Tuesday, October 30, 2012

80 MILIONÓW


Od jakiegoś czasu wchodząc do radia widzę na ścianie plakat filmu 80 MILIONÓW w reżyserii Waldemara Krzystka. Ale nie ten, który wszyscy dobrze znamy od premiery i którego kopia zdobi okładkę książki Katarzyny Kaczorowskiej.


Ten nowy jest inny, mroczny, na pierwszy rzut oka zapowiada zupełnie odmienne kino. Jakiś thriller psychologiczny, kryminał lub horror. Zapewne przygotowano go na rynek amerykański, bo filmowe 80 MILIONÓW dostało od polskiej komisji przepustkę do wyścigu po Oscara w kategorii dzieł nieanglojęzycznych. Czy wygra? Zobaczymy, jaka będzie konkurencja, lecz trudno liczyć na pokonanie choćby austriackiej MIŁOŚCI. W ubiegłym roku nominowane W CIEMNOŚCI Agnieszki Holland wyraźnie odstawało od wybitnego irańskiego ROZSTANIA, więc sztuczny był optymizm. Z drugiej strony, sześć lat temu tę nagrodę zdobyło niemieckie ŻYCIE NA PODSŁUCHU, przeciętny film z błyskotliwym pomysłem, no i enerdowską historią w tle.

W 80 MILIONACH odżywa legenda Solidarności z lat 1980. Kiedy usłyszałem o tej nominacji do nominacji, pomyślałem: znowu? Znów polski film na eksport opowiada o przeszłości? W CIEMNOŚCI, KATYŃ (oba znalazły się w finałowej piątce), WSZYSTKO, CO KOCHAM – tak ostatnio wyglądały nasze propozycje. Trudno o bardziej znaczący komunikat dla świata. Albo II wojna, albo walka z komuną z czasów pięknej Solidarności. To zresztą także rzecz do refleksji i dla Polaków. Czy rzeczywiście wstając rano, idąc do pracy, jadąc na wycieczkę w Sudety, ciągle żyjemy tym, co było? Film Krzystka jest udany, z wszędzie chwaloną rewelacyjną rolą Piotra Głowackiego, wartką akcją, tematem, który działa (tytułowe 80 milionów to pieniądze dolnośląskiego związku, brawurowo podjęte z banku tuż przed stanem wojennym w słusznej obawie przed zablokowaniem przez władzę związkowych kont). Krzystek robi wyłącznie rzeczy dobre i bardzo dobre, a polska historia wolnościowo-komunistyczna wyrosła już na naczelny motyw jego filmografii i nie tylko. Warto pamiętać choćby o spektaklu na podstawie powieści Piotra Siemiona NISKIE ŁĄKI, granym kilka lat temu we Wrocławskim Teatrze Współczesnym. Czy jednak 80 MILIONAMI da radę pokonać meandry amerykańskiej dystrybucji, dotrze do świadomości członków hollywoodzkiej Akademii, trafi w ich gust? 30 lat po nominacji dla CZŁOWIEKA Z ŻELAZA? W kompletnie odmienionej rzeczywistości, gdy Polska stała się zieloną wyspą, ale przestała (i dobrze) interesować świat ważkością aktualnych zdarzeń. Może świat się zauroczy „naprawdę fajnym filmem” (jak celnie napisał robercik 69 w recenzji na portalu film.gazeta.pl), może świat zauważy naszą przeszłościową monotonię i od niej odpocznie. Bo za rok lub dwa ani chybi przyjdzie do Ameryki pojechać z WAŁĘSĄ Wajdy.

Książka wrocławskiej dziennikarki, powstała niezależnie od filmu Krzystka, na eksportowe życie nie ma szans. Nie dlatego, że nie zasługuje. To znakomity, dynamiczny, wyczerpujący (Anglicy używają w takim kontekście słowa resourceful) reportaż z akcji i reakcji, napisany z dzisiejszej perspektywy, po kwerendach w archiwach, bibliotekach, a przede wszystkim po rozmowach z ludźmi. Bohaterami obydwu stron barykady: Józefem Piniorem, Władysławem Frasyniukiem, ale też Czesławem Kiszczakiem. Jest i szczere wyznanie Tomasza Surowca, byłego kierowcy MPK, wrocławskiego odpowiednika Henryki Krzywonos. Od niego zaczął się słynny strajk w sierpniu 1980. Kaczorowskiej opowiada o współpracy z SB: - Gdybym zrobił komuś krzywdę, chyba bym to czuł. Jak mnie zarejestrowali, to znaczy, że coś podpisałem, ale wiem też, że niczego złego nie zrobiłem”. I dodaje: „Ale książkę kupię. Dam wnukom, niech wiedzą, że miały dziadka agenta”. Po czym murem za współtowarzyszem akcji z grudnia 1981 stają ówcześni koledzy: „Ja wiem, że to uczciwy człowiek” (Huskowski), „gdyby cokolwiek podpisał, to władza miałaby fenomenalny materiał propagandowy” (Pinior).

