady był wysoki, mieliśmy znakomitych solistów i udane spektakle, także klasyczne (pamiętacie ‘Córkę źle strzeżoną’ Giorgia Madii, byłego tancerza Bejarta, choreografa m.in. Staatsballet Berlin?). I tylko szkoda, że tak rzadko balet pełnospektaklowo grywał, w dodatku do muzyki prezentowanej z płyty.
W nowym rozdaniu te proporcje zdecydowanie się na korzyść tańca w operze poprawiły. Dyrektor Marcin Nałęcz-Niesiołowski czuje do baletu miętę, sam dyryguje orkiestrą, która wreszcie gra na żywo, w bardzo atrakcyjnie dla widzów otwartym orkiestronie. Nowa kierowniczka baletu Magdalena Ciechowicz i choreograf-rezydent Jacek Tyski postawili na nowe tytuły, a także – częściowo - nowe twarze (ciała). I mają już na koncie duży sukces, czyli Mozartowskie ‘Requiem’ (nominacja do Emocji – nagród Radia Wrocław Kultura). Teraz przymierzyli się do baletu przez najwyższe B, neoklasycznego, pełnowymiarowego, słynnego, do Prokofiewowej wersji historii ‘Romea i Julii’, w rolach tytułowych obsadzając Roberta Kędzińskiego (transfer z Krakowa) i Japonkę Rinę Nishiuchi (2 lata temu ukończyła akademię w Monachium). I jak?
We mnie uczucia są mieszane. Szanuję ambicje realizatorów, doceniam baletowe cytaty, myślę też, że publiczność będzie miała z oglądania tego spektaklu sporo przyjemności, chwilami i wzruszeń. Ale ta inscenizacja Jacka Tyskiego jest szansą niewykorzystaną, ujęciem powierzchownym, i interpretacyjnie, i choreograficznie. Niewiele tu prawdziwie pomysłowych układów, wiele dłużyzn. Bronią się sceny zespołowe (zwłaszcza w wykonaniu tancerek), bardzo dobrze wypadają pojedynki (kto wie, czy nie lepiej niż po sąsiedzku w ‘Trzech muszkieterach’ Capitolu), ale to, co udaje się wygrać corps de ballet, równoważy niestety pustka rozwiązań kameralnych. W scenach kochanków nie ma ognia, zauroczenie dwojga z Werony nie wychodzi poza romans sentymentalno-pensjonarski, choreografii brakuje gęstości, akcji. Nie rozumiem, czemu z takim uporem trzymał się reżyser point również w scenie łóżkowej. Nie lepiej byłoby zdjąć im te buty, żeby choć zaznaczyć erotyzm sytuacji innym rodzajem tańca? Byłoby może niekonsekwentnie w formie, lecz spójnie w treści, tancerze mniej by się rzucali poduszkami, tańcząc miłość. No i – na Williama – czy to, że młodym małżonkom dobrze ze sobą, trzeba podkreślać multimedialnym błękitnym niebem rzuconym na scenografię?
Postać numer jeden tego dramatu, czyli Julia, dziewczyna tak imponująco przeistaczająca się u Szekspira w kobietę, u Tyskiego jest zaledwie zalążkiem pełnokrwistego charakteru, nie wydobywa się na niepodległość, stworzona z uśmiechu i łez. Jakkolwiek Rina Nishiuchi świetnie tańczy i czaruje wdziękiem, to reżyserskie ograniczenia nie służą ani jej postaci, ani całości przedstawienia. Ono mogłoby porywać, tak jak porusza scena walki Tybalta z Merkucjem i natychmiastowej zemsty Romea za śmierć przyjaciela. Nawet szarżowanie z umieraniem Merkucja da się zaakceptować, bo mamy emocje, bo Łukasz Ożga nie po raz pierwszy (był solistą i za poprzedniej dyrekcji) pokazuje swą artystyczną dojrzałość i aktorsko-taneczny temperament. Gwiazdą wieczoru jest dla mnie jednak Natsuki Katayama, też nie nowa w zespole operowego baletu, tancerka o wyrazistej osobowości, perfekcyjna w ruchach. Jako Pani Kapulet zostaje w pamięci dlatego, że potrafiła wykroić dla siebie tyle z dramatycznego tortu, ile się dało. Wprawdzie opłakuje Tybalta trochę za długo, lecz z drugiej strony ta rozpacz może przekonać. Może łączyła ją z krewnym więź innego rodzaju? Niecierpliwie czekam na następną rolę pani Katayamy.
