Niebawem pojawi się tu zestawienie APOGEÓW I KURIOZÓW 2012 roku, a tymczasem kilka kadrów z Wrocławia z noworocznymi życzeniami wszelkiej pomyślności dla wszystkich stałych i sporadycznych Czytelników.
ul. Purkyniego, wiosna
z tablicy ogłoszeń w windzie na Krzykach
Tuesday, December 18, 2012
PAJACE (Opera Wrocławska)
Przez
pierwsze 80 minut najnowszej premierowej propozycji Opery Wrocławskiej z
niedowierzaniem pytałem siebie w myślach: gdzie się podział inscenizacyjny
rozmach Waldemara Zawodzińskiego? Na scenie bowiem działo się niewiele, a do
teatru operowego przychodzi się jednak nie po, by tylko posłuchać muzyki. Ten
ponadgodzinny seans scenicznego nudziarstwa w naprawdę starym stylu skłania do
wniosku ostatecznego: by wreszcie rozwieść Mascaniego z Leoncavallem, bo taki
mariaż wyraźnie odbywa się kosztem PAJACÓW. Uroczą, swoją drogą, muzykę z RYCERSKOŚCI
WIEŚNIACZEJ zostawiłbym wyłącznie do popisów koncertowo-recitalowych, chyba że
reżyser miałby na nią pomysł.
Ewa Michnik
mówiła mi o niedawnej realizacji niemieckiej, gdy PAJACOM towarzyszyła opera
współczesna. Z kolei Michigan Opera Theatre z Detroit wystawił w tym roku dzieło
Leoncavalla jako tytuł odrębny, wcielając w fabułę początku II aktu sekwencję
baletową, opartą na muzyce z ZAZY, innej opery tego kompozytora. We Wrocławiu nie
zdecydowano się na któryś z podobnych kierunków, szkoda. Może dyrektor Ewa
Michnik miała nadzieję, iż taki macher jak Zawodziński znajdzie sposób i na tę
ramotę o tym, jak obie kochają jego, jedna jest zazdrosna, cierpi i mści się
rękami męża tamtej, która jej go odebrała. Przykro patrzeć na męczarnie pięknie
śpiewającej Aleksandry Makowskiej (Santuzza), zasupłanej w zestaw gestów
męczenniczych. Od otwierającego niby-erotycznego duetu Loli i Turiddu po zabawną
w swej nieporadnej śmieszności scenę błogosławieństwa matki daje się odczuć sztuczność
scenicznych sytuacji, niewypełnionych ani atrakcyjną treścią, ani choćby
inscenizacyjnym trikiem. Deseczka udaje siodło, by śpiewak mógł na chwil parę
stanąć na grzbiecie nieprawdziwego rumaka, tancerze pchają pięć drzewek na
kółkach, by zrobić plener. O zaznaczenie umowności pewnie reżyserowi chodziło,
ale nie wyszło, bo akcentów jest za mało i brakuje im inwencji. Wysiłki znakomitych
wokalistów (Anny Bernackiej, Jacka Jaskuły, wspomnianej Makowskiej i przede
wszystkim mocno śpiewającego Kamena Chanewa, bardzo dobrze brzmiącej orkiestry oraz
chóru) idą w gwizdek, lecz, z drugiej strony, jedynie dzięki nim nie słychać
gwizdów.
Za to po
przerwie, już od prologu Tonia vel Taddea (zasłużenie przyjmowany owacjami Mariusz
Godlewski) widać zmianę. Nie bez powodu Leoncavalla uważano za świetnego librecistę.
