Monday, December 26, 2011

2011 - podsumowanie


Najważniejszą wiadomością mijającego roku, jaką wrocławski świat kultury otrzymał w prezencie, było ogłoszenie Wrocławia Europejską Stolicą Kultury 2016. I tego czerwcowego wydarzenia nic do końca grudnia nie było w stanie przebić. Nawet Europejski Kongres Kultury, o którym można powiedzieć właściwie tylko tyle, że się odbył. Wbrew autopeanom organizatorów niewiele wniósł do świadomości kulturalnej mieszkańców tzw. starego kontynentu, nie przyniósł również wyjątkowych przedstawień ani koncertów. Trzy interesujące wystawy (kolekcja Wernera Nekesa, rzeźba Mirosława Bałki i zbiór pt. "Jutro nie umiera nigdy") to żenująco mało na tak drogie i dęte przedsięwzięcie. Do topu nie zaliczam muzycznych spotkań Krzysztofa Pendereckiego z Aphex Twinem oraz Jonnym Greenwoodem, bo zagraniczni artyści byli we Wrocławiu przejazdem. Ich koncerty w Hali Stulecia poprzedzały występy na festiwalu Sacrum Profanum w Krakowie. Europejskiemu Kongresowi Kultury należała się absolutna wyłączność.

Skoro zaczęliśmy od rozczarowań to jeszcze jedno: zawieszenie, jakie miastu Wrocław dolega w sprawie dwóch miejskich teatrów. Nie wiadomo, kto przejmie Wrocławski Teatr Lalek po odejściu Roberta Skolmowskiego (z dniem 31 grudnia), nie wiadomo także, co z fotelem dyrektora Wrocławskiego Teatru Współczesnego. Krystynie Meissner podobno kończy się kontrakt na szefowanie za kilka miesięcy (choć ma i siłę, i energię, i kreatywność, by zostać), więc wybór ewentualnego następcy powinien toczyć się już teraz. Meissner zrobiła dla naszego środowiska teatralnego więcej niż ktokolwiek w ciągu ostatnich 20 lat, powołując do życia festiwal Dialog, dając wiarę talentom Klaty i Warlikowskiego zanim stali się mistrzami polskiej sceny, utrzymując reżysersko-menedżerski kontakt z publicznością. Tymczasem relacje wrocławskiego Ratusza z dyrektorką Współczesnego od pewnego czasu mocno kuleją. Prezydent chciał ją odwołać już dwa lata temu, tym razem sprawa wydaje się zatem przesądzona. Kto przyjdzie na miejsce jednej z najbardziej znaczących osobowości polskiego teatru w ogóle? Dziś nie wiadomo, co bardzo martwi. Na rynku nie ma armii specjalistów, co przerabialiśmy we Wrocławiu przy okazji kłopotów z obsadą szefów Teatru Polskiego czy Wrocławskiego Teatru Pantomimy. Sukces Lalek i pozycja Współczesnego zobowiązują do podjęcia niepochopnych działań. Najwyższy czas zacząć albo... przedłużyć umowę z Krystyną Meissner.

Na szczęście znakomicie sobie radzi Teatr Polski. Krzysztof Mieszkowski okazał się być doskonałym rozgrywającym, to zaproszeni przez niego artyści (Strzępka i Demirski, Klata) wygrywają ogólnopolskie (i nie tylko) festiwale. Swoją drogą trudno sobie wyobrazić wrocławski teatr bez Jana Klaty, który w nowym roku zdobędzie trzecią już tutejszą scenę. Po pracy we Współczesnym i Polskim, przyszedł czas na Capitol i prowokacyjny musical "Jerry Springer - The Opera". A to nie wszystko: w tym sezonie Klata wyreżyseruje jeszcze farsę "Czego nie widać" w Wałbrzychu, gdzie, znów nominowany do Paszportu Polityki Sebastian Majewski, od trzech lat tworzy głośny na całą Polskę teatr zaangażowany. Nie ustaje w swoim autorskim projekcie sceny zanurzonej w lokalności, wsłuchanej w społeczne nastroje legnicki Teatr im. Modrzejewskiej. Jacek Głomb (dziś senator RP) potrafi szokować decyzjami dziwnymi (rezygnacja z festiwalu prapremier Miasto), zadziwiać pomysłami wręcz cudownymi (nadanie dużej scenie imienia najwierniejszego widza Ludwika Gadzickiego), oferuje też oryginalny repertuar, choćby "Zrozumieć H", spektakl inspirowany biografią Henryki Krzywonos.