Kaczorowska kreśli portret czasów i ludzi, pisze relację, po którą sięgać się będzie pokoleniami, gdy zabraknie uczestników tamtych wydarzeń (Piotra Bednarza już brakuje), a także nastoletniej wówczas Kasi, wspominającej wypad z mamą na Partynice, rockowy koncert na Wyspie Słodowej czy zobaczoną we Współczesnym DŻUMĘ, spektakl Kazimierza Brauna. Dowiedzą się z tej książki czytelnicy, co grało radio (Maanam, Perfect), czego grać nie mogło (Miki Mausoleum), kto był zatrzymywany, kto zbierał laury, kto pisał artykuły inspirowane przez władze, kto był internowany. I tak dalej. Dziś jesteśmy tymi nieustannymi martyrologicznymi rekolekcjami mocno zmęczeni (ja jestem), dlatego w  przyszłości książka może mieć jeszcze większe powodzenie, dzięki treści i reporterskiej formie. Jej wartością są również relacje kobiet, które, jak np. Agnieszka Sidorska czy Maria Chojnacka, nie tylko świadkowały męskiej wojnie o wolność. Oprócz wciągającego tekstu ilustracje, dokumenty, skany materiałów operacyjnych i prasowych. No i kilka drobiazgów skłaniających do myślenia. Że Bednarz i Frasyniuk dostali Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski od innego prezydenta niż Pinior. Że komunistyczny wyrok na Piniorze uchylono dopiero po interwencji Jana Nowaka-Jeziorańskiego i nagłośnieniu sprawy przez, uwaga, Jerzego Urbana na łamach tygodnika NIE. Że dzisiejszej Solidarności daleko do Solidarności.

Bardzo dobre 80 MILIONÓW Katarzyny Kaczorowskiej to konieczne uzupełnienie fajnego filmu Waldemara Krzystka. I na odwrót. W Ameryce obejrzą sam film, co nawet na nominację może nie wystarczyć.  
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
...............................................

Katarzyna Kaczorowska 80 MILIONÓW, Muza, 2011

Wednesday, October 24, 2012

Miljenko Jergović SRDA ŚPIEWA O ZMIERZCHU W ZIELONE ŚWIĄTKI


ANGELUS 2012. Zwycięzca zasłużony. Najlepsza książka z siedmiu wspaniałych. Fragmenty SRDY... w interpretacji Justyny Antoniak. Posłuchajcie:

Joanna Kuciel-Frydryszak SŁONIMSKI. HERETYK NA AMBONIE



– Świetnie wyglądasz” – usłyszał Antoni Słonimski od znajomego. Odpowiedział: – Wyglądam i czuję się tak jak wyglądają i czują się zwycięzcy”. Ale Joanna Kuciel-Frydryszak nazwała drugą część swojej biograficznej książki o Słonimskim Mickiewiczowską frazą „Wiek męski – wiek klęski”, bo za życia jej bohater jednak często przegrywał, a i po śmierci zwycięstwo nie wydaje się jednoznaczne. Słonimski nie istnieje w panteonie ciągle czytanych polskich poetów, a poetą właśnie czuł się najmocniej. Jarosław Iwaszkiewicz, w latach powojennych jego wielki antagonista, mówił za to już przed wojną, że pod maską aroganta, krył się nie bardzo szczęśliwy człowiek. O tym, jaki naprawdę był Antoni Słonimski, legendarny publicysta, felietonista, autorytet, artysta, prezes Związku Literatów Polskich, stara się opowiedzieć wartko, reportersko napisana książka byłej dziennikarki.