Tekst (i treść) PAJACÓW ciągle żyje, fabularnie i intelektualnie zaciekawia, a
nawet wzrusza. Do miłosnego trójkąta (czworokąta) włoski mistrz dodał problem
artysty, który mimo prywatnego życiowego dramatu musi komedię odegrać. Łatwo to
przenieść na codzienne życie widzów. Wszyscy jesteśmy komediantami, rzadko
ściągamy maski, zrzucamy fasadowy kostium. Doskonale pokazuje to i wspaniale
wyśpiewuje Nikolay Dorozhkin (Canio). Można powiedzieć, że aria Pajaca (Vesti
la giubba) to samograj, ale tak naprawdę niełatwo wykonać przebój znany
wszystkim na przykład z wersji Pavarottiego. Uwielbianemu przez zwłaszcza
żeńską publiczność Godlewskiemu Dorozhkin dotrzymuje dramatycznego kroku, jeśli
z nim tym razem nie wygrywa. Wszechstronnym
talentem pobłyskują Łukasz Gaj (Beppo) i Michał Kowalik (Silvio), a Anna Lichorowicz
przechodzi siebie w spełnianiu akrobatyczno-choreograficznych życzeń Janiny
Niesobskiej, nie wspominając o głosowej i aktorskiej urodzie jej Neddy. W
PAJACACH wreszcie odnajdujemy scenograficzno-inscenizacyjny szlif
Zawodzińskiego, kostiumową wyobraźnię Małgorzaty Słoniowskiej, a po opadnięciu
kurtyny, kiedy commedia e finita - jak to się mówi - dłonie same składają się
do oklasków.
Gdy
przenikały się światy, realny i sceniczny, w rytm nut i słów Leoncavalla,
przypominałem sobie, jak po niełatwym ustaleniu dogodnego dla nas obu terminu, umówieni
z Waldemarem Zawodzińskim na sobotę 10 kwietnia 2010 roku, zdecydowaliśmy, że
wywiadu nie odwołamy. Mimo wszystko. W tamtym smoleńskim czasie nie grano wprawdzie
spektakli, ale artyści próbowali (BORYSA GODUNOWA), dziennikarze nagrywali nie
tylko rozmowy o tragedii, bo, owszem, trudno Pajacowi w żałobie wyjść do widzów
i zapewniać im rozrywkę, lecz i tak jest, że praca w radzeniu sobie z żałobą pomaga.
Często nawet chciałoby się na scenie pozostać dłużej, aby do pustego domu,
niewiernej żony, zwyczajności życia nie wracać.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
……………………………………..
Pietro Mascagni RYCERSKOŚĆ WIEŚNIACZA/ Rugierro Leoncavallo PAJACE, reż. W. Zawodziński, kierownictwo muz. E. Michnik, premiera w Operze Wrocławskiej 15.12.2012
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
……………………………………..
Pietro Mascagni RYCERSKOŚĆ WIEŚNIACZA/ Rugierro Leoncavallo PAJACE, reż. W. Zawodziński, kierownictwo muz. E. Michnik, premiera w Operze Wrocławskiej 15.12.2012
Monday, December 10, 2012
Dorota Masłowska KOCHANIE, ZABIŁAM NASZE KOTY
Siedem lat
temu Dorota Masłowska wydała z siebie literackiego pawia (PAWIA KRÓLOWEJ),
którym zachłysnęli się recenzenci i jurorzy. Smacznego! Różną kuchnię lubią
ludzie. KOCHANIE, ZABIŁAM NASZE KOTY, czyli tegoroczna książka
najpopularniejszej polskiej autorki przed trzydziestką, to już zaledwie beknięcie.
Nie do wykorzystania nawet na przystawkę.
Tym razem
bohaterkami są dwie młode kobiety o znajomo brzmiących imionach Farah i Joanne.
Mieszkają w jakiejś amerykańskiej metropolii. Farah pracuje w agencji, gdzie
przysłuchuje się „dyskusjom o projekcie najnowszej kampanii”, Joanne „w
zakładzie fryzjerskim przy metrze przy Bohemian Street, tam przy Chase”. Jest
jeszcze poznana na wernisażu rozmonologowana Go (Gosza), której chłopak Chris
okazał się gejem. A, i Albert, leczący się psychiatrycznie chłopiec noszący
majtki w Lorda Vadera - sąsiad Farah - oraz jej facet hungarysta zatrudniony w sklepie z
armaturą. Oczywiście, Ameryka to także Polska, choć raczej nie Polska, lecz Warszawa.