Na koniec trzeba wspomnieć o muzyce. Partytura Prokofiewa to materiał koncertowy, wypełniony nastrojami, całą ich gamą. Nagrywali to dzieło na swoje płyty i Nowojorczycy, i Londyńczycy, pod kierownictwem największych. Previna, Gergiewa, Mitropoulosa. Brzmienie wrocławskiej orkiestry mogło się podobać, muzycy prowadzeni przez Nałęcz-Niesiołowskiego byli dla tancerzy partnerem, czasem dominującym. Czasem zatem zamykałem oczy, słuchając tylko ich, bo na scenie za często rozgrywała się zbyt prosta baletowa pantomima.
(0-6) > =4.
gch
.....................................
S.Prokofiew ROMEO I JULIA, choreografia i reż. J.Tyski, kier. muz. M.Nałęcz-Niesiołowski, premiera w Operze Wrocławskiej 2 marca 2018, balkon 1, rząd I, miejsce 16
BAHAMUT (Teatr Akademii Sztuk Teatralnych we Wrocławiu)
Pod dużym wrażeniem jestem po obejrzeniu Bahamuta. Inspirowany ‘Dumą i uprzedzeniem’ tekst Wojciecha Kościelniaka to przeciekawa wizja świata i uczuć dalekiej-niedalekiej przyszłości. Nie pozwala nam komfortowo się w teatrze umościć, angażując intelektualnie, emocjonalnie, audiowizualnie. W siedzibie firmy Pride&Prejudice spotykają się androidki na sprzedaż z ludźmi. Mężczyźni wybierają typ do wzięcia. Dziewczyna z sąsiedztwa czy może dziewczyna z IQ? Bardziej do kochania czy raczej do rozmowy? W kabaretkach czy z gołymi nogami? Nietrudno sobie taką sytuację wyobrazić, bo też i ona miała już miejsce przez stulecia. Tyle że ten nierówny punkt wyjścia nabiera wraz z rozwojem wydarzeń nowych sensów, nie jest pewne, kto tu w końcu zwycięży. Nie tylko o oczywistą feministyczną baśń Kościelniakowi chodzi, również - przede wszystkim, o baśń egzystencjalną, w której świat ludzi i robotów to jeden świat i być może kiedyś jedna rasa. Czy android może mieć duszę? A czy kobieta może mieć własne zdanie i prawa wyborcze? Czy w 1813 roku, kiedy wydano powieść Austen, nie było to podobną abstrakcją, jak rozważania o kobiecości, człowieczeństwie androidów? Czy możliwe, by narkotyk działał na roboty identycznie jak na nas? Czemu nie? To kwestia oprogramowania? Co z miłością?