Śledzimy biografię Słonimskiego od rodzinnych początków, kiedy Tolek hołubił ojca, nie doceniając matki („pospolita”) do dni ostatnich, do śmierci na skutek wypadku samochodowego w latach 70. ubiegłego wieku. Jest to też opowieść o burzliwym, rozłamanym na kilka epok, stuleciu Polski, wyzwolonej, wolnej, walczącej, wikłanej w historyczne zwroty, przewroty, wybory i konieczności. Najbardziej malowniczy, także dla samego bohatera, jest okres dwudziestolecia międzywojennego. Wtedy młody Słonimski bryluje w życiu artystycznym i towarzyskim, przesiaduje i baluje w Picadorze, Ziemiańskiej, są obok niego kobiety, cieszy się sławą i karierą literacką. Płomiennie krytykuje nawet przyjaciół. Po recenzji z „Wariata i zakonnicy” Witkacy przenosi go na swojej liście kolegów z pozycji 4 na 37. Za atak na awangardę, kubizm Mieczysław Szczuka wyzywa Antoniego na pojedynek. Kula wystrzelona z pistoletu literata trafia w kolano malarza. Po latach poeta oceni to zdarzenie surowo: „Skończyło się to błazeństwo lekką raną i ciężkim pijaństwem”. Ale świat bywał piękny. W latach 30. pojawiają się ataki na Słonimskiego, którego pióro jeszcze się wyostrza. Walczy z, jak to ujmuje, „mniejszością endecką”, nacjonalistami profaszystowskimi z OZONU, pisze też krytyczne felietony na temat Żydów. Kuciel-Frydryszak poświęca zawsze gorącej sprawie żydowskiej cały rozdział, zatytułowany „Anty. Semita”, przypominając także pochodzenie Słonimskiego, w tym jego pradziada Abrahama Sterna, wynalazcę m.in. kalkulatora, protegowanego Stanisława Staszica. Potem nadchodzi wojna , powstaje słynny kiedyś wiersz „Alarm”, dzieje się życie na emigracji, pełne zgryzoty i tęsknoty. Wraca dopiero w 1951 roku, ogłaszając przy okazji przewrotny wiersz pt. „Moja trasa Z-W” (z Zachodu na Wschód).

Tłumacząc powrót, Słonimski podpiera się ideowością, pokojem, sprawiedliwością, braterstwem, patriotyzmem. Czesław Miłosz widzi to inaczej: „Wróciłeś, bo w Warszawie wydajesz dzieła poetyckie, masz pieniądze, apartament, kontrakt na przekład ‘Sonetów’ Szekspira”. Bo zostaje prezesem ZLP, wyjeżdża i reprezentuje, chcąc nie chcąc firmuje system. W odwilży bierze w obronę Hłaskę, wysyła po Noblu gratulacyjny telegram do Pasternaka, stawia się i płaci. Cenzura likwiduje nakłady jego przedwojennych książek. Po raz kolejny status Antoniego Słonimskiego się zmienia. W latach 60. jest już dysydentem, jeszcze tolerowanym przez władzę, po marcu 1968 staje się jej wrogiem, mówi o nim Gomułka w Tamtym przemówieniu.

Joanna Kuciel-Frydryszak przyjrzała się Słonimskiemu kompleksowo, z trzeźwym dystansem, lecz i narracyjnym zbliżeniem. Oddała mu sprawiedliwość, nie ukrywając bolesnych miejsc. Z być może wszystkich dostępnych źródeł (również dokumentów SB), dzięki rozmowom z żyjącymi przyjaciółmi i współpracownikami (m.in. Julią Hartwig, Katarzyną Herbert, Aliną Kowalczykową, Adamem Michnikiem) udało się sporządzić pasjonujący portret „Polaka maniakalnego”, postaci pękniętej, fightera, który „doskonale odnajdywał się w sporach i walce, a walcząc, bywał bardzo brutalny”. „Ale był także wrażliwym samotnikiem – dodaje biografistka – chłodnym intelektualistą i żywiołowym buntownikiem”. Kimś, kto jednocześnie wygrał i przegrał, „heretykiem na ambonie”.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
........................................
Joanna Kuciel-Frydryszak SŁONIMSKI. HERETYK NA AMBONIE, W.A.B., 2012

Thursday, October 11, 2012

Nobel dla Chińczyka (i bardzo dobrze!)



Mo Yana nagrodzono za to, że w swoich książkach miesza ludowe opowieści, historię i współczesność. Z pewnością wielu innych autorów i autorek zasłużyło na podobną laudację, wygrał ten z Chin. O polityczności wyboru nie mówmy, bo tym razem niewiele ma werdykt Noblowskich sędziów wspólnego z polityką, bardziej z geografią. Nikt rozsądny nie wierzył w październiku 2012 w zwycięstwo Europejczyka ani kogoś z obszaru obu Ameryk. Finał najpewniej rozegrał się między Afryką a Azją. Ale to akurat mało już istotne. Yan został drugim, a właściwie pierwszym Chińczykiem w gronie laureatów Nobla, bo zwycięzca sprzed 12 lat Gao Xingjian jest przecież emigrantem, mieszka we Francji i ma francuskie obywatelstwo. Mo Yana znają polscy czytelnicy zdecydowanie lepiej niż Xingjiana, którego jedyna książka wydana na naszym rynku to GÓRA DUSZY. Nie słyszałem też, żeby polskie teatry paliły się (nawet  po Noblu) do wystawiania jego dramatów. W dumnym z teatralnych tradycji Wrocławiu, mieście o mocarstwowych zapędach w tej dziedzinie, nikomu w duszy nie zagrała taka myśl. Mo Yan zaistniał już u nas za to dwiema powieściami, KRAINĄ WÓDKI i sagą OBFITE PIERSI, PEŁNE BIODRA. Po otrzymaniu tegorocznej Nagrody Nobla doczekamy się najpewniej kolejnych.

Laur dla Mo Yana nie może dziwić, nie tylko dlatego, że się o nim wspominało jako o jednym z faworytów. Jego proza jest dokładnie tym, co jurorzy Nobla lubią: epickim opisem świata i życia przepełnionego ludzką tragedią, lecz równocześnie niewygasającym humanizmem. Sportretowany w sześćsetstronicowej cegle wiek XX zawiera w sobie wszystko, czym ludzkość żyje od stuleci i er. Wojny, rewolucje, narodziny systemu, rozwój cywilizacyjny i w tej całej historii publicznej mały wielki człowiek. A raczej niemała (bo o obfitych kształtach) i niejedna kobieta. Mężczyźni sieją spustoszenie lub, jak główny męski bohater-dewiant, do niewielu rzeczy się nadają. Jeśli Xingjiana porównywano do Cortazara, Ionesco czy Becketta, Mo Yana trzeba zestawiać najtrafniej z Marquezem, może też Pamukiem, bywa i stary dobry Dickens wśród tych nawiązań oraz skatologiczny w poczuciu humoru Rabelais. Czyli rozmach i realizm (magiczny) plus sugestywne opisy, odważne sceny, głęboka wyobraźnia, ostry język, zaskakujące chwyty (mistrzowska końcówka).

W OBFITYCH PIERSIACH nietrudno zgubić wątek, zapomnieć, kim kto jest i kiedy coś się dzieje, za to w KRAINIE WÓDKI nie sposób się odnaleźć. O co zresztą autorowi chodzi. Tytułowy alkohol rzeczywiście się w tym postmodernistycznym tyglu literackich gatunków i tematów leje strumieniem, ze świadomości przechodzimy do oniryczno-delirycznej nierzeczywistości i z powrotem. Przypomina się Joyce, a przede wszystkim Faulkner, wcale nie w gorszej wersji, choć dla wrażliwych czytelników akapity i strony zapisane przez świeżo upieczonego chińskiego noblistę mogą być nie do przejścia. Oprócz alkoholizmu (trzeba jakoś przetrwać ten system, to życie) mamy legendarny chiński kanibalizm (jako odzwierciedlenie relacji społecznych).Ale najbardziej odjechane książki Mo Yana jeszcze przed nami. Swojego czasu trafiłem na angielski przekład następnego prawie sześćsetstronicowego utworu pod tytułem LIFE AND DEATH ARE WEARING ME OUT, czyli życie i śmierć wyczerpują (lub niszczą) mnie. Pan podziemnego świata, lord Yama, daje brutalnie zabitemu farmerowi szanse powrotu na ziemię w postaci osła. Tak świadkuje reformie rolnej, wielkiemu głodowi, z powodu którego znów umiera, by znowu powrócić jako, kolejno, wół, świnia, pies, małpa, a w końcu powitać XXI wiek w roli dziecka. W tle 50 lat chińskiej historii, przejście od idei socjalizmu przez reżim i rewolucję kulturalną do socjalistycznego kapitalizmu. Fascynująca (i szokująca) opowieść zaprawiona malowniczym okrucieństwem, stylistycznymi fajerwerkami i przedziwnymi (acz logicznymi) pomysłami (w chwilach śmierci Mao masowo padają na chińskiej wsi świnie).

Co ciekawe, nierzadko w powieściach Mo Yana (czy też Yana Mo, bo Chińczycy jak Węgrzy nazwisko umieszczają na początku)  pojawia się on sam jako jeden z bohaterów, ktoś puszczający oko, kontrolujący i dezorganizujący porządek. Co istotne, Mo Yan to pseudonim oznaczający milczenie. O tym pisarzu będzie się nie tylko u nas dużo mówić, zupełnie inaczej niż to bywało z licznymi laureatami Nobla w przeszłości. Z Francuzem Gao Xingjianem czy choćby zwycięzcą sprzed roku Szwedem Thomasem Transtroemerem na czele.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI           

Tuesday, October 9, 2012

Opera Wrocławska poniżej standardów


Nie sądziłem, że jeden z największych kulturalnych szoków przeżyję w Operze Wrocławskiej, którą nieraz z entuzjazmem chwaliłem za ekstraklasowy poziom. A jednak. Tak się właśnie stało podczas III Festiwalu Opery Współczesnej. Ludzie odpowiedzialni za program imprezy i jego realizację okazali się nieodpowiedzialni, zapraszając słynne zagraniczne przedstawienie, nie tłumacząc libretta. Na każdym szanującym się festiwalu (na przykład na wrocławskim Dialogu) publiczność ogląda spektakle obcojęzyczne z napisami. To absolutny i podstawowy standard. Nie rozumiem zatem, jakim cudem i dlaczego operę ZITRA SE BUDE (produkcja praskiego teatru narodowego) oglądałem bez napisów wyświetlanych zwykle (także w czasie repertuarowych spektakli Opery Wrocławskiej) na elektronicznym pasku. Ktoś próbował mi wytłumaczyć, że przecież przygotowywanie napisów na jednorazowy pokaz byłoby wręcz rozrzutnością. Wręcz przeciwnie. Po pierwsze, to wcale nie kosztuje dużo, po drugie, jeśli już porywamy się na tzw. festiwal i zapraszamy gości z zagranicy, to z szacunkiem dla ich pracy i dla zapraszanej widowni. Czy Roman Gutek powinien zrezygnować z prezentowania polskich list dialogowych na Nowych Horyzontach? A może pójdźmy jeszcze dalej i zamiast płacić tłumaczom książek po prostu sprzedawajmy czeskie powieści w oryginale.

ZITRA SE BUDE to prawdopodobnie świetny spektakl z najwybitniejszą czeską śpiewaczką i aktorką Soną Cerveną, która wraz z partnerami przez godzinę odtwarza ważną w czeskich dziejach historię procesu Milady Horakovej, jedynej kobiety skazanej na śmierć w Czechosłowacji lat 50. ubiegłego wieku. Treść opery, jak przeczytałem na amerykańskiej stronie Uniwersytetu w Austin, wypełniają w większości autentyczne słowa z procesu, fragmenty listów bohaterki do rodziny. Niestety, przez bezsensowną i szkodliwą decyzję owych odpowiedzialnych za operowy festiwal osób dostęp do pełni tego nagradzanego dzieła mają tylko nieliczni. Na miejscu artystów z Czech śmiertelnie bym się obraził, bo nawet na internetowej stronie wrocławskiej opery zabrakło streszczenia libretta. Klikamy na zakładkę i pusto. To niespotykany obciach i niesłychana niegościnność, nie wspominając o artystycznym profesjonalizmie. Nie można rezygnować z napisów w przypadku scenicznego dzieła tak mocno w treść zanurzonego, chwilami niemal dramatycznego, ze znaczącymi (zapewne) monologami Cerveny. Jeżeli Opera Wrocławska wyjedzie z „Pułapką” za granicę, miło będzie wykonawcom śpiewać tekst Różewicza w pustkę?

To, że widzowie pokazu we Wrocławiu wstali z miejsc i nagrodzili Czechów gorącą owacją tłumaczę na dwa sposoby: albo wśród moich sąsiadów z widowni byli sami biegli w czeszczynie, albo starali się zrekompensować pułapkę, w jaką organizatorzy festiwalu najwyraźniej wpuścili Narodni Divadlo z Pragi. Bo w głowie mi się nie mieści, by wstawać do oklasków po zaledwie w połowie przeżytym spektaklu. Współczesna opera to nie tylko muzyka, także tekst, często równoważny do tego, co dzieje się w nutach, wypływający z nich, inspirujący pracę kompozytora. Następnym razem gdy zobaczą Państwo na wrocławskim afiszu operowym przedstawienie gościnne, upewnijcie się, że znacie język libretta, bo inaczej czeka was kulturalny szok lub wielkie rozczarowanie.

PS
ZITRA SE BUDE zostało sfilmowane przez Jana Hrebejka. Podczas uniwersyteckich dni z kulturą czeską Amerykanie w Teksasie oglądali film z napisami. Tymczasem wrocławska opera nawet własne koncertowe wykonanie ANIOŁÓW W AMERYCE zaprezentowała jedynie w wersji oryginalnej.