Postaci żyją Twitterem, Facebookiem, czytają magazyn „Yogalife” i poradniki
typu ŻYCIE PEŁNE CUDÓW. ZAUWAŻ MAGIĘ ISTNIENIA W 14 DNI. Chodzą też do kina na
NAPRAWDĘ SZKLANĄ PUŁAPKĘ 134 lub sequele ŚMIERTELNEJ BIEGUNKI. Satyra na
powierzchowność niby-lajfu bardzo jaskrawa, warta opisania na 50 zamiast 155
stronach, ładnych kilka lat temu. Zastanawiam się, czy przypadkiem nie miała to być książka dla młodzieży.
Treść powieści Masłowskiej wydaje się TOTALNIE nieoryginalna, również w momentach kpiny z tzw. nowej sztuki. Co gorsze, głównym obiektem podszytego banalnym moralizatorstwem szyderstwa są zwykłe dziewczyny wplątane w śniadaniowo-telewizyjną narrację typu „urządzamy pokój 6-miesięcznego synka Conrada Moreno” – piszcie i lajkujcie). Po krytyce kultury celebrytów, zawartej w książce poprzedniej, tutaj obśmiewamy normalsów, a czasem i hipsterów, w sumie do siebie bliźniaczo podobnych, aspirujących do niemożliwego. „Przyjaźń czy miłość jeszcze tylko to wszystko pogarsza, daje ci złudzenia” – mówi Jo do hungarysty, wykładając niezwykle odkrywczą prawdę. – „Kochasz się z kimś i myślisz już, że będzie tobą razem z tobą, że zlepicie się i będziecie tak zawsze, głowa w głowę, serce w serce, że w wielkim ognisku miłości spalisz tę samotność, ten cały tłuszcz życia, druzgocącą ohydę własnego istnienia! A tymczasem: on tylko wstaje i idzie do łazienki się wysikać, a ty leżysz i patrzysz na zwały cellulitu, które niegdyś były twoimi udami”.
Treść powieści Masłowskiej wydaje się TOTALNIE nieoryginalna, również w momentach kpiny z tzw. nowej sztuki. Co gorsze, głównym obiektem podszytego banalnym moralizatorstwem szyderstwa są zwykłe dziewczyny wplątane w śniadaniowo-telewizyjną narrację typu „urządzamy pokój 6-miesięcznego synka Conrada Moreno” – piszcie i lajkujcie). Po krytyce kultury celebrytów, zawartej w książce poprzedniej, tutaj obśmiewamy normalsów, a czasem i hipsterów, w sumie do siebie bliźniaczo podobnych, aspirujących do niemożliwego. „Przyjaźń czy miłość jeszcze tylko to wszystko pogarsza, daje ci złudzenia” – mówi Jo do hungarysty, wykładając niezwykle odkrywczą prawdę. – „Kochasz się z kimś i myślisz już, że będzie tobą razem z tobą, że zlepicie się i będziecie tak zawsze, głowa w głowę, serce w serce, że w wielkim ognisku miłości spalisz tę samotność, ten cały tłuszcz życia, druzgocącą ohydę własnego istnienia! A tymczasem: on tylko wstaje i idzie do łazienki się wysikać, a ty leżysz i patrzysz na zwały cellulitu, które niegdyś były twoimi udami”.
Pojawia się
w tej książce sama pisarka, wprowadzająca się z narzeczonym Ernestem do
mieszkania obok Farah. Artystka w stanie twórczej niemocy. Coś w tym jest. W odautorsko-wydawniczej
notce zapowiadającej Dorota Masłowska wyznaje, że KOCHANIE, ZABIŁAM NASZE KOTY
powstawała w bólu, że wyraża zmęczenie „miastami i sobą” oraz „bezustanne zadziwienie kondycją duchową nowego człowieka”. Ów nowy
człowiek to ktoś, kto wyrugował z systemu własnych wartości i obszarów
zainteresowania „duchowość, religię, politykę, historię”. Otóż, nie wyrugował i
nie żyje poza „takimi anachronicznymi, zaśmiardującymi molami kategoriami”, lecz
zamienia je na inne od tradycyjnych, szuka jakiegoś nowszego sposobu na świat,
który w miejscu nie stoi. Trzeba te ślepe poszukiwania oceniać, analizować,
surowym okiem i piórem towarzyszyć swojemu i nieswojemu pokoleniu. Przy okazji
powinno się jednak zadbać nie o spójność z serialowym stylem, lecz o Literaturę:Fabułę, Postacie, Język, a przynajmniej
emocje. Tę w przezroczystości najnowszej powieści autorki WOJNY POLSKO-RUSKIEJ
znaleźć trudno.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.........................................