Jest w tym dyplomie wrocławskiej szkoły teatr solidnie, wręcz klasycznie skonstruowany dramaturgicznie, jest też szaleństwo artystyczne zwane ryzykiem. Proszę zwrócić uwagę choćby na postać Bingleya, któremu kontakt z androidem Jane i... kawą przewraca osobowość. Bingley staje się Kalibanem, przypominając o źródłach naszego gatunku. Nie zawsze chodziliśmy na dwóch kończynach…
Wśród wielu tematów rezonują i aktualne: inność, ortodoksyjność, kulturowa czystość (duma i uprzedzenie...). Jest pełno emocji, aktorskiej energii, umiejętnie dozowanej i kontrolowanej. Sporo też w tej postapokalipsie humoru. Scena kazania daje aktorowi nieprzebrane możliwości, również parodystyczne. Najważniejsza postać to jednak Elizabeth, android niepokorny, przełamujący fale. A Ewa Niemotko radzi sobie w tej roli wprost idealnie, arcyobiecująco wchodząc w zawód. Nie wierzę, że nie będzie dla niej nagrody na festiwalu szkół teatralnych. Zresztą nagród w Łodzi może być więcej, bo Kościelniak pomyślał o wszystkich wykonawcach, jak przystało na dyplom i czułego reżysera-profesora. Nie skorzystać z takiej okazji pobycia w teatrze z tak prawdziwego zdarzenia byłoby przestępstwem. Idźcie do AST na ‘Bahamuta’! Myślcie i kochajcie się jak Lizzy i Darcy, Ewa i Adam AD 2200.
(0-6) > 5.
gch
............................................
BAHAMUT, na motywach 'Dumy i uprzedzenia' Jane Austen, scenariusz i reżyseria W. Kościelniak, premiera w Teatrze AST we Wrocławiu 3 marca 2018, rząd 6, miejsce skrajne
Friday, February 23, 2018
GENIALNA PRZYJACIÓŁKA (Wrocławski Teatr Współczesny)
Oglądałem ‘Genialną przyjaciółkę’ z teatralnym zaciekawieniem, chłonąc pomysły na poszczególne sceny. Czas minął szybko. Ale po wszystkim - czyli po tych prawie dwóch godzinach spędzonych na Scenie na Strychu - nie zabrałem z teatru ani myśli, która by ze mną została na dłużej, ani echa emocji. O doświadczeniu kobiet mówi się od kilkunastu lat w Polsce i w świecie dużo, pewnie ciągle mało, skoro tzw. system stawia niespodziewany opór. To, że akcja #MeToo miała miejsce (i rezonans) dopiero w 2017 roku, lata po trzeciej fali feminizmu, zaskakuje. Wrocławski spektakl Weroniki Szczawińskiej według głośnej tetralogii tajemniczej Eleny Ferrante może i jest rodzajem pigułki przywołującej los kobiet w społeczeństwie, pokazującej jego wersje, lecz jest to pigułka typu placebo. Nic nie zmienia, chyba że sobie katartyczne działanie wmówimy. Z krytycznym trochę lepiej, lecz jednak niemrawo. Na starcie, nieco prześmiewczy ton przedstawienia sprawia, że kierujemy się w stronę nawet lekkiej satyry na powieść-sagę, z mnóstwem postaci i wątków. Wyłania się z tej wyliczanki wyrazista bohaterka, której życie obserwujemy. I to zachęcani przez aktorów do współuczestnictwa, wytrąceni z bezpiecznego dystansu teatralnego widza już samym układem widowni (zintegrowanej ze scenografią), nagabywani do odpowiedzi czy reakcji. Problem w tym, iż niewiele oprócz uśmiechu nam po tym zostaje. Nawet perswazyjno-oskarżająca scena na temat przemocy, zamierzona chyba jako mocna, słabnie poprzez swą umowność. Nie ma bowiem i bardzo go moim zdaniem brakuje choćby jednego momentu przygwożdżenia nas wprost, wprawdzie odegranym, ale realizmem. Żebyśmy poczuli - jak w thrillerze - emocje ofiary, nie tylko słyszeli jej narrację. Nie pomaga również aktorska gra z płciami, tępiąc ostrze artystycznego komentarza. Jeszcze raz podkreślam: ogląda się ‘Genialną przyjaciółkę’ z... frajdą czysto teatralną, mając blisko, tuż obok siebie, świetnych warsztatowo wykonawców (brawo Anna Kieca, brawo Paulina Wosik, brawo pozostali), ciesząc oko kolorowymi dizajnerskimi kostiumami i dekoracją (Karol Radziszewski), a ucho stylową muzyką. Lecz słowem, które najlepiej oddaje mój odbiór tego spektaklu jest obojętność. Było, minęło, jak obiad na Via dei Tribunali, spacer nad zatokę. To w sumie niemało, tylko czy o taki efekt w przypadku takich tytułów i tematów chodzi?