Świat filmowy Wrocławia, niegdysiejszego znaczącego centrum kina, od lat skupiony jest wokół przedsięwzięć Stowarzyszenia Nowe Horyzonty, z roku na rok coraz prężniejszego w staraniach przyciągania publiczności i gwiazd niemainstreamowych produkcji. Na Nowych Horyzontach i American Film Festival można zobaczyć tytuły, których ze świecą szukać w multipleksach. Ale: od tego roku w multipleksie właśnie (Heliosie przy ul. Kazimierza Wielkiego) funkcjonuje sala programowana przez Romana Gutka i jego współpracowników. Gutek miał objąć programowym patronatem przebudowane na Dolnośląskie Centrum Filmowe dawne kino Warszawa, stało się inaczej. Szkoda. Niepogodzone ambicje i interesy Odry Film i SNH to jednoznaczna porażka. Artystycznie wrocławscy filmowcy banku nie rozbili. Waldemar Krzystek przedstawił "80 milionów", Wiesław Saniewski "Wygranego", ale to "Daas" młodego Adriana Panka wzbudził największe zainteresowanie krytyków, dowodząc niespodziewanie, jak żywe może być kino historyczne. Trzeba jeszcze odnotować ekranowy debiut w głównej roli wrocławskiej aktorki Heleny Sujeckiej, która fantastycznie zagrała Kitkę w "Cudownym lecie", bardzo udanym cygańsko-cmentarnym romansie Ryszarda Brylskiego.

Wśród niewątpliwych zwycięstw 2011 roku trzeba wymienić przede wszystkim: otwarcie Galerii Sztuki Współczesnej na odnowionym strychu Muzeum Narodowego we Wrocławiu oraz start Muzeum Współczesnego w schronie przy Legnickiej. Obie propozycje to zjawiska dużej klasy na mapie nie tylko dolnośląskiej sztuki. Znakomicie rozwija się projekt Joanny Stembalskiej "Out of Something" w BWA Awangarda, czyli unikatowa na skalę ogólnokrajową prezentacja urban artu. Warto też pamiętać o wizytach w BWA Design (w roku 2011 m.in. świetna wystawa Ewy Kuryluk) oraz w Entropii. W malutkiej galerii przy Rzeźniczej udaje się często obejrzeć rzeczy zapadające w pamięć, jak ostatnio obrazy Ewy Harabasz, łączącej barokowe malarstwo Caravaggia z przekazem współczesnych nam mediów. W mieszczącej się w ratuszu Galerii Patio Muzeum Miejskiego szanse na pokazanie własnych talentów zdobyli młodzi artyści pochodzący ze stolicy Dolnego Śląska. Patio Młodych to świetna inicjatywa, choć wystawianej tu właśnie Ance Mierzejewskiej należałaby się dużo większa ekspozycja. Na szczególne wyróżnienie w 2011 roku zasłużyło Wro Art Center, przestrzeń spotkań z najnowszą sztuką mediów. Biennale Wro było już tradycyjnym sukcesem, ale o wszystkich wystawach przy ul. Widok dałoby się powiedzieć to samo. Aktualnie zachwycają przepiękne, klimatyczne obiekty medialne Izabelli Gustowskiej.

Godne uwagi i emocji wieczory muzyczne odbywają się już nie jedynie co piątek w Filharmonii Wrocławskiej. I wcale nie zaproszeni artyści z zewnątrz zdają się najbardziej interesujący. Wrocław dorobił się kilku zespołów na wysokim poziomie. To już nie tylko odmłodzone tutti symfoniczne, ale też chwalony wszędzie chór, kameraliści z Leopoldinum, Wrocławska Orkiestra Barokowa, Lutosławski Quartet. Niemal każdy występ, a zwłaszcza nagranie, staje się wydarzeniem. Szkoda, że tegoroczny festiwal Wratislavia Cantans przemknął bez głośnego echa. Winny temu był pomysł organizacji imprezy w trzy kolejne weekendy zamiast tygodniowej kumulacji, jak bywało wcześniej. Operze Wrocławskiej średnio wyszły tegoroczne superprodukcje. Ani "Turandot" na Stadionie Olimpijskim, ani "Kniaź Igor" w Hali Stulecia nie zaimponowały artystycznym rozmachem, lecz zirytowały rozmachem na siłę. Głosowo przeciętne, niezbyt widowiskowe spektakle przyciągnęły widzów, którzy, niestety, wychodzili zawiedzeni. Na czerwcowy "Bal maskowy" pewnie przyjdą, ale jeśli i ten nie wypali, kolejne tytuły megaprodukowane mogą ponieść również frekwencyjną porażkę. Za to w domowym budynku przy Świdnickiej zawsze warto złożyć wizytę, bo poziom spektakli nie słabnie. "Don Giovanni" i "Pułapka" to najmocniejsze tegoroczne premiery operowe. Warto wspomnieć także o albumie naszego gitarowego wirtuoza Krzysztofa Pełecha, który zrealizował swoje marzenie, wydając płytę z koncertami. Przy Vivaldim towarzyszy mu Amadeus Agnieszki Duczmal, a w tytułowym "Concierto de Aranjuez" Joaquina Rodrigo sam Antoni Wit i orkiestra Filharmonii Narodowej.