Dorota Masłowska KOCHANIE, ZABIŁAM NASZE KOTY, Noir Sur Blanc, 2012
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.........................................
Dorota Masłowska KOCHANIE, ZABIŁAM NASZE KOTY, Noir Sur Blanc, 2012
Monday, December 3, 2012
FILOKTET (Teatr Polski we Wrocławiu)
JAM NA ŚWIEBODZKIM
FILOKTET Barbary Wysockiej, dość wiernie zrealizowany w
Teatrze Polskim na podstawie mniej znanej i rzadko grywanej tragedii Sofoklesa,
przypomina o KASPARZE sprzed kilku lat. Tamten spektakl, wyreżyserowany przez
Wysocką we Współczesnym, zdobył nawet Wrocławską Nagrodę Teatralną. Podobny
jest bohater, ktoś, kto dopiero wchodzi w dorosłość (i polityczność życia),
nagabywany, namawiany, przeciągany na ciemną stronę etyki. „Przełam się, potem
będziemy moralni” – mówi Odys do Neoptolemosa, polecając mu przekonanie
Filokteta do wyprawy na Troję. Jeśli uda się sprowadzić tytułową postać
przed mury oblężonego miasta, wieloletnia wojna zostanie zakończona, a broniących
się zaciekle mieszkańców miasta czeka zagłada.
Od początku tego przedstawienia staje się jasne, że dylemat,
chociaż poważny, może i fundamentalny, jest grą. W chowanego, piekło-niebo, w
dwa ognie. Styl mówienia i zachowania się aktorów wiele znaczy. Wiesław Cichy
(Odys), Adam Szczyszczaj (Neoptolemos), Rafał Kronenberger (Chór) i Marcin
Czarnik (Filoktet) prezentują raczej dystans niż emocje, dialogują, wdają się w
dyskusje, w agon, ale czuć, że to rzecz na niby, teatr, że tak trzeba, że finał
jest przesądzony. Chór-Kronenberger podgrywa na basie, udźwiękowiając kameralne
debaty na temat wierności sobie, słuszności sprawy, pełne wątpliwości,
rozterek, pragnień i konieczności. Każdy z mężczyzn stosuje właściwe sobie
strategie: kłamstwa, szachrajstwa, rozkazu, ataku, obrony, wzbudzania litości i
tak dalej. A Neoptolemos spisuje dziennik swojej inicjacji na białym pochyłym
kwadracie sceny, tak jak przywołany wcześniej Kaspar uczył się języka. Kiedy
tak sobie panowie dżemują na Świebodzkim, widzowi przychodzą do głowy myśli.
Przeróżne, od przywoływania osobistych doświadczeń (każdego gdzieś tam ktoś
jakoś zdradził, niekoniecznie o świcie) do obsadzania spektaklowych ról na
przykład postaciami z życia politycznego. W końcu: „potem będziemy moralni”, po
wyborach, gdy dosięgniemy władzy, pokonamy symboliczną Troję. Trzeba się przy
tym ubrudzić, uknuć, ułożyć, upodlić, innego wyjścia nie ma. No chyba że
bezludna Lemnos, przestrzeń oddalona od centrum, komuś wystarcza. Na to jednak
osoby tego spektaklu są za młode, zbyt energiczne i nienasycone.
Wysocka wraz z aktorami tworzy więc napięcia pozorne, proponuje
chwilami pasjonujące pojedynki na argumenty, tyle że w aurze
marionetkowości. Bardzo to konsekwentne (zbyt konsekwentne) i bardzo w duchu
starożytnej mitologii. Człowiek może sobie fikać do woli, lecz w pewnej chwili
i tak będzie tak jak chcą bogowie, jak każe przeznaczenie, przepowiedziała wyrocznia.