(0-6) > 4
GCH
..............
Elena Ferrante GENIALNA PRZYJACIÓŁKA, reż. Weronika Szczawińska, Scena na Strychu Wrocławskiego Teatru Współczesnego, 18.02.2018, miejsce: zielone krzesło po lewej stronie pośrodku
Saturday, February 17, 2018
ZDZICZENIE OBYCZAJÓW POŚMIERTNYCH (Teatr im. Kochanowskiego w Opolu)
Ten skromny spektakl ma co najmniej trzy zasługi, które warto podkreślić, zachęcając do wizyty w opolskim teatrze. Odświeża nieznany szerzej tekst jednego z najgenialniejszych naszych poetów, w ogóle sprawia, że na scenie pojawia się tak tradycyjny wiersz. I to pojawia w sposób idealny, pozbawiony pompy i deklamacji, pełen młodzieńczego wigoru i lekkości, co w tym przypadku osiągnąć niełatwo. Wreszcie, daje młodym aktorom możliwość nieczęstego poza szkołą teatralną kontaktu z poetyckim dramatem, co z kolei podtrzymuje, czasem wręcz buduje warsztat. Dzięki opolskiemu przedstawieniu również publiczność ma rzadką okazję, by zanurzyć się w osobny świat Leśmiana.
Niecała godzina mija w Bunkrze błyskawicznie. Chłoniemy Leśmianowy trzynastozgłoskowiec z zaciekawieniem, nieobojętnie zaangażowani w rekonstrukcję zbrodni, która wydarzyła się w miłosnym trójkącie. Zwłaszcza że reżyserka nie umieszcza akcji na cmentarzu – jak chciał autor – lecz w prosektorium, a bohaterami są dwudziestokilkuletni kochankowie. Brylują dziewczyny. Temperamentna Marcjanna (Monika Stanek) i pozornie delikatna, ale wiedząca swoje Krzemina (Magdalena Maścianica). Ich relacja jest tutaj kluczowa i może nawet można było inscenizacyjnie odważniej pójść w kobiecość, która mężczyzny (Karol Kossakowski) potrzebuje raczej instrumentalnie, skupiona na własnych celach i właściwościach. Reżyserka Marta Streker parę lat wcześniej współtworzyła słynne wrocławskie ‘Dziady’, tu również zadbała o słowo, wybrzmiewające i liryczną urodą, i ponadczasowymi znaczeniami.
Ta młodopolska lub romantyczna z ducha opowieść o miłości, śmierci, o zdradzie, podana z wyczuwalnym współczesnym nawiasem i, tak, tak, uśmiechem, uwodzi zatem przede wszystkim świeżością bezpretensjonalnej ekspresji, ostrząc w widzach apetyt na następne role młodych aktorów i kolejny spektakl Marty Streker. Skłaniając przy okazji do bliższego kontaktu z samym Leśmianem, poetą niby bez biografii, a jednak żyjącym w podobnym trójkącie (on-żona-kochanka). Bo pan Bolesław ma ciągle siłę oddziaływania, mimo że – nie wiedzieć czemu – większość w polskim Senacie odmówiła mu rok temu jubileuszowych świętowań i zauważeń. ‘Zdziczenie obyczajów pośmiertnych’? Zaiste.
Na szczęście nie wszędzie. W Teatrze Kochanowskiego w Opolu dyrektor Norbert Rakowski stworzył niezwyczajny klimat. Jest w nim miejsce na Leśmiana, jest dla Zapolskiej, Gombrowicza, ale i przedstawień wg reportaży. To w Opolu Piotr Ratajczak za chwilę wystawi ‘Kolaborantów’ na podstawie tekstu Angeliki Kluźniak, Daria Caban zrobiła ‘Zakonnice odchodzą po cichu’ (na motywach książki Marty Abramowicz), a swoje drugie życie zyskał rewelacyjny ‘Cesky diplom’ studentów PWST we Wrocławiu (wg ‘Gottlandu’ Mariusza Szczygła). Wrocław zazdrości!