Wrocławski rynek literacki trzyma się nieźle, choć do Warszawy czy Krakowa w tej dziedzinie nam jednak daleko. Zjawiskiem jest literatura czeska i słowacka wydawana przez zafascynowananych tematem młodych wrocławian. W wakacje mogliśmy na dodatek uczestniczyć w miesięcznym festiwalu spotkań autorskich z twórcami z Polski, Czech i Słowacji. O rewelacyjnej biografii Broniewskiego pióra Mariusza Urbanka napiszę osobno, tu chcę przypomnieć spełniony debiut maturzystki 2011 Sary Antczak. Jej napisana z Aleksandrem Małeckim powieść "Wolny i De Klesz" zwiastuje nowy talent, zajmuje fabułą (młody nauczyciel zaczyna pracę w szkole od wychowawstwa w trudnej klasie). Czekam na powstałą już podobno kontynuację. Trochę żał, że po Roku Różewicza zostanie nam jedynie jedno naprawdę istotne wydawnictwo, zbiór wywiadów "Wbrew sobie" ("Margines, ale" ukazał się jeszcze w 2010). 90. jubileusz takiego artysty warto by uczcić zdecydowanie bardziej okazale. Rozrzucony festiwal teatralny, album zdjęć i reprint "Kartoteki"... - mało! Za to zabłysło w 2011 światło dla Tymoteusza Karpowicza. Jest już pierwszy tom Dzieł zebranych poety niesłusznie zapominanego. Przyda się nowemu pokoleniu, które zaczyna mylić Karpowicza z Kasprowiczem.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI

Wednesday, December 21, 2011

JAMES BOND. SZPIEG, KTÓREGO KOCHAMY



Kochamy, kochamy, choć informacja o kontrakcie z Danielem Craigiem na 8 filmów raczej smuci. Craig nie jest najlepszym Bondem, nie jest nawet Bondem z podium wykonawców tej roli. Dwa ostatnie filmy serii były takie sobie, może najnowszy odcinek coś przełamie. Mimo przeciętnych scenariuszy sprzedały się świetnie, więc pewnie producenci uwierzyli w magię Craiga. To znakomity aktor, lecz Bond... przyzwoity. Za to najnowsza polska książka dotycząca filmowego serialu o przygodach 007 - PRZEDNIA! Dla tych, którzy chcą poznać kulisy powstawania kolejnych części - lektura obowiązkowa! Poniżej wywiad z autorem, Michałem Grześkiem:

Tuesday, December 20, 2011

KRYZYSOWE ZŁOTKA


A teraz z innej beczki.

W 2003 roku polskie siatkarki zdobyły mistrzostwo Europy, powtórzone po dwóch latach. Potem jeszcze dwukrotnie znalazła się nasza żeńska reprezentacja w najlepszej czwórce tej imprezy. Zdaje się jednak, że brązowy medal turnieju rozgrywanego w Polsce w 2009 to ostatni taki sukces w narodowej kobiecej siatkówce na lata. Przy podejściu, jakie prezentuje część zawodniczek, dzięki nadaktywności działaczy zmieniających trenerów jak Wlazły skarpetki, przy braku zdrowych relacji między kadrą a klubami trudno o optymizm.