I wtedy o buncie nie ma mowy. Mina Marcina Czarnika po usłyszeniu wyroku
doskonale oddaje stan rzeczy, a Wiesław Cichy z głową lwa i tonem Lindy z
filmów Pasikowskiego nie pozostawia w tym kabarecie losu żadnych szczelin
umożliwiających interpretacyjną ucieczkę. W finale jednak zobaczymy (i
usłyszymy) scenę wstrząsającą, podaną nie wprost, i podumamy nad wartościami
podstawowymi. I właśnie to, czego w Sofoklesie się nie doczytamy, stanowi o
sukcesie FILOKTETA według Wysockiej. Wiele zależy tu od formy aktorów (ich
klasa jest niezaprzeczalna), skupienia na słowie. I chociaż na grad nagród tym
razem bym nie liczył, to lepiej nie pomijać tego stylowego, klasycznego spektaklu
znakomitej reżyserki.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.........................................
Sofokles FILOKTET, przekład R. Chodkowski, reż. B. Wysocka, Teatr Polski we Wrocławiu, Scena na Świebodzkim, 30 listopada 2012
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.........................................
Sofokles FILOKTET, przekład R. Chodkowski, reż. B. Wysocka, Teatr Polski we Wrocławiu, Scena na Świebodzkim, 30 listopada 2012
Monday, November 26, 2012
Janusz Leon Wiśniewski, Irada Wownenko MIŁOŚĆ ORAZ INNE DYSONANSE
W jednym ze swoich felietonów publikowanych w Gazecie
Wyborczej Krzysztof Varga do jednego worka włożył twórczość Katarzyny Grocholi,
Małgorzaty Kalicińskiej i Janusza Leona Wiśniewskiego. Jak taki worek można by
nazwać? Literaturą kobiecą raczej nie, choć właściwie niby czemu facet nie
mógłby pisać dla kobiet. Zwłaszcza tak kobietami zachwycony jak ciągle
mieszkający w Niemczech naukowiec, programista, popularny autor kilkunastu już
książek. Więc może mianem pseudopsychoterapeutycznym?
Saga znad
Rozlewiska i jej podobne mają nam pokazać, jak przegryźć dżdżownicę, czyli
zmienić dotychczasowe niespełnione i nieszczęśliwe życie. Od razu zaznaczam, iż
naprawdę nie uważam takiej literatury za niepotrzebną, złą, beznadziejną i tak
dalej. Przeciwnie, nadziei jest w niej wiele, a skoro ludzie czytają (i to
licznie) to istnieje potrzeba ewidentna. Ale nie uważam też, że Janusz Leon
Wiśniewski do Grocholi i Kalicińskiej naturalnie przystaje. Przy lekturze obu
pań nie trzyma mnie żadna emocja ani element poznawczy, za to Janusz Leon
jakimś cudem potrafi zagrać na tych właśnie moich czytelniczych strunach. Wolę
jednak gdy publikuje solo niż w duecie.
Struna, czyli mężczyzna w wieku 43 lat, krytyk muzyczny,
były wykładowca wyższej uczelni jest jednym z dwojga głównych bohaterów
najnowszej powieści Wiśniewskiego, napisanej wspólnie z Rosjanką Iradą
Wownenko. Imienia ani nazwiska Struny nie poznamy, nie wiadomo, dlaczego. Druga
postać, z perspektywy której patrzymy na wydarzenia, to kobieta, moskwianka
Anna, źle zamężna pracownica Archiwum Państwowego. Anna ma prawie czterdziestkę,
co świadczy także o tym, że przesuwa nam się tzw. wiek balzakowski. Kiedyś
najciekawszymi bohaterkami były kobiety o co najmniej dekadę młodsze. Czy
podobnie głupie, żeby spełniać wymagania, znosić humory męża-tyrana, egoisty i idioty?
Często tak bywało, ale w 2010 roku (data wydania rosyjskiego) taki rys
psychologiczny ponętnej i inteligentnej heroiny trzeba ocenić z surowością
równą tej, z jaką Struna beszta pewnego dyrygenta wykładającego bzdury
słuchaczom moskiewskiego konserwatorium. No ale może w Rosji i Polsce kobiety
rzeczywiście wolą trwać w bezsensownych związkach niż zaczynać nowe życie
jeszcze przed poznaniem innego mężczyzny. Warto by zrobić jakiś sondaż. Anna
jest więc, mimo powabu i intelektu, nieszczególnie rewelacyjną partią dla może
i pogubionego geniusza muzycznej krytyki. Mówiąc krótko i nieszowinistycznie,
część pisana przez Wiśniewskiego zdecydowanie przewyższa tę spod pióra
Wownenko. To on wymyśla bardziej intrygujący świat, zapełnia go celnymi i
zaskakującymi obserwacjami (wykład o podwiązkowej modzie w moskiewskim metrze naprawdę
godny podziwu), wreszcie stwarza ciekawszą kobiecą postać: polonistkę z
Krakowa, Joannę, trzeźwo, lecz i głęboko w Strunie zakochaną. Joanna to taka
pani Wąsowska z Prusowej „Lalki”, kobieta idealna, z męskich marzeń, pewnie
nieistniejąca, czuła, towarzysząca, ale również mająca własne życie, potrafiąca
wytłumaczyć, zainspirować, uleczyć. Tymczasem niewolnica Anna czeka na swojego Wrońskiego,
prowadząc osobisty dziennik samotności we dwoje. Często wieje tu przezroczystością
i przewidywalnością, co podkreśla się i graficznie. Opowieść Anny wydrukowano
delikatniejszą czcionką niż narrację mężczyzny.
Rzucił mi się w oczy na okładce którejś z poprzednich książek Janusza Leona Wiśniewskiego autorski apel o to, by dano mu już spokój z tą „Samotnością w sieci”. Nie da rady. Na obwolucie najnowszej czytamy hasło: „Powieść na miarę SAMOTNOŚCI W SIECI
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
………………………………………
Janusz Leon Wiśniewski, Irada Wownenko MIŁOŚĆ ORAZ INNE DYSONANSE, ZNAK, 2012
Monday, November 19, 2012
Gabriel Leonard Kamiński PAN SWEN ALBO WROCŁAWSKA ABRAKADABRA
Zaczyna się
książka Gabriela Leonarda Kamińskiego opowiadaniem pt. „Głowa pana Lenki”,
klasycznie surrealistycznym obrazkiem wziętym z chłopięcej wyobraźni. Jest
lipiec 1957 roku, gdy grupka dorastających nastolatków spotyka na swej drodze
nie pana Lenkę, sąsiada z poddasza czynszowej kamienicy, lecz jego głowę, która
wybrała się na zakupy. Koniec zbioru PAN SWEN ALBO WROCŁAWSKA ABRAKADABRA to z
kolei nowela o depresji tytułowej postaci, dawniej barwnego człowieka-prestidigitatora,
teraz, w czasach nam współczesnych, smutnego, niemal przezroczystego dla familijnych
parkowych grillerów staruszka. Świat rozpięty pomiędzy PRL-em a nową Rzeczpospolitą
(mniejsza już o jej numer porządkowy) to epoka dojrzewania i przemijania jednego
pokolenia, wywodzącego swój założycielski mit z podwórkowych zabaw we wrocławskiej
dzielnicy Fabryczna. Tu rodzą się w latach powojennych polscy Tomkowie
Sojerowie i Hakowie Finowie, Apacze i kowboje. O tym, że ktoś mieszkał przy
dzisiejszej ulicy Hallera czy Alei Pracy przed nimi, kiedy te miejsca inaczej
się nazywały i wyglądały, dowiedzą się oczywiście później, także z książki
urodzonego w 1957 roku autora, od 54 lat mieszkającego we Wrocławiu i, zdaje
się, twórczo na Wrocław chorego.
Na początku
zatem w postaci wesołego i serdecznego pana Swena, dzielnicowego barona Münchhausena,
który potrafi wejść do butelki i tańczyć na zapałce, ogniskują się dziecięce
marzenia o niezwykłym, pełnym przygód życiu, zaczarowanych, niepodobnych do
siebie dniach. Z biegiem lat pan Swen stanie się bohaterem następnych mitów:
mitu o upływie czasu, nieuchronności zmian (raczej na gorsze) oraz mitu o
ludzkim losie zależnym od tzw. wichrów historii. Gabriel Leonard Kamiński
przedstawia w ABRAKADABRZE również zaświat Breslau, chwile oblężenia i
transportów, ale nie poprzez epicki opis zbiorowych dramatów, publicyzujące
dialogi, tylko przez pryzmat historii pewnego chłopca i jego rodziny.
Czarodziejski Swen okazuje się Niemcem, który w polskim Wrocławiu został i może
dlatego tak jest inny od innych dorosłych, w nadgodzinach sporządzajacych przedsiębiorczy
bilans. Alternatywnie mógł wyjechać po kapitulacji z matką do Bawarii, pójść na
studia muzealnicze, nad Odrę wrócić na progu nowego stulecia jako turysta. W swym
zbiorze opowiadań układających się w fabularną całość Kamiński przypomina
jeszcze o mieście prastarym, ponad tysiącletnim, ani Wrocławiu, ani Breslau, akcentuje
ciągłość, wymiar, jakiego często tutejszym mieszkańcom brakuje. Z jednej strony
książkę Kamińskiego można zaliczyć do literatury fantastycznej,
fantasmagorycznej, z drugiej do twórczości zanurzonej w lokalność. W klimacie
jest i przygodowa, i sentymentalna, zarówno baśniowa, jak realistyczna. Pięknie
współgrają ze słowami grafiki Teresy Rachwał. Można to wszystko gnieść w
szufladzie z Schulzem lub Michaux, ale czy trzeba?
Wrocławska
choroba Kamińskiego ma też czysto poetyckie objawy. W listopadzie ukazuje się
bowiem tom wierszy WRATISLAVIA CUM FIGURIS, gdzie znajdziemy i Górkę
Blacharską, i ulicę Hallera, Gajowicką, Stalowowolską, Szewską, Ruską. Każda z
nich pamięta własną biografię – element biografii miasta. Grabiszyńska ciągle
czuje zagazowany strach mieszkańców,
Powstańców Śląskich przyznaje, że jest bezstronnym świadkiem dziwactw historii, która buduje u mego boku galerię połączoną / z
okolicznym bazarem / koroną zanikających powoli drzew. Kościuszki dopowie:
Moje
pole bitwy,
dwa sąsiadujące ze sobą skrzyżowania
rozdzielające miasto na pół -
to świecące blichtrem, i to spracowane (...)
Tu postna lekcja przemijania
rozrzedzona tanim winem
biegnie na ślepo przez Pułaskiego i Krasińskiego
bez przerwy na refleksję,
jak powtórka z wielkiej historii,
bez wyrzutów sumienia.
dwa sąsiadujące ze sobą skrzyżowania
rozdzielające miasto na pół -
to świecące blichtrem, i to spracowane (...)
Tu postna lekcja przemijania
rozrzedzona tanim winem
biegnie na ślepo przez Pułaskiego i Krasińskiego
bez przerwy na refleksję,
jak powtórka z wielkiej historii,
bez wyrzutów sumienia.
Świetnie, że swoją lekcję przemijania Gabriel Leonard Kamiński odrabia
na oczach czytelników, bo jego prozatorsko-liryczna przerwa na refleksję i
powtórka z dziejów konkretnego miasta otwiera jeśli nie sumienia, to głowy,
inspiruje do serdecznego intelektualnego spaceru po bruku i zieleni, wśród
cegieł i drzew należących i nienależących do nas, do nich i do tych, których
jeszcze nie ma.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
........................................
Gabriel Leonard Kamiński PAN SWEN ALBO WROCŁAWSKA ABRAKADABRA, Wydawnictwo FORMA, Książnica Pomorska. Szczecin, Bezrzecze, 2012
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
........................................
Gabriel Leonard Kamiński PAN SWEN ALBO WROCŁAWSKA ABRAKADABRA, Wydawnictwo FORMA, Książnica Pomorska. Szczecin, Bezrzecze, 2012
Subscribe to:
Posts (Atom)