(0-6)>4,5
gch
-----------
Bolesław Leśmian ZDZICZENIE OBYCZAJÓW POŚMIERTNYCH, reż. M. Streker, Scena Bunkier, 4.02.2017, rząd I, miejsce 1
Niecała godzina mija w Bunkrze błyskawicznie. Chłoniemy Leśmianowy trzynastozgłoskowiec z zaciekawieniem, nieobojętnie zaangażowani w rekonstrukcję zbrodni, która wydarzyła się w miłosnym trójkącie. Zwłaszcza że reżyserka nie umieszcza akcji na cmentarzu – jak chciał autor – lecz w prosektorium, a bohaterami są dwudziestokilkuletni kochankowie. Brylują dziewczyny. Temperamentna Marcjanna (Monika Stanek) i pozornie delikatna, ale wiedząca swoje Krzemina (Magdalena Maścianica). Ich relacja jest tutaj kluczowa i może nawet można było inscenizacyjnie odważniej pójść w kobiecość, która mężczyzny (Karol Kossakowski) potrzebuje raczej instrumentalnie, skupiona na własnych celach i właściwościach. Reżyserka Marta Streker parę lat wcześniej współtworzyła słynne wrocławskie ‘Dziady’, tu również zadbała o słowo, wybrzmiewające i liryczną urodą, i ponadczasowymi znaczeniami.
Ta młodopolska lub romantyczna z ducha opowieść o miłości, śmierci, o zdradzie, podana z wyczuwalnym współczesnym nawiasem i, tak, tak, uśmiechem, uwodzi zatem przede wszystkim świeżością bezpretensjonalnej ekspresji, ostrząc w widzach apetyt na następne role młodych aktorów i kolejny spektakl Marty Streker. Skłaniając przy okazji do bliższego kontaktu z samym Leśmianem, poetą niby bez biografii, a jednak żyjącym w podobnym trójkącie (on-żona-kochanka). Bo pan Bolesław ma ciągle siłę oddziaływania, mimo że – nie wiedzieć czemu – większość w polskim Senacie odmówiła mu rok temu jubileuszowych świętowań i zauważeń. ‘Zdziczenie obyczajów pośmiertnych’? Zaiste.
Na szczęście nie wszędzie. W Teatrze Kochanowskiego w Opolu dyrektor Norbert Rakowski stworzył niezwyczajny klimat. Jest w nim miejsce na Leśmiana, jest dla Zapolskiej, Gombrowicza, ale i przedstawień wg reportaży. To w Opolu Piotr Ratajczak za chwilę wystawi ‘Kolaborantów’ na podstawie tekstu Angeliki Kluźniak, Daria Caban zrobiła ‘Zakonnice odchodzą po cichu’ (na motywach książki Marty Abramowicz), a swoje drugie życie zyskał rewelacyjny ‘Cesky diplom’ studentów PWST we Wrocławiu (wg ‘Gottlandu’ Mariusza Szczygła). Wrocław zazdrości!
