Tuesday, April 24, 2007

Krzysztof Varga NAGROBEK Z LASTRYKO

Na zdjęciu z drugiej strony okładki jest pisarz przed czterdziestką, godnie łysiejący, z widoczną w twarzowym owalu nadwagą i spojrzeniem, które nieprzychylnemu obserwatorowi zda się znakiem tępego dystansu, choć może też wyrażać znacznie głębszą ciężkość bytu.

Polskie czasy na początku wieku XXI do łatwych bowiem nie należały. Pisarzom ambitnych powieści żyło się gorzej niż autorom literackich śmieci do wyżucia za 19,99 albo 37, zależnie od twardości oprawy, zażółcenia papieru lub widzimisię wydawcy. Ludzie chodzili wtedy najchętniej do hipermarketu, jeśli miewali w ręku bilety do teatru, to te wygrywane w konkursach „wystarczy do nas zadzwonić”. Szynkę jedli wodnistą, chleb zdatny do spożycia jedynie w dniu zakupu, za to wódki pili mniej od przodków, mimo niskiej, jak nigdy wcześniej, ceny whisky. Zalewała ich krew z powodu skrupulatnie przez media rasowanych skandali politycznych, emocjonalny upust znajdowali w wysyłaniu sms-ów do „Szkła kontaktowego” i pisaniu postów-komentarzy do www.onet.pl. Naród w tamtych czasach nie mówił jednym głosem, lubił patrzeć jak tańczą i śpiewają gwiazdy, właśnie przestał brać udział w „Wielkiej grze”, masowo wyjeżdżał do pracy w fabryce „Wielka Brytania”. Wierzono w Boga (a może Papieża), Ligę Mistrzów, Rodzinę. To nie były złe lata. Psy wolności jeszcze merdały ogonem, z nadzieją dając się prowadzić na skórzanym łańcuchu przemijania.

Książkę „Nagrobek z lastryko” przeczytało kilka tysięcy najbardziej zainteresowanych czytelników, nie tylko z kręgu „Gazety Wyborczej”, w której autor, Krzysztof Varga, był redaktorem działu kulturalnego. Niejeden odbiorca widział siebie samego (lub samą) w postaciach dziadka i babci głównego bohatera. Niejeden dotarł do jej końca, czyli do roku 2071, kiedy Dominik Fratnerski, dawniej Frattner, obywatel VI Rzeczpospolitej, w dwa lata po sprzedaży kolekcji starych gazetek z hipermarketu, wypowiedział ostatnie słowa powieści. Między rokiem 2005 a 2071, między dziadkowymi wakacjami w Chorwacji a niecnym czynem wnuka, zdarzyła się wojna z II powstaniem warszawskim i jego ofiarami, panika w Częstochowie, klęska 1:7 z Botswaną. Po 2.04.2005, po 21.37 ta cała narodowa zabawa musiała się skończyć źle.

Jeśli dziadek Dominika, Piotr Paweł, był niewolnikiem czasu i PIN-kodów, jego prasyn stał się już tylko kulturowym desperatem, utylizatorem uczuć i istnień, bezpotomnym pracownikiem firmy „Rozwody i Pogrzeby”, skrzyżowania gazety „Fakt” i IPN-u. Grzebiąc się w brudzie człowieczych łachmanów, zakopywał cywilizację nadziei i radości, pamięci i tożsamości. Winą za zniszczenia obarczeni zostali Polacy z pierwszej dekady wieku, który, jak kiedyś wierzono, miał być epoką odnowienia międzyludzkich więzi. Według apokaliptycznej wizji Krzysztofa Vargi, przyszłość zwróciła się w odwrotnym kierunku.

Tę żarliwą przestrogę przed światem człowieka bez przyszłości napisał autor bezczelny, błyskotliwy i przejęty. Może za bardzo. Nie znajdziemy tutaj słabego akapitu, warsztatowego kłamstwa, ale nie ma też przestrzeni. Varga sportretował siebie i swojego czytelnika ostro, wiarygodnie, ale jednostronnie. Problemem tej powieści jest monotonia, dająca się odczuć po pierwszej setce stron. Z każdym kolejnym rozdziałem robi się coraz bardziej mdło z goryczy – smaku przewodniego dla przeklętego narratora. Przydałoby się trochę więcej epickiego rozmachu, bo w tej epizodyczno-opisowej formie antyutopijny wydźwięk słabnie pod naporem nadmiaru pomysłów. Żeby kogoś opamiętać, wystarczy czasem poruszający dialog, którego w „Nagrobku…” wyraźnie brakuje.

Potrząsającą sagę na temat początków końca cywilizacji kultury radzę czytać w odcinkach, niekoniecznie strona po stronie. Chronologia zdarzeń nie ma znaczenia, skoro i tak wszystko poszło zupełnie inną drogą, bo „przyszłość jest nieodgadniona”.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.............................................................................
Krzysztof Varga NAGROBEK Z LASTRYKO, Czarne, 2007

Monday, April 23, 2007

Szymon Majewski SHOWMAN, CZYLI SPOWIEDŹ ŚWIRA

W szkole byłem bramkarzem, a dziewczyny mogłem zdobyć żartami. Podobnie jak kolegów ze starszych klas. Bo „byłem chudy, cienki, blady – cera papierowa, patykowate nóżki. Nazywali mnie Piszczel lub Sroczka”. Tak opisuje siebie Szymon Majewski, podobno świr, człowiek, który wydał właśnie biografię, w formie wywiadu, przyznając się np. do tego, że „gdy zakładał spodenki, dziewczyny nic pod tymi spodenkami nie widziały”. Potem zdobywamy równie pasjonującą wiedzę na temat rodziny Majewskiego, nocnych początków w Radiu Zet, imprezy-chałtury w PZPN, okołotelewizyjnych anegdot (choćby o podejściach do Giertycha), jest i dramatyczna przygoda szpitalna oraz poborowy happy end. I tak dalej. Bycie świrem ujawniało się u Szymonka od początku, nawet podczas komunii w parafii św. Jakuba to on jedyny się wykrzywił. Wybrany, genialny, fantastyczny.

Mieliśmy naczelnego kowboja Rzeczpospolitej, mamy naczelnego świra. Ale. Kowboj wydaje opowieści z egzotycznych podróży, a od świra z pamiętnego filmu Koterskiego Majewski różni się profesjonalnie. U niego wszystko jest nienaturalne, wymyślone, pokazowe, kabaretowe. Majewski to błazen w krótkich spodenkach, które bywają liliowym błyszczącym garniturem, nieustannie robi oko, stawia włosy, kpi bez ograniczeń, a teraz naciąga swoich fanów na parę złotych, wydając autobiografię. Kłopot w tym, że autobiografia błazna to rzecz nieistotna. Tak jak nieistotne są frazesy gaduły. Nikt sobie jego dworowania do serca nie bierze, nikt się nie obraża. Prawda, że taki dowcip pomaga nieść sens w czasach zarazy, w epoce demokratycznej normy staje się jednak sztuką dla sztuki. Sztuką terapeutycznie potrzebną, jeśli śmieszna i jeśli uderza w sedno absurdu rzeczywistości. Ten, kto stoi za nią, jego własna historia, znaczenie ma marginalne, ciekawostkowe, plotkarskie, jeżeli nie potrafi unieść się ponad dowcip.

Tak właśnie bezrefleksyjnie opisuje swoje życie Szymon Majewski. Jak pamiętnik wiecznego rozrabiaki. „Spowiedź świra” to żadne wyznanie, po prostu zbiór kawałków wspomnień z albumowymi zdjęciami. Żaden świr i żadna spowiedź, zaledwie obliczona na bestseller pozycja, wykorzystująca popularność programu. Mimo deklarowanego dystansu autora do świata i siebie, nie znajdziemy tutaj nic oprócz niewyjątkowej biografii kolejnej postaci z kolorowej telewizji. Pierwsza miłość i kłopoty z leżakowaniem. I tak dalej. Byłby z tej książki niezły wywiad dla miesięcznika dla pań, koniecznie z płytowym dodatkiem „Szymon Majewski Show – najlepsze momenty”.

To dobrze, że jest taki program w telewizji. Można włączyć, trochę się pośmiać. Można przyjść i się pokazać, w tandetnej oprawie podbić bębenek gwiazdorskiej popularności. Album na temat prywatnego życia błazna, podany w podobnej, farsowej formie, razi zwyczajnością. Każdy z czytelników i czytelniczek (tych będzie w tym przypadku znacznie więcej) skleciłby równie błahy zestaw wydarzeń z lat szkolnych. „Spowiedź świra” warto przejrzeć dopiero od połowy, jeżeli ktoś poważnie myśli o zrobieniu kariery w mediach. W niepoważnym słowotoku autora da się zauważyć wycinek istotnych dziejów radia i telewizji w III Rzeczpospolitej. Dość pouczający dla początkujących.

„Wielokrotnie miałem propozycje sklepania miski – pisze Majewski. - Wielokrotnie musiałem zwiewać. Akurat biegałem szybko, miałem tę przewagę”. Teraz to on rozdaje ciosy, bawi się, a przy okazji kłuje ekranową satyrą, o której Polska zapomina po tygodniu. Wydaje też książkę, która się nie liczy. Jest, a jakby jej nie było.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
...........................................................................................
Szymon Majewski SHOWMAN, CZYLI SPOWIEDŹ ŚWIRA, Publicat, 2007

Monday, April 16, 2007

John Updike TERRORYSTA

Nazwisko Updike’a będzie się już pewnie zawsze dobrze kojarzyło ze świetnym cyklem powieści o Króliku, wyrazistym amerykańskim bohaterze, któremu zdobywca dwóch Pulitzerów zgotował niełatwe życie w fascynujących dekadach XX wieku. Wieczny chłopiec lub upadły mężczyzna, nieradzący sobie z wyzwaniami dorosłości i odpowiedzialności był pod piórem Updike’a postacią wdzięczną, zwłaszcza jako symbol kulturowej niestabilności. Stwórca Królika wyraził kiedyś swoją wiarę: seks, sztuka i religia to trzy wielkie sekrety ludzkiego doświadczenia. Z seksem i sztuką najczęściej się dotąd zmagali ludzie Updike’a, religia zajmuje pierwsze miejsce w przypadku losu najnowszego człowieka, 18-letniego terrorysty.

Ahmad Mulloy jest synem irlandzkiej Amerykanki i Egipcjanina, który znalazł się w Stanach jako student. Ojciec opuścił syna już po trzech latach od narodzin, co ma stanowić psychologiczne wytłumaczenie późniejszych wyborów młodego islamisty. Bardzo to oczywiste, ale i prawdopodobne. Jednak kształtujący swoją świadomość nastoletni Ahmad wypada w tej książce blado. Nie dlatego, że raz wypowiada zdania naiwne, a innym razem brzmi jak mędrzec – tak w tym wieku bywa, choć miejscami bardzo trudno się z nadmądrością Ahmada oswoić. Przyczyna papierowości głównego bohatera tkwi w treściach, jakie ma do wypowiedzenia. Jak te o reklamach telewizyjnych i społecznym kulcie młodości. Może to i prawda, że „społeczeństwo boi się zestarzeć”, a „telewizja nie zachęca do czystych myśli”, lecz od artysty tej klasy i dorobku, co Updike, wolno oczekiwać więcej. Dużo więcej niż tyrada Charliego o Jerzyku Waszyngtonie – odpowiedniku Ho Szi Mina, i pionierach Ameryki – dawnym Hamasie. Poziom analizy nie zbliża się tu zatem ani do wysokiego, ani odkrywczego, skoro zdarza nam się natknąć na porównania rewolucji do Hydry.

I szczerze mówiąc, nie wiem, czy odpowiedzialność za słabości najnowszej pozycji w Updike’owej bibliografii wynika z autorskiego wypalenia, czy może winien jest temat. Na terroryzmie poślizgnęli się właściwie wszyscy literaccy żołnierze ostatnich lat, z Orhanem Pamukiem na czele. Znaleźć intelektualne wyjaśnienie terroryzmu to chyba jeszcze zbyt wielkie zadanie dla powieści. Nawet Conrad sto lat temu pisząc „Tajnego agenta”, nie próbował posunąć się tak daleko.

Nie można Updike’owi zarzucić stylistycznej nieporadności, w detalach ciągle trzeba go podziwiać. Kuleje fundament. Zamysł był sprytny: zamachowca przed zamachem, przed decyzją o zamachu, uczynić protagonistą, konfrontując różne punkty widzenia. W efekcie czytelnicy otrzymują porcję niewyrafinowanego socjo-wykładu. Działają tutaj osoby różnych dramatów, mówiące głosem własnej historii, jak Afroamerykanka, Żyd, Muzułmanin, niestety, całość chłonie się z wysiłkiem. Bo skromna fabuła prowadzi szlakiem oczywistym. Jeśli islamski ekstremista-gołowąs wydaje się moralnie czystszy od większości postaci, to bierzemy pod uwagę taktykę prowokacji, ale odpowiedzi na najważniejsze pytanie, o sens wysadzania tunelu Lincolna, nie ma. Bo być nie może. Z tą bezradnością także Updike musi nas zostawić, słusznie szukając przyczyn zła w indywidualnej drodze młodego człowieka. Drodze do Boga i przeciw światu. A to z którymkolwiek Bogiem nie daje się powiązać. Mimo wysiłków religii.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
..............................................................................................
John Updike TERRORYSTA, przeł. J. Kozłowski, Rebis, 2007

Thursday, April 12, 2007

Kurt Vonnegut GALAPAGOS

Ten Amerykanin z niemieckiej rodziny okazał się jednym z najważniejszych pisarzy dwudziestego wieku. Sukces jego książek to także zwycięstwo matki, niespełnionej artystki, która popełniła samobójstwo, gdy syn był żołnierzem na froncie drugiej wojny światowej. Sam próbował zrobić ze swoim życiem to samo czterdzieści lat później, zażywając środki nasenne. W ciągu ostatnich lat Vonnegut-pisarz milczał.

Surrealizm, science-fiction, groteska to jego ulubione sposoby wyrażenia absurdu życia we współczesnym świecie, świecie wojny i przemocy, samotności. Chętnie czytany na całym świecie, był Vonnegut rzecznikiem człowieka zagubionego w cywilizacji, jak w kosmosie, jednak zawsze świadomego własnego losu.

Ostatnia powieść pisarza, „Galapagos”, została niedawno w Polsce starannie wznowiona, więc jest okazja na kolejną podroż w przestrzeni i czasie. Historię opowiada tu duch Leona Trouta, żołnierza wojny wietnamskiej, dezertera, który uciekł do Szwecji, by zginąć jako spawacz podczas budowy statku. Przez milion lat błąka się po ziemi i obserwuje ewolucję ludzkiego gatunku. Według wizji Vonneguta, będziemy mieć płetwy zamiast rak, mniejszy mozg, naszymi wrogami w przyrodzie będą morskie drapieżniki. Jakkolwiek brzmi, nie jest to przyszłość apokaliptyczna, raczej urealnienie ludzkiej wartości, zdaje się mówić pisarz. ”Galapagos” to powiastka filozoficzna, pełna kulturowych cytatów, z imponująco przemyślanymi ideami. Pretekstem do jej snucia staje się rejs-sen starego człowieka-ducha w poszukiwaniu nowej ludzkości, nowoczesną arką Noego, w której nazwie symbolicznie figuruje Darwin. Bohaterowie znacząco dryfują też w stronę archipelagu wysp Galapagos, gdzie brytyjski uczony zbierał dokumentacje do przełomowego dzieła. Jako cywilizacja daleko zatem nie popłynęliśmy.

"Czyste opinie rządziły ludzkimi działaniami tak jak twarde dowody. Co więcej, właśnie one powodowały zmiany. Więc Galapagos mogły być piekłem w jednej chwili i niebem w następnej, a Juliusz Cezar mężem stanu albo rzeźnikiem, zależnie od momentu. Ekwadorskie banknoty można było użyć do zapłaty za żywność, mieszkanie czy ciuchy, by za chwilę wyłożyć nimi dno ptasiej klatki. Świat był być może boskim tworem, a może tylko wynikiem wielkiego wybuchu - wszystko zależało od opinii". Tak Vonnegut kreśli obraz-lustro współczesnej względności perspektyw i narracji. W dużo wcześniejszym od „Galapagos” wywiadzie dla „Playboya” wyznał: „Człowiek byłby szczęśliwszy, nie wtedy, gdyby wynaleziono lekarstwo na raka lub swobodne podróżowanie na Marsa czy gdyby znikły uprzedzenia rasowe - lecz wtedy, gdyby znowu udało się opanować prymitywne społeczności. To jest moja utopia". Lub raczej antyutopia władzy, kontroli, w warunkach neurotycznego szaleństwa, na które cierpimy, tak daleko pędząc w kierunku dali do przewidzenia i nie do przewidzenia.

Nie potrafimy odszukać swojego miejsca, bo bezpowrotnie je straciliśmy, pysznie ufając we własną wyższość. Nie bez powodu Kurt Vonnegut nazywany jest Markiem Twainem postmodernizmu. Ostrze społecznej analizy trafia w podobne miejsca. Obaj również, popularni w swych epokach pisarze, nie byli pod koniec życia ludźmi szczęśliwymi, mimo artystycznych osiągnięć. Wieki niepewności, wieczne pielgrzymowanie i nieustanny kompromis wolności sprawiają, iż trudno nam się czuć u siebie. "Jesteśmy tym, co udajemy, więc musimy uważać na to, co udajemy", gorzko przyznawał Vonnegut. Paradoksalnie, cywilizacyjny przewrót w kierunku odwrotnym do postępu nie byłby wcale tragedią, zauważa zmarły w wieku 85 lat autor. „Mimo wszystko nadal wierzę, że w głębi serca ludzie są naprawdę dobrzy” – motto pierwszej księgi „Galapagos”, pożyczone od Anny Frank, wiele wyjaśnia.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
..................................................................................................
Kurt Vonnegut GALAPAGOS, przeł. D. Józefowicz, Zysk i S-ka, 2007

Tuesday, April 10, 2007

Virginia Woolf CHWILE WOLNOŚCI. DZIENNIK 1915-1941

Virginia Woolf zaczęła swój dziennik mając 33 lata, w wieku, w którym większość z nas już dawno dała spokój zapiskom ze zbyt zajmującej na co dzień współczesności. Za kolejne 33 lata mniejszość z nas zabierze się za ocalanie przeszłości, autorka „Orlanda” nie dożyła swych wspomnieniowych lat. Różnic czytelniczo-autorskich jest oczywiście więcej, ale dziennikowy gatunek umożliwia, jak żaden inny, zbliżenie osoby piszącej z czytającą. Na poziomie życia idol bywa przecież człowiekiem, w tym przypadku kobietą, pełną wątpliwości, czasem niepokojąco zdenerwowaną, czasem niepokojąco zadowoloną.

18 kwietnia 1918 roku Woolf zanotowała po spotkaniu z kobietami zrzeszonymi w grupie pomocy, że mimo życiowej pasywności, mają w sobie głęboko ukrytą tęsknotę za czymś niecodziennym. O sobie wyznała w innym miejscu: zawsze chciałam pisać o śmierci, tylko życie mi ciągle przeszkadzało.

W swoim dzienniku Virginia Woolf opisuje stany wewnętrzne, z depresją, która w 1941 roku doprowadziła ją do samobójstwa. Przedstawia tez świat i czasy, w jakich przyszło jej żyć, komentuje lektury, zachowanie i opinie ludzi, nawet plotkuje. Polska wersja dzienników pisarki nie obejmuje całości zapisków, mimo 800 stron zawartości, ale jest to wystarczająca prezentacja spraw zajmujących jedną z najbardziej znaczących postaci literatury XX wieku.

Na temat jej duchowej chwiejności i wzbierającej fali lęków opublikowano niejedną książkę, Michael Cunningham bestsellerowo wyraził to w błyskotliwych „Godzinach”, lecz okazji poznania emocji i myśli pani Woolf z pierwszej ręki nie warto przegapić, chociaż cena mogłaby być niższa.

Są tutaj fragmenty zaskakujące:
„Skończyłam „Ulissesa” i uważam, że to niewypał – przyznaje autorka 6 września 1922 roku. - Myślę, że jest w tym geniusz, ale nie pierwszej wody (…). Cały czas mam skojarzenie z niedojrzałym uczniakiem, uzdolnionym i bystrym, ale tak samoświadomym i egoistycznym, że traci głowę, dziwaczeje, manieruje, robi się niepoważny, nieprzystosowany (…), a wszyscy mają nadzieję, że z tego wyrośnie; ponieważ jednak Joyce ma czterdzieści lat, nie bardzo się na to zanosi”. Szczera w swojej refleksji jest Woolf do bólu, zwłaszcza gdy dodaje, iż nie „czytała zbyt uważnie, i tylko raz”. Ciekawe, że o twórczości tej autorki też mawia się w podobnym tonie; oboje reprezentują literacki modernizm, oboje interesowali się najnowszymi technikami narracji.

Wizyta Virginii na herbatce u Herberta Fishera, ministra edukacji w pierwszowojennym brytyjskim rządzie, daje pojęcie o polityczno-społecznym temperamencie pisarki i jej krytycznej ocenie również tej części rzeczywistości. Ze smutnym sarkazmem komentuje sytuację, w której losy armii zależą od tego, co przy stoliku zdecydują dwaj lub trzej starsi panowie. Te społeczno-towarzyskie wycieczki Virginii Woolf tworzą najciekawszą warstwę tomu, skoro o psychicznych rozterkach autorki mogliśmy nieraz przeczytać wcześniej.

Dzienniki są dla pisarzy przede wszystkim gatunkiem terapeutycznym, dla czytelnika źródłem wiedzy o intymnym świecie autorów, kulturze i historii epok, potrafią zachwycić jak wartka powieść. Wszystkie te cechy dobrego dziennika tutaj znajdziemy, pod warunkiem, że Virginia Woolf to dla nas postać ważna i bliska. Jej „Chwile wolności” mogą być uzupełnieniem wiedzy o autorce „Własnego pokoju”, mogą się stać do tego pokoju zachęcającym wstępem. Fanki Bridget Jones będą się nudzić, ale Bridget pewnie by się wciągnęła.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
...................................................................................................
Virginia Woolf CHWILE WOLNOŚCI. DZIENNIK 1915-1941, przeł. M. Heydel, Wydawnictwo Literackie, 2007


Eve Ensler DOBRE CIAŁO

Eve Ensler to bojowniczka o uwolnioną kobiecość. Działa z ramienia ruchu feministycznego, stworzyła organizację V-Day, prowadzącą akcje przeciw przemocy wobec kobiet. Swoją najsłynniejszą sztuką, „Monologami waginy”, Ensler osiągnęła światowy rozgłos, zarobiła pieniądze dla siebie i na rzecz innych. Od lat poszerza świadomość kobiet i mężczyzn
o feministyczne oczywistości, ciągle nieoczywiste w umysłach ukształtowanych przez wiktoriańską wersję dziejów płci.

W książce „Dobre ciało” autorka odterroryzowuje kobiety naszych czasów zagubione w walce o płaski brzuch, idealne ciało. Mówi im: kochajcie siebie takimi, jakie jesteście. Zamiast sprzeciwiać się własnej biologii, tłumić pragnienia, zjedzcie tego loda, którego pożeracie wzrokiem, liżcie zakazany produkt kalorycznej cywilizacji, bądźcie dziećmi, wam też wolno mieć ochotę na to, na co macie ochotę.

Ensler objechała świat w poszukiwaniu kobiecej wspólnoty. Przeprowadziła rozmowy z bywalczyniami brazylijskich plaż, klinik plastycznych w Beverly Hills, z niewolnicami sal gimnastycznych Moskwy, zatłoczonych salonów piękności w Europie i Afryce. Z wyjątkiem kilku rzadkich okazów, kobiety całego globu nienawidzą przynajmniej jednej części swojego ciała. Wszystkie są przekonane, że jeśli udoskonalą ten odcinek siebie, ich życie zacznie się układać. Cielesna obsesja nie omija żadnego miejsca na mapie, nie oszczędza kobiet wykształconych, bogatych, biednych, uznanych za nieładne, podziwianych za urodę, młodych i dojrzałych, nieznanych, sławnych. W świecie mody panuje toksyczny seksizm, strach przed starzeniem, opowiada Isabella Rosellini. Z moją figurą zmagam się od lat, wyznaje założycielka magazynu „Cosmopolitan” Helen Gurley Brown. „Może kochaliby mnie bardziej, gdyby mieli mnie mniej”, myślą córki o rodzicach. Ensler stara się przekonać czytelniczki, że estetyczniejsze odbicie w lustrze nie zmienia świata. Na początku książki zadaje proste pytanie, udziela jasnej odpowiedzi: „Dlaczego, gdy trwa wojna w Iraku, szaleje terroryzm, prawa człowieka znikają szybciej niż ozon, jedna trzecia kobiet doświadcza gwałtu lub innej przemocy, dlaczego ja piszę o swoim brzuchu?”. „Może dlatego, że mogę nad nim zapanować?”. Tak jak nad skórą, włosami, udami, pośladkami.

Autorka „Dobrego ciała” wyważa otwarte drzwi diagnozy postawionej już dawno. Na temat nerwicy, na którą cierpi człowiek naszych czasów. Ensler uważa swą książkę za modlitwę i równocześnie próbę analizy mechanizmów kobiecego uwięzienia, po to, by odzyskać, a raczej zdobyć wolność, powiedzieć „nie” roli Barbie, systemowi estetycznego kapitalizmu, powiedzieć „tak” – poszczególności, byciu sobą. W haśle „Kochaj swoje ciało, przestań je naprawiać. Nigdy się nie popsuło” jest polityczna siła, jest i polityczna naiwność. Że adresatki „Dobrego ciała” uwierzą, że nie chcą mieć większych piersi, szczuplejszych ramion. Eve Ensler wybrała się na kolejną krucjatę, by urealnić model ideału.

Ideałem powinna być kobieta niezmyślona, stworzona, a nie ukształtowana przez pokoleniowy harmider wzorów. Oryginalność, wyobraźnia, metafora - oto wartości warte życia. Trzeba porzucić konformizm, naśladowanie, porównania. I pewnie trzeba się pod tym literackim apelem podpisać po raz kolejny, skoro nie dotarł jeszcze na salony cywilizacji. Byle tylko nie przesadzić z tą wyobraźnią, nie pomylić rozsądku z religią, ambicji z szaleństwem, zdrowia z chorobą.
W dążeniu do ideału można się zatracić, zdarza się też odnaleźć.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
................................................................................................
Eve Ensler DOBRE CIAŁO, prze
ł. M. Walendowska, Albatros, 2007

A. Summers, R. Swan SINATRA: ŻYCIE

Przy okazji tej książki po raz kolejny zadałem sobie pytanie, czy zawód dziennikarza w dzisiejszych czasach ma ten istotny dla niektórych wielki sens przekazywania prawdy o czasach i ludziach tych czasów.

Biografia napisana przez Summersa i Swan z jednej strony woła o pomstę, z drugiej – jest tym, czego najwyraźniej chce tzw. populacja. Społeczeństwo pragnie mięsa, więc autorzy je wykładają, kawa na ladę. A polski wydawca okazuje się uczniem pojętnym, bo zamiast zwięzłego tytułu oryginału („Sinatra: życie”) wymyśla: „Sinatra. Miłość, muzyka, mafia”. M jak serial. Chwytliwe, choć pozbawione sensu i prawdy. O muzyce w pracy państwa S. jest niewiele. Anthony Summers to dziennikarz BBC, absolwent Oksfordu, relacjonujący problemy wietnamskie, palestyńskie, autor kontrowersyjnej biografii Marilyn Monroe, Robbyn Swan to jego żona, dokumentalistka, specjalistka od spraw rosyjskich. Ich książkę reklamuje się jako pierwszy w pełni udokumentowany zapis życia najsłynniejszego wokalisty wszech czasów. Racji w sloganie nie ma żadnej. Nawet jeśli przyjmiemy, że polski wydawca-uczniak zapadł zbyt głęboko w tabloidową gorączkę, podtytuł angielski („The Life”, czyli „Życie”) jest nadużyciem. Bo skoro piszemy o artyście, jego muzyka musiała zajmować dużo więcej miejsca niż jej poświęcili dziennikarze.

Z kolejnej książki o Sinatrze wyłania się dobrze znany osobnik. Związany z mafią i z prezydentem Kennedym. Damski bokser i filantrop. Gwałciciel i kochanek, satrapa, czaruś. To już znamy, także z podań wydanych za życia Sinatry. O tym, że Ava Gardner pozostała na zawsze największą obsesją Franka fani wiedzą od zawsze; Summers i Swan mają tylko szczęście, nic więcej, gdy otrzymują zapisy niepublikowanych wcześniej rozmów, jakie z dawną contessą przeprowadził Peter Evans. Sami szczycą się studiami akt FBI i sporą liczbą wywiadów ze znajomymi Sinatry. Ale kompletność dostępnych teczek jest, jak u nas, wątpliwa, a liczba rozmów mniejsza od tej, jaką deklarowała Kitty Keley, autorka podobnej pracy sprzed 20 lat. Po raz kolejny nie udało się również wyciągnąć niczego z członków rodziny Franka Sinatry.

Wybitna amerykańska pisarka Joyce Carol Oates ukuła kiedyś termin dla nowego podgatunku literackiego. Patografia to taki rodzaj dzieła, w którym autor zakłada ciasne buty skandalu i w takim skrzywionym lustrze ogląda gębę swojej ofiary. To, co nie działa, co jest dramatem, chorobą, nieudanym małżeństwem, zanieczyszczoną karierą, co sprawia, że ktoś zatraca się w alkoholizmie, psychicznym rozchwianiu, co sprowadza się do motywu niedotrzymanej obietnicy, moralnej względności staje się tematem tragedii nowego świata. Zamiast oddawania sprawiedliwości swojemu bohaterowi, patograf (w odróżnieniu od biografa) zachowuje się wobec niego jak myśliwy w stosunku do ofiary, próbując odkryć wstydliwe, pogrążające fakty z czyjejś historii. Mogłoby w tym szukaniu chodzić o wyższą misję, o odbrązawianie, odkłamywanie historii, gdyby postać pokazywano kompleksowo, w jej/jego całej okazałości i mniejszości. Niestety, w patografii najważniejszy staje się temperament prokuratora. Frank Sinatra, człowiek-legenda, człowiek wielki i bardzo mały, ma na szczęście czytelników za ławę przysięgłych.

Dla Polaków Frank Sinatra ma znaczenie w obrębie muzyki, może filmu (jest przecież zdobywcą Oscara), ale jego patografia pióra brytyjskiej pary Summers-Swan znaczy dla nas więcej, w kontekście polskiej historii najnowszej. Dzięki tej dalekiej od doskonałości książce zadajemy sobie pytania. O ludzki los, wielkość i małość postawionego pod ścianą życiowych wyborów człowieka. W Polsce 2007 to ważny temat, o którym nie mają pojęcia ani autorzy książki „Sinatra: życie”, ani Frank Sinatra, dziecko szczęścia, ten, który niczego w życiu nie żałował, który przemierzył każdą z dróg i robił to na swój własny sposób.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
..................................................................................................
A. Summers, R. Swan SINATRA: ŻYCIE, prze
ł. P. Janiga, Twój Styl, 2007

Kinga Dunin ZADYMA

Zbiory felietonów już raz w prasie drukowanych zawsze pachną podróżami i pieniędzmi. Wydaje się je po to, by objechać Polskę przy okazji spotkań autorskich, no i sprzedać książkę, by zarobić. Jeśli to pierwsze bywa zwykle uciążliwe, choć autorska próżność często zostaje w ten sposób zaspokojona, drugi powód publikacji felietonów zebranych sprawia już tylko przyjemność. Jest i zamysł trzeci: krótki gazetowy żywot tekstu przedłużyć w formie tomu, układając jednokolumnowe formy w jeszcze bardziej znaczącą całość. Możemy wtedy liczyć na osiągnięcie celu artystyczno-historycznego: zapisać czasoprzestrzeń.

Notatki Kingi Dunin z „Wysokich obcasów” spełnią wszystkie oczekiwania. Wydane pod tytułem „Zadyma” wzbogacą i autorkę, i obraz świata, w jakim żyjemy. Znalazły się tutaj ostre Duninowe polemiki, z których krytyczka, socjolożka, feministka słynie, nie brakuje komentarzy-obserwacji, na które warto zawsze zwracać uwagę, nie zawsze się zgadzając. Wśród nich np. tekst „Wszyscy jesteśmy pedofilami” o dreszczyku przyjemności wzbudzanym przez tabloidowe fakty z kryminalno-medialno-seksualnego życia Rzeczpospolitej Dwulicowej. Tytuł, nawiązujący do filmu Marka Koterskiego, określa ulubiony chwyt erystyczny Kingi Dunin: prowokację. W odróżnieniu jednak od prowokacji stosowanych przez polityków, autorka „Zadymy” nie używa języka agresji, woli kłującą ironię, równie czytelną a subtelniejszą. Dunin zazwyczaj wie więcej od swojego czytelnika (czytelniczki), ale przemądrzała nie jest. Oczywiście, potrafi pouczać, jak we fragmencie „Od rzemyczka do Giertycha”: „Powstrzymaniu agresji lepiej służą psycholodzy i rozmaite zajęcia dla młodzieży niż organizowanie dętych patriotycznych obchodów”. Potrafi też zostawić miejsce do dyskusji. Nikt nie posądziłby ją o akceptację pomysłów Romana Giertycha jako ministra edukacji, a przecież czytamy: „Dobrze by było, gdyby za protestami w sprawie Giertycha poszedł namysł na temat tego, czego w szkole chcemy, a nie jedynie, kogo nie chcemy”.

Jedno z najciekawszych polskich piór publicystycznych w swoich najlepszych tekstach uderza w obie strony tzw. dyskursu publicznego, bo obie strony mają udział w kształtowaniu rzeczywistości, która nie podoba się nikomu. Lewicowo i ateistycznie zdeklarowana Kinga Dunin zauważa i rozumie ludzi noszących koszulki z napisem „Nie płakałem po Papieżu”, co może szokować wielu. Jej odpowiedź na wątpliwość związaną z ogłaszaniem inności, zrozumieć łatwo: „chodziło o zwrócenie uwagi na fakt, łatwy do przegapienia, że tacy też istnieli”. Ujmując się za mniejszością, której należy się prawo do zamanifestowania siebie, autorka wszędzie szuka i często znajduje punkt widzenia umożliwiający poszerzenie tematu. Felieton wielkanocny „Tylko kurczaczki?” kończy wyznaniem: „A pytanie, czy jest jakieś życie po śmierci, wydaje mi się ciekawsze niż o to, czy istnieje pokolenie JP II”.

Z jednej strony Dunin jest niebezstronną kronikarką polskiego życia, z drugiej próbuje od konkretu doraźności to życie uwolnić. W felietonie mieszanie światów raczej przeszkadza, rozmydlając przedmiot sporu. W książce, choćby felietonowej zbiorówce, znaczy. Jedni powiedzą, że w ringu pani Kingi nie przewidziano miejsca na wersję przeciwnika, inni zauważą próbę ogarnięcia wątków narodowej rozmowy. Dla jednych Dunin pozostanie zadymiarą, inni docenią błyskotliwość i talent. Wszyscy powinni się zgodzić w jednym. Gdy autorka „Zadymy” wyraża obawę o powrót cenzury, szkicując futurystyczny obraz „Manify 2013”, kiedy „każdy tekst musi zostać zaakceptowany przez Radę do spraw Wolności Publikacji i Widowisk”, staje w polu troski o dobro wspólne. O wolność, której mogłoby zabraknąć, gdyby. Gdyby nie wolność, którą mamy.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.............................................................................................
Kinga Dunin ZADYMA, Wydawnictwo Literackie, 2007

Zofia Gebhard PODRÓŻE

Ludzie współczesności lubią podkreślać, że żywo interesuje ich duchowość, że bez ducha trudno byłoby znaleźć ukojenie w materialnym świecie codzienności. Lecz kiedy przychodzi co do czego, łatwiej im zrezygnować z wolnego czasu niż od dyktatu czasu się uwolnić. I choć z pewnością istnieje szczególna choroba naszych czasów, bo każda epoka ma własną epidemię, to napięcie między duchem a materią nie zmieniło swojego charakteru od wieków.

Zofia Gebhard wprowadza siebie i czytelnika w stan wyższej podróży, podczas której myślenie i sen wędrowca bardziej się liczą od geograficznych współrzędnych. W myśleniu i śnie bowiem możliwa jest jedność z tym, co było, spotkanie żyjących nieżyjących, wody z ogniem. Takie spotkanie nie narusza zasady istnienia, najbardziej niebezpieczna senna przygoda zawiera się przecież w spokoju snu. “Przeciwstawne łączy się, z niezgodności wynika najpiękniejsza zgodność, a wszystko następuje przez walkę”, głosił Heraklit, będący wraz z mistycznym Pascalem przewodnikiem autorki w tomie “Podróże”. Człowiek jako trzcina, ale myśląca, świat jako ta sama, za każdym razem inna rzeka – obie wielkie metafory filozofii wyznaczają ramy wierszy-obrazów.

Zofia Gebhard przynaje się w pewnym momencie do bezradności opisywania tak rozumianego losu:
Dzieli nas miecz i ściana,
dwa tysiące lat, kilka ulic,
milczący telefon.
Fotografia zrobiona pod słońce
więcej o tym powie
niż wiersz.
Lecz jest to tylko chwilowa słabość, skoro w innym miejscu autorka wierzy, że “wszystko jest literaturą”. Sama zajmuje się w życiu komentowaniem sztuk plastycznych, więc naturalnie zna siłę zarówno malarstwa, jak słowa. We własnej poetyckiej wędrówce potrafi zajść daleko, umie się również wycofać, kiedy podświadomość prowadzi na manowce fałszu: “Mona Lisa która była świętym Janem/ i miała na imię Leonardo/ zaprosiła nas w podróż/ ku granicom nieprawdy (...) Zawróciliśmy pod byle pretekstem”. A wszystko w imię logosu, czyli prawdy przyrody i rozumu, niewykluczających się odcieni tego samego koloru. Król może zostać świętym, jak uczy historia np. św. Stefana, chociaż dziesiejszemu Stefanowi byłoby pewnie trudniej. W tekstach “Podróży” miłość, wiara i nadzieja wyblakły, podobnie jak czerwień kobiecych ust na portrecie, sklepienie jaskini ma barwę spranej krwi. Panuje cień i zachód, światło gaśnie. Po to jednak, by znowu błysnąć, gdy wypełni się religijno-pogański cykl życia człowieka cywilizacji zbudowanej z ognia i wody pozornych sprzeczności.

Zofia Gebhard zebrała skrawki widoków, na które patrzyła, w przekonującą całość. Przesłanie jest jasne, przyjemność literackiej podróży po miejscach i postaciach nie oddala od wyraźnie wykreślonej tezy. “Wszystko płynie”, to prawda, ale w brzegach znajomej rzeki Heraklita, popędzanej wiatrem dziejów. Zmieniają się postacie, nie zmienia się bohater. Każdy z nas nim bywa, człowiekiem, o którego chodzi: “skrawek ciepła”, “strzęp światła”, “ciut głosu” – “to ja tylko”. To my pilnujemy porządku świata, jeśli tylko chcemy pamiętać, pomyśleć, płynąć. Mimo że “trwa nie mój ruch”, mogę postawić nogę “między snem a pomysłem na sen”. I to jest to nasze zwycięstwo w przegranej, skoro zostaną po nas kapelusze i słowa. Także te niewypowiedziane.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
...............................................................................................
Zofia Gebhard PODRÓŻE, Atut, 2007

Tadeusz Isakowicz-Zaleski WIERSZE

Zdaje się, że ksiądz Zaleski pozostanie w powszechnej polskiej świadomości rycerzem trudnej lustracji, czyli “nadubowcem”, jak się niektórym wyrwało. “Księża wobec bezpieki” to księga oczekiwana, choć w oczekiwaniu na nią zdążyliśmy się zmęczyć i pismem, i sprawą. 600 stron opowieści nie do wymazania, nie do zapomnienia, pozwala zrozumieć rzecz pospolicie ludzką, bo wyjątkowo wstydliwą, trzymaną w sekrecie archiwów i historii. Dla człowieka, któremu nic, co ludzkie… podobna praca nie jest potrzebna. Przypuszczam, że ksiądz Tadeusz po prostu chciał uprzedzić lustracyjny cios w środowisko duchownych. Ten cios paść musiał, więc Zaleski strategicznie wymógł swoją kampanią uczciwe, rozsądne spojrzenie na całość, czego starają się nie rozumieć niektórzy.

Zanim Znak opublikował badania nad historią, inne krakowskie wydawnictwo (Małe) wydało “Wiersze” autorstwa Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego, teksty także niestroniące od przeszłości. Przeszłość opowiedziana lirycznie to przestrzeń osobista, przyjaciół, rodziny, przodków, realnych i legendarnych towarzyszy życia księdza. W “Nocnej rozmowie” nawiedza go Konrad, romantyczny bohater heroicznej lektury, pomagając w odpowiedzi na jedyne ważne pytanie: “czy ma sens to co robię”, gdy “jedni mówią masz rację, drudzy żem bandyta”. Taki gorzko roczarowany, ciężko doświadczony uczestniczący świadek dziejów daje znaczące świadectwo, pokazując “ręce skute odmrożone sybirskie”. Zarówno symbolicznie, jak fizycznie. I to wystarcza na znalezienie drogi do Boga i od bezpieki.

Inny patron wierszy Isakowicza nazywa się Judym. Ten “zaszyty w ludzkim cierpieniu nie zauważył nawet upadku trzech cesarzy”. W naturalnym dla autora otoczeniu pojawiają się: biskup Stanisław, “z twarzą pierwszego z brzegu kolegi z seminaryjnej kaplicy”, brat Albert, karmiący ludzi, ptaki, “i ślepego kota co nie potrafi już łowić myszy”. Nie brakuje świętego Antoniego od rzeczy znalezionych, oddającego zasłużoną sprawiedliwość. Każdym z nich jest ksiądz Tadeusz, nieukrywający ani wątpliwości, ani słabości, targany współodczuwaniem Polak o ormiańskich korzeniach, “co żyjąc w łacińskiej kulturze”, na przekór i pod rękę z “dziedzictwem bogatym i trudnym” walczy o to, by zachować “obywatelstwo Wschodniej Europy”. Jako kapelan Solidarności, założyciel Fundacji im. Brata Alberta, duszpasterz upośledzonych umysłowo, a także polskich Ormian, prawnuk ormiańskiego metropolity arcybiskupa Izaaka, sentymentalny Krakus, któremu odmawiano paszportu. To on, określający się chrześcijańsko-romantycznym mianem “żeglarza”, ocala od zapomnienia mieszkańców naszej historii, wzdychając prostym wierszem:
rekiny zacierającej się pamięci
nadgryzają wiosła
więc na bulwarze szukam pary przyjaciół
by wraz z nimi cofnąