O OBROTACH ZIEMSKICH CIAŁ (I DUSZ)
Opolska wersja ‘Romea i Julii’ (niewiarygodne, że to pierwsza realizacja tego tytułu w Teatrze im. Kochanowskiego) nie jest pozbawiona niedociągnięć (nie mówimy o wadach), ale – proszę Państwa – we Wrocławiu, w teatrze dramatycznym, nie ma dziś spektaklu na tym poziomie inscenizacyjnym. Jedyny Capitol ratuje honor. We Współczesnym techniczne możliwości są mniejsze, a w Polskim – wiadomo.
Norbert Rakowski, dyrektor opolskiej sceny, w parę lat potrafił sprawić, że Plac Teatralny żyje i rześko oddycha. Nie wiem, jak było przedtem, nikt mnie nie zachęcał do teatralnych wizyt w Opolu. Może dlatego, że we Wrocławiu dostawałem ‘Wycinkę’ czy ‘Dziady’, ‘Cząstki elementarne’ czy ‘Sprawę Dantona’… Gdy w Teatrze Polskim zdarzyło się to, co się zdarzyło, zacząłem się rozglądać, a Opole dodatkowo zamachało na powitanie. Pod swoje skrzydła przygarnął dyrektor Rakowski niezwykły dyplom studentów PWST (AST) we Wrocławiu – ‘Cesky diplom’ – którego nie chciała grać na jednej ze scen przy Braniborskiej szkoła (nie pojmę nigdy, dlaczego), zatrudnił Piotra Ratajczaka (reżysera ‘Cesky’ego...’, byłego szefa artystycznego w Wałbrzychu), przyjął na aktorski etat pełną temperamentu, talentu i entuzjazmu Monikę Stanek (po PWST Wrocław), znakomitego Rafała Kronenbergera (jedną z sierot po Teatrze Polskim), uwierzył, że młoda wrocławianka Marta Streker (druga reżyserka wrocławskich ‘Dziadów’ w całości) potrafi zrobić bardzo dobrze niełatwą sztukę Leśmiana (‘Zdziczenie obyczajów pośmiertnych’). I tak dalej.
I tak poznałem Magdalenę Maścianicę, kolejną z nowych nabytków aktorskich Teatru Kochanowskiego, w najnowszej premierze kreującą szekspirowską Julię. Jak niejednokrotnie podkreślałem, nieśmiertelna tragedya o Capuletich i Montecchich, opiera się na przemianie Julii z dziewczyny (dziewczynki) w kobietę. I trzeba to zrobić niemal natychmiast, akcja dzieje się wszak w ciągu kilku dni. Maścianica jest w idealnym momencie, by grać Julię. Ma już spore doświadczenie, ale i świeżość, wygląda jak anioł, lecz przypuszczam, że byłaby i wiarygodną Dejanirą. To ważne, żeby tego momentu w aktorskim rozwoju nie przeoczyć. Chwała więc dyrektorowi i reżyserowi (Węgier Attila Keresztes) za nieprzeoczenie i szansę na Julię przez prawdziwe J. I Maścianica robi tutaj swoje, mówi szekspirowsko-barańczakową frazą z impetem współczesnej dziewczyny. Gdy w grobie wyrzuca Romeowi (już otrutemu): ‘No co?’, czemu nie wstajesz, czemu nie ruszamy do Mantui i nowego, wspólnego życia, nie sposób nie poczuć tych emocji.
Więc Maścianica to magnes, ma wszelkie zadatki na nie tylko lokalną gwiazdę, dobrze, że nie idzie w byle serial, tylko rozwija umiejętności. Za chwilę zagra w koprodukcji opolsko-wrocławskiej ‘Grotowski non-fiction’. Wraz z Moniką Stanek, aktorką, której sceniczne dżule nie mają chyba skali. Każde jej pojawienie się to zastrzyk, potrojona dawka kofeiny (tak nazywa się modna teatralna kawiarnia istniejąca w budynku teatru). Monika jest w opowieści o kochankach z Werony Martą, mniej tu służącą, bardziej przyjaciółką Julii, choć znającą swoje miejsce w domowej hierarchii. Ma okazję, by poszarżować, rozśmieszyć, miewa chwile powściągliwe, a kiedy wali otwartą dłonią w rozmemłanego Romea, jest kobietą z krwi i kości, taką, co wie, o co chodzi w życiu.
Ciekawie ujęta w tej wersji ‘Romea i Julii’ została postać Ojca Laurentego. Nie mamy bowiem do czynienia z jednoznacznym, dobrym księdzem-pomocnikiem miłości. Laurenty zmaga się z siłami zła na równych prawach, bywa szamanem, próbuje coś zmienić w zdecydowanym z góry losie werońskiej młodzieży. Przegrywa, ale walczy, co Rafał Kronenberger oddaje celnie, świetnie się w opolskim zespole odnajdując. Po przeciwnej stronie stoi fatum-śmierć (skupiony Andrzej Jakubczyk), wróg nie do pokonania – to z jego ust brzmią prolog i epilog, to on ustawia ludzkie pionki na obrotowej szachownicy przeznaczenia, to on wreszcie wypowiada słynny wers o rękawiczkach.
Wszystko więc wiemy z góry. Znamy przecież tę historię doskonale, zdajemy sobie sprawę z tego, jak się skończy. Węgierski reżyser nie stara się nawet komplikować sytuacji, przeciwnie: upraszcza i skraca (spektakl trwa dwie godziny) – słusznie spotykając się z zarzutami, jednak w czym innym – też słusznie – szukając sensu wystawienia ‘Romea i Julii’ po raz enty (choć – podkreślmy raz jeszcze – pierwszy w opolskim teatrze). Ten sens to wyzwolona energia, emocja, euforia skazanej na klęskę (czy klęskę?) miłości nastolatków. I w efekcie przejęcie, wzruszenie widzów. Tak, Szekspir był mistrzem, więc po co mu przeszkadzać. Sprzyjają niezwyczajne techniczne możliwości opolskiej sceny. Świat bohaterów prawie nieustannie się obraca, jak ziemia dookoła słońca, jak czas w ludzkim życiu, wielokrotnie się zapadając i wznosząc dzięki ruchomym platformom. Po to, by w ostatniej sekundzie zrównać się z powierzchnią przy ostatnim mrocznym akordzie fortepianu. Ma być efektownie, w tempie, rytmicznie i jest, co publiczność (siedząca wokół sceny, blisko wydarzeń, współuczestnicząca) nagradza owacjami na stojąco.
Zgadza się tu i muzyka, i kostium, pomysł na scenografię, światło, są akcenty tragiczne, są komiczne, wygrane z wyczuciem. Na deser zostawiłem sobie słowo o Merkucju. To jeszcze jeden wrocławski element, na razie gościnny, opolskiego teatru. Kacper Sasin (m.in. Teatr Grupa) tworzy kreację imponującą, w tonacji dur, z niesamowicie napisanej przez autora postaci wykorzystuje to, co najważniejsze i najbłyskotliwsze (uważaj Kacper, tylko nie przeholuj). Z bardzo działającą na widzów mocą się przyjaźni, pojedynkuje, polemizuje i w końcu umiera. Ktoś powiedział o Merkucju, że Szekspir musiał go w sztuce uśmiercić, żeby mu nie zabił (czyli nie zdominował) całości. Dużo w tym prawdy, choć oczywiście zależy kto i jak Merkucja zagra. Dodajmy, że niezłego partnera ma Kacper Sasin w Antonim Rychłowskim, niepokojącym i nowoczesnym Benvoliu.
Najmniej w tym towarzystwie daje sobie radę Romeo – Michał Włodarczyk, występujący gościnnie student łódzkiej PWST. Pewnie, że Romeo ma gorzej zarysowaną rolę od Julii, ale można to nadrobić osobowością i warsztatem, czego – jeszcze – młodemu aktorowi brakuje. Sam wdzięk i zapał wystarczają na jedną scenę (za to jaką: balkonową), choć jestem przekonany, iż za rok będzie już zdecydowanie innym kochankiem, mężem, kompanem. Trzeba – po pierwsze – poczekać aż natura zrobi swoje, po drugie – pomóc, pracując ciągle nad dialogami, także dykcją. Niedosyt pozostawiają również niewygrane tony współwinnych nieszczęść, czyli rodziców kochanków z Werony. Państwo Capuleti i Montecchi istnieją w tej inscenizacji zbyt lakonicznie. Może warto by coś z tym zrobić?
Warto, bo opolska wersja ‘Romea i Julii’ to spektakl rockowy (mimo że nie brzmi w nim muzyka rockowa), dynamiczny, zajmujący, estetycznie atrakcyjny, z wszelkimi szansami na długą obecność na afiszu. Tylko z wyjazdami będzie kłopot. Niewiele scen w Polsce dysponuje taką paletą technologicznych wariantów. W Gdańskim Teatrze Szekspirowskim obrotówki nie ma, a na festiwalu sztuk geniusza ze Stratfordu z takim przedstawieniem Opole mogłoby się spodobać.
0-6: *****
gch
...
12-10-2018