(0-6)>4,5
gch
-----------
Bolesław Leśmian ZDZICZENIE OBYCZAJÓW POŚMIERTNYCH, reż. M. Streker, Scena Bunkier, 4.02.2017, rząd I, miejsce 1
Saturday, February 10, 2018
CAFE PANIQUE (Wrocławski Teatr Pantomimy)
Gdybym miał zabrać na pantomimę kogoś, kto się takiego teatru trochę boi, bo może nie zrozumie, to zabrałbym na 'Cafe Panique'. Najnowszy spektakl Wrocławskiego Teatru Pantomimy jest bardzo czytelny fabularnie, atrakcyjny ruchowo i słuchowo, zostawia też miejsce na myśl o sobie w świecie i świecie w nas. Tylko nie oczekujcie od tego przedstawienia, że będzie przeniesieniem Toporowych opowiadań, że uwiedzie Was galopującymi szalonymi wizjami wziętymi z obrazów francuskiego surrealisty (choć akcenty są), tu chodzi bowiem o coś innego, co zresztą lojalnie zapowiadała reżyserka w rozmowie w Radiu Wrocław Kultura i anonsuje w programie. Topor był tym razem inspiracją, jego opowieści bazą, więc szukajmy raczej ducha twórczości Topora, nie litery. Jeśli tak do 'Cafe Panique' podejdziemy, znajdziemy tę śmieszną gorycz wziętą z doświadczania niedoskonałego świata i niedoskonałych siebie oraz tęsknoty za losem lepszym, życiem... własnym. Wyraźnie wybrzmiewa w przedstawieniu Joanny Gerigk taka gorzko-pocieszająca nuta. Gdy postaci przekraczają jakąś barierę, gdy coś porzucą lub odszukają, zjawiają się wielkie ryby-łososie, by poprowadzić do szczęścia, a przynajmniej uwolnienia. Bardzo dobrze potrafią oddać tak psychologicznie ukierunkowany teatr ruchu artyści wrocławskiej Pantomimy. Cieszy powrót na scenę dyrektora-aktora Zbigniewa Szymczyka (perfekcyjny Kelner), radują wszystkie pozostałe portrety ludzi uwikłanych w niekoniecznie zgodne z prawdziwą osobowością role. Zapadają w pamięć zwłaszcza kreacje (w podwójnych rolach) Anny Nabiałkowskiej, Moniki Rosteckiej, Jana Kochanowskiego i Mariusza Sikorskiego jako Mężczyzny z parą najpiękniejszych piersi. Oni mają najwięcej do zagrania przy znakomicie przygotowanej muzyce Sebastiana Ładyżyńskiego, łączącej filmową toń i jazzbandowy luz. Równie wyborny co koleżanki i koledzy Artur Borkowski wprowadza nawet gombrowiczowski niepokój-terror, gdy jako bezręki Dyrygent dostaje magiczne protezy i - przez chwilę - rządzi. Ciekawie wkomponował w Scenę na Świebodzkim ruchomą scenografię Michał Dracz, dzięki czemu w logicznie zaplanowanym finale tytułowa Cafe Panique staje się synonimem przejścia z życia na siłę w inny wymiar. Tak, to się nazywa udane przedstawienie. Zabawa i coś jeszcze.
(0-6): 5.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
................................................
CAFE PANIQUE z inspiracji opowiadaniami Rolanda Topora, reż. J. Gerigk, Wrocławski Teatr Pantomimy, 9 lutego 2018, Scena na Świebodzkim, rząd I, miejsce 3
Monday, February 5, 2018
FRANKENSTEIN (Teatr Muzyczny Capitol) - reaktywacja
Przypominam swoje wrażenia po przedpremierowym spektaklu FRANKENSTEINA Teatru Muzycznego Capitol. Do posłuchania poniżej. Jednym zdaniem: F jak Finezja! Ciekawe, jak to zabrzmi i zawygląda po prawie 7 (!) latach (od 14 lutego znów w Capitolu, w teatrze, nie - jak poprzednio - na scenie przystosowanej dla teatru, gdy TMC był w przebudowie):
Zdjęcia: M. WEGNER © TEATR MUZYCZNY CAPITOL we Wrocławiu
(0-6): 5!
GCH
...........................
FRANKENSTEIN wg powieści M. Shelley, scenariusz i reżyseria Wojciech Kościelniak, muz. Piotr Dziubek, teksty piosenek Rafał Dziwisz, scenografia Damian Styrna, Teatr Muzyczny Capitol we Wrocławiu, 20.11.2011
Subscribe to:
Posts (Atom)