Zaczęło się od kłopotów Andrzeja Niemczyka z samym sobą, później było już tylko gorzej. Nigdy nie udało się polskim zawodniczkom osiągnąć czegokolwiek istotnego na arenie światowej, co udawało się porównywalnym z nimi Holenderkom, Serbkom czy Niemkom. Złotka przegrywały na mistrzostwach świata najważniejsze mecze, World Grand Prix sztaby szkoleniowe zwykle odpuszczały, traktując ten ważny dla rankingu i prestiżu turniej ćwiczeniowo, jako inwestycję na przyszłość. Jaką przyszłość? Szczyt głupoty odbył się w tym roku, kiedy w trakcie przygotowań wymieniono Jerzego Matlaka na Alojzego Świderka, wcześniej pozwalając kluczowym siatkarkom na przerwę od reprezentacji. W momencie, gdy ważą się losy udziału Polek w igrzyskach olimpijskich.  Osobiście nie wierzę w awans z kwalifikacji kontynentalnych, bo trzeba by je wygrać (tylko jedna drużyna jedzie do Londynu), pokonać Rosję i inne, mocniejsze dziś od polskiej, ekipy. Nie widzę też wystarczającego zapału u naszych zawodniczek, może dlatego, że kobieca drużyna jest dla Polskiego Związku Piłki Siatkowej tą mniej wartą pieniędzy i zainteresowania.

Konflikt Matlaka z Katarzyną Skowrońską-Dolatą odbił się w bieżącym sezonie czkawką, ponieważ trener nie mógł skorzystać ani z narzekającej na urazy Joanny Kaczor, ani z chybotliwej fizycznie Anny Barańskiej-Werblińskiej. Wezwany za pięć dwunasta Alojzy Świderek próbował przestawić schematyczną grę przetrzebionej drużyny na styl nowocześniejszy, szybszy, w ciągu zaledwie kilku tygodni. Zdało się to na nic, bo drużyna przegrała World Grand Prix tak frajersko jak jeszcze nigdy. Do dziś nie mogę pojąć, jak, przy najłatwiejszym losowaniu w historii, można było nie wejść do finału WGP (nawet mimo kadrowych kłopotów). Wystarczyło zwyciężyć w jednym z dwóch meczów z Dominikaną. Może jednak zmiany odbyły się za szybko? Kontuzje Barańskiej, Kaczor, Katarzyny Gajgał, kompletnie niezrozumiała postawa Marioli Zenik czy Małgorzaty Glinki obnażyły słabość polskiej siatkówki kobiecej.

Tak dalej być nie może, że w najważniejszym okresie w wyjściowym składzie brakuje tylu podstawowych reprezentantek. Trzeba się wreszcie zastanowić, skąd te częstsze niż w innych zespołach narodowych urazy, a przede wszystkim zmienić mentalność gwiazdorek. Dlaczego wszystkie najlepsze drużyny świata przez lata grają w identycznych składach, rozsądnie i systematycznie odświeżanych, a my musimy co sezon klecić nowy team? Ktoś chce odpocząć w najgorszym z możliwych momentów, a w efekcie, najprawdopodobniej, nikt nie pojedzie na igrzyska, bo na igrzyskach Polska nie wystąpi. Wzorem niech tu będzie Angelina Grün, której gra, a nawet sama obecność w zespole pomogły Niemkom w idealnej chwili, podczas mistrzostw Europy i w czasie Pucharu Świata. Także dzięki temu utalentowane Niemki (prowadzone od 2006 roku - ! – przez Giovanniego Guidettiego) wypaliły wtedy, kiedy powinny i na Londyn mają zdecydowanie lepsze widoki niż dołujące w rankingu Polki, bez szans na interkontynentalny turniej ostatniej szansy.

Awans do igrzysk z pierwszego miejsca w majowych zawodach w Stambule byłby cudem, podobnym do złotego medalu wywalczonego w 2003 roku, również w Turcji. Jeśli się nie zdarzy, będzie to rzeczywisty początek końca wspaniałej fali popularności żeńskiej siatkówki w Polsce. Aby wzbudzić kolejną, potrzeba będzie następnego sukcesu, o który powalczą, mam nadzieję, nowe, bardziej zaangażowane w sport siatkarki z trenerem na lata, nie miesiące, oraz działacze z głową, nie tylko uśmiechem. 

Gdzie ich szukać?
GRZEGORZ CHOJNOWSKI      

Monday, December 19, 2011

PUŁAPKA (Opera Wrocławska)


Na światową prapremierę „Pułapki” Tadeusza Różewicza zaprosiła nas ostatnio Opera Wrocławska. Utwór zamówiło u kompozytora Zygmunta Krauzego miasto Wrocław, ten opracował także libretto (wraz z Grzegorzem Jarzyną). I co? I jak? – pytali mnie po premierze znajomi. Mam nadzieję, że poszli na przedstawienie niedzielne (ja widziałem sobotnie), bo kolejny spektakl zaplanowano na 22 stycznia, a potem dopiero 6 marca. Wolę polecać po obejrzeniu spektaklu. Kiedy miesiąc temu zachęcałem (sam zachęcony poprzez rozmowy z artystami) do wizyty w Hali Stulecia, by poobcować z „Kniaziem Igorem”, przedstawienia jeszcze nie widziałem. I odbierałem zażalenia, bo tzw. megaprodukcja okazała się statycznym przeglądem Borodinowych wojsk muzycznych zamiast widowiskiem przez wielkie W. Cóż za przyjemność spoglądać z oddalonego sektora na malutkie ludziki spacerujące po scenie i przemarsz kilkunastu koni. Dla samej muzyki?

Na szczęście „Pułapkę” przygotowano we wspaniałym gmachu macierzystym przy Świdnickiej. Cenię tę sztukę nie tylko za intelektualną i emocjonalną pojemność, także za formę. I właśnie ta forma stała się kluczem do operowego sukcesu dramatu, z powodzeniem wystawianego w teatrach (jest m.in. znakomita wersja Gabriela Gietzky’ego na afiszu wrocławskiego Współczesnego). Muzyka Zygmunta Krauzego udanie podkreśla groteskową nieprzystawalność postaci do sytuacji, w jakie złapał je czas i złudzenia. Korzystając z webernowskiego motywu, kompozytor zadziałał jak animator rytmu istnienia bohaterów w pułapce dziejów, społecznych stereotypów, męsko-damsko-rodzinnych relacji pozornych, indywidualnych tęsknot-potrzeb. Osoby tego dramatu zachowują się jak uczestnicy balu manekinów, co konwencja operowa idealnie oddaje. Nienaturalny śpiew doskonale pasuje do „epopei bycia nie na miejscu”, jak o Różewiczowej „Pułapce” pisano.

Nie byłoby zwycięstwa tego spektaklu bez Eweliny Pietrowiak. Większość widzów w kuluarowych rozmowach wychwalało pracę młodej reżyserki. Słusznie. To ona znalazła sposób na spięcie scenicznych elementów w całość. Na tyle, na ile pozwala operowa maszyneria, zdynamizowała akcję, harmonijnie używając mechanizmów, multimediów, a zwłaszcza aktorskich talentów drzemiących w wokalistach, nie zawsze mających szanse na przebudzenie. Tutaj wykazują się wszyscy, i jako amanci (amantki) z błyskotliwie wplecionej stylistyki starego kina, i jako bohaterowie tragedii z Holocaustem w tle. Jedyna mówiona scena przedstawienia (bardzo dobra!) dotyczy właśnie nazistowskiej grozy zagłady. Wokalnie i aktorsko świetny jest Mariusz Godlewski w trudnej roli Franza, wysokie loty (również w obu kategoriach) zalicza Joanna Moskowicz (Felicja). Ich zwiewny, melodyjny duet w sklepie z meblami to zaskakująca ozdoba spektaklu. Na gromkie uznanie zasłużył Wiktor Gorelikow jako żałośniejący patriarcha rodziny. Rola Ojca bywa najmocniejszą stroną teatralnych „Pułapek”, w operowej również należy do najlepszych. Zwracają uwagę Jacek Jaskuła (Max), Katarzyna Haras (Greta), Aleksandra Kubas (Ottla), ładnie się pokazuje Marek Łykowski, czyli Franz mały. Orkiestra czasem gra za głośno, przez co nie słychać fragmentów śpiewu (są napisy), ale trzeba przyznać, że Tomasz Szreder wykonuje naprawdę dużą pracę, by utrzymywać rytmiczne napięcia. W scenie snu niepotrzebnie mały Franz krzyczy na obudzenie (wystarczyłby wrzask dorosłego), dialog Grety z Maksem nazbyt się dłuży, co z kolei osłabia emocje ostatniej sceny (spotkanie Franza z Ojcem), ale finał robi wrażenie, dzięki reżyserce, kompozytorowi, dzięki autorowi tekstu, który w operze obronił się imponująco.

Obserwując to, co Ewelina Pietrowiak wyprawia ze współczesnymi utworami operowymi, jak inspiruje śpiewaków do aktorstwa, wzbiera we mnie chęć do obejrzenia klasyki w jej realizacji. Świeże spojrzenie reżyserki zaczynającej szefować artystycznie teatrowi im. Horzycy w Tarnowie bardzo by się przydało choćby „Kniaziowi Igorowi”. A poza tym, szkoda byłoby wykorzystywać taki talent jedynie do produkcji współczesnych, które mogą się zdarzać (zwykle dzięki publicznym mecenasom), mogą się nie ziszczać, choćby z powodu kryzysu. Z opery pt. „Pułapka” wyszedł pełnoprawny teatralny spektakl, poważny kandydat zarówno do Wrocławskiej Nagrody Muzycznej, co Teatralnej.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
................................................
Zygmunt Krauze PUŁAPKA, libretto wg dramatu Tadeusza Różewicza G. Jarzyna, Z. Krauze, scen. i reż. E. Pietrowiak, prapremiera w Operze Wrocławskiej, 17.12.2011

Saturday, December 10, 2011

BALLA, BALABAN, RUDIŠ – Czesi rządzą


Zdaje się, że czeska literatura po polsku to już zjawisko społeczne lub raczej społecznościowe. Coraz więcej się wydaje, poznajemy zupełnie nowych pisarzy, a przy okazji zwiedzamy typowe i nietypowe przestrzenie czeskiej (i słowackiej) duszy. Sygnał dał Mariusz Szczygieł bestsellerowym, również nad Wełtawą, „Gottlandem” i poszło. W forpoczcie znalazł się jeszcze Mariusz Surosz ze swoimi „Pepikami”, Jolanta Piątek i jej „Obrazki z Czech” oraz kolejna gawęda Szczygła pt. „Zrób sobie raj”. Dzięki tym tytułom weszliśmy pod sąsiedzką skórę, zawierając znajomość z często dziwacznymi mieszkańcami specyficznego lądu. Potem przyszedł czas na przyjaźnie bliższe. Wydawnictwo Atut osiągnęło sukces, wydając powieści Radki Denemarkowej i Oty Filipa, a także nagradzane Magesią Literą książki Violi Fischerowej. Teraz możemy literacko spotkać się z Jaroslavem Rudišem, Janem Balabánem, Vladimirem Ballą. Między innymi. Co ciekawe (i dziejowo naturalne), wśród wydawców nowej literatury z na-południa-od-Polski prawie sami Wrocławianie.

„Grandhotel” Rudiša promuje się sloganem o czeskim Forreście Gumpie. Bohater tej powieści to trzydziestoletni odmieniec Fleischman (179 cm wzrostu, 73 kg wagi), fascynat pogodowych zmienności, sierota, wieczne dziecko, pod-pracownik hotelu na szczycie góry Ještěd w pogranicznym Libercu (1012 m n.p.m.). Kiedy się urodził wraz z dziesiątką innych niemowlaków, „jedenastu świeżo upieczonych ojców (...) wyruszyło zapić swoje wielkie szczęście, o którym myśleli, że potrwa całą wieczność. Wrócili późno w nocy w uwalanych garniturach z tesilu i z rozmazaną szminką na policzkach”. Zwyczajny małomiasteczkowy obrazek, jakich tutaj wiele. Jednakże jest w dynamicznej, napisanej lekko i krótko, książce urodzonego w Turnovie Rudiša (o rok starszego od Fleischmana) coś wdzięcznie ujmującego: marzenie o chmurach, o lepszym świecie, realizowane bez pompy, mimochodem, mimo zdarzeń. Gdy w finale bohater unosi się w balonie z gderliwym opiekunem-kumplem w przestworza, czujemy uwolnienie. Od codzienności, od historii. Każdy ma własną wizję hepilajfu, Fleischman swoją spełnia.

Postaci serii układających się w spójną opowieść nowel nieżyjącego od roku Jana Balabána wędrują przez ostrawski świat bez marzenia. Starają się wprawdzie uchronić resztkę nadziei, wiary, skoro miłości zatrzymać się nie da, lecz wpadają w sidła melancholii i rozpadu. Tę prozę smutnego realizmu nagrodzono w Czechach tamtejszą Nike dwukrotnie, jako Książkę Roku i Książkę Dziesięciolecia. Polskiego czytelnika podobny wybór musi zaskoczyć, bo stereotypowo czeska literatura kojarzy się z uśmiechem i dystansem. Takich luzaków-artystów opisuje na przykład Szczygieł. A to przecież nie tak, zwykle nie tak. Balabán nie wyszukuje osobliwości, nie buduje mitu, pisze jak jest, z poetycką nadwrażliwością i oceanicznym współodczuciem. O tym, że żona z mężem ledwo razem wytrzymują, o tym, że drobiazg potrafi zatruć najpiękniejszą chwilę. Sam pisarz określa swoich bohaterów zdaniem: „To normalni ludzie, którzy przegrali, ale jeszcze się nie rozbili”. Ludzie wierzący. Tacy właśnie są także Czesi.

I Słowacy. Mieszkający i pracujący jako urzędnik w 40-tysięcznej miejscowości Nové Zámky Vladimir Balla tworzy wyłącznie opowiadania. Ich motorem jest obserwacja życia, płynącego obok zanurzonego w życiu, ale osobnego autora-samotnika. Obserwuje z zaciekawieniem i obawą, że „coś się nagle okaże o świecie, w którym żyjemy, a zwłaszcza o nas”. Murarz z noweli „Obcy” nie chce spojrzeć w lustro, czyżby z lęku przed pewną ostatecznością? Mężczyźnie ze „Stosunku” brakuje końcowej ochoty-odwagi, by zagadać do kobiety, wybiera autsajderyzm, nie taki wcale najgorszy sposób na siebie. Sceptycyzm, nuda, zgorzknienie biorą się z życiowego „koszmarnego bagażu”, nie zwalczymy ich nigdy, możemy je wypisać, wyrazić, wyczytać, upuszczając sobie złej krwi.

I już, i tyle.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
..........................................
Jaroslav Rudiš GRANDHOTEL, przeł. K. Dudzic, Good Books, 2011
Jan Balabán MOŻLIWE, ŻE ODCHODZIMY / WAKACJE, przeł. J. Różewicz, Afera, 2011
Balla ŚWIADEK, przeł. J. Bukowski, Biuro Literackie, 2011

Tuesday, December 6, 2011

Angelus 2011 (reportaż)

Do posłuchania relacja z gali i kilka pytań (z odpowiedziami) na temat formuły Nagrody Literackiej Europy Środkowej Angelus:

Sunday, December 4, 2011

BLANCHE I MARIE (Teatr Polski we Wrocławiu)


Najlepsza (według krytyków zapytanych przez miesięcznik Teatr) scena w Polsce często oddaje ostatnio swoje deski w ręce debiutantów lub reżyserów najmłodszego pokolenia. Nie zawsze z pełnym sukcesem, ale po udanym „Farinellim” Łukasza Twarkowskiego, który z Bartoszem Porczykiem stworzył teatr na poziomie off-broadwayowskim, udała się również pierwsza realizacja Cezaremu Iberowi.

Jeśli widz zna historię histerycznych widowisk profesora Charcota, początki psychoanalizy Freuda i mroczną legendę kliniki w Salpetriere, przez pierwszą godzinę przedstawienia może słyszeć, zbyt uważnie nie słuchając, bo jest to raczej okraszone kilkoma towarzyszącymi filmami czytanie tekstu niż inscenizacja. Poznajemy psychoanalizonarracyjny kwartet, dowiadujemy się, kto pełni w nim jaką rolę, na pierwszy plan wysuwa się postać Blanche (bardzo dobra w fizycznie niełatwym wcieleniu Anna Ilczuk), czyli asystentka i przyjaciółka Marii Skłodowskiej-Curie, wcześniej najsłynniejsza pacjentka niesławnego szpitala. Iber zaproponował konwencję wspólnotowego seansu prowadzonego przez Freuda (Michał Opaliński), lecz nie potrafił, wraz z aktorami, wprowadzić publiczność w stan podwyższonego zainteresowania, nie mówiąc o teatralnej hipnozie. Zbyt dużo tu słów wprost, za wiele relacji, spowiedzi, gadania, za mało czegoś więcej.

Owszem, budzi szacunek debiutancka oszczędność (także scenograficzna), ale przydałoby się trochę tego, co decyduje o atrakcyjności przekazu, chciałoby się liczniejszych dialogów zamiast monotyrad. Zatem dopiero druga część „Blanche i Marie”, mniej więcej od wizyty Jane Avril-Haliny Rasiakówny (jak ona to robi, że z dwugodzinnego spektaklu tak mocno pamięta się jej krótki epizod?), robi wrażenie. Głos zabiera zakochana w żonatym mężczyźnie Maria (umiejętnie wyważona Marta Zięba), dochodzi do siostrzanych zapasów, Charcot (Wiesław Cichy) staje się Prosperem, biało-czarna stylistyka tego, co widać ustępuje pola rumieńcom tego, czego nie zauważymy oczami ani nie usłyszymy przez uszy.

Mniej eseju, więcej teatru, a debiut Ibera byłby bezdyskusyjnym wydarzeniem, bo w treści nie odkrywamy niczego nowego. Ludzką, kobiecą stronę noblistki znamy przecież nie od 2011, czyli Roku Skłodowskiej-Curie, a jej szczerze w końcu wyartykułowana wśród serii uników pochwała pierwiastka miłości jest może i dobrą, lecz nieolśniewającą nowiną.

Z Ibera będą ludzie, proszę to zapamiętać, oglądając ten niedoskonały, subtelny, nieźle zagrany spektakl.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.........................................
Per Olov Enquist BLANCHE I MARIE, reż. C. Iber, Teatr Polski we Wrocławiu, 4.12.2011

Friday, December 2, 2011

Czy Angelus ma sens?

Czy Angelus (w takiej formule) ma sens?

Takie pytanie kołacze się nie tylko w mojej głowie od pewnego czasu i wyjawia swoje istnienie w kuluarowych dyskusjach podczas autorskich spotkań w tzw. Salonie Angelusa. Już po raz szósty uczestniczą w nich czytelnicy różnych pokoleń, mniej lub bardziej licznie, bywa, że zaglądnie tu jakiś krytyk (rzadko) czy juror (w tym roku widziałem dwóch). Autorzy z zagranicy i tak się dziwią frekwencji, autorzy z Polski mają największe wzięcie (jak choćby teraz Wojciech Tochman). Więc skąd otwierające pytanie egzystencjalne?

1. Bo to jest nagroda jednak mało wyrazista. Ograniczanie się do obszaru (bardzo zresztą obszernego) tzw. Europy Środkowej wydaje się niejasne i naciągane. Od Albanii do Ukrainy, przez Austrię, Niemcy, ale już nie Francję ani Belgię czy Szwajcarię. Publiczność tego nie chwyta, więc, w konsekwencji, nie ma na przykład zainteresowania telewizji (choć kiedyś było). A gale Angelusa, w porównaniu do innych imprez literackich, to światowa ekstraklasa.

2. Bo książki zgłaszane przez wydawców, a później wybierane przez dziesiątkę jurorów do półfinałowej czternastki i finałowej siódemki opowiadają przede wszystkim o jednym: ludzkim losie w wichrach historii. W finale 2011 nie ma propozycji, która by taki schemat przełamała.

3. Bo dotąd nawet wrocławianie nie mają pojęcia, kto dostał nominacje (i za co), a nawet kto zwyciężył. Nagroda Nike (a także wyróżnienie przyznawane w Gdyni) wygrywa w zawodach na uwagę, co Angelusowi coraz mocniej doskwiera.

Więc może lepiej zainwestować te 150 tysięcy dla pisarza/pisarki plus 20 tysięcy złotych dla tłumacza/tłumaczki bardziej spektakularnie i konkretnie? Czyli poszerzyć zakres do całej Europy, skoro Wrocław to Europejska Stolica Kultury 2016. Przy takim założeniu promowanie Angelusa byłoby już czystą formalnością, bo nagroda zyskałaby na prestiżu, porzucając prowincjonalizujące geograficzne limity. A wtedy łatwiej mogliby wydawcy skłonić autorów/autorki do pojawienia się w komplecie na gali, co dziś się nie zdarza (w tym roku brakuje dwojga). To ciągle będzie polska nagroda (dla książki opublikowanej po polsku), a równocześnie europejska, swoiste mistrzostwa Europy w konkurencji powieść (z czasem nie tylko powieść).

I myślę, że nie ma na co czekać. Do 2016 roku nowy Angelus zdążyłby okrzepnąć, będąc koronnym punktem eurostołecznych imprez kulturalnych.

A regulamin i tak trzeba zmienić, bo punkt 1 pierwszego paragrafu mówi o współorganizacji konkursu z "Dziennikiem" (takiej gazety już nie ma), bo punkt 2 paragrafu czwartego błędnie podaje kwotę nagrody dla tłumacza (to 20, nie 10 tysięcy złotych), współfinansowanej przez wałbrzyską PWSZ im. Angelusa Silesiusa (o czym informacji w regulaminie zamieszczonym na oficjalnej stronie www.angelus.com.pl 3 grudnia 2011 nie ma).
GRZEGORZ CHOJNOWSKI

PS
Tegorocznego Angelusa zdobyła Swietłana Aleksijewicz i tłumacz jej książki pt. WOJNA NIE MA W SOBIE NIC Z KOBIETY Jerzy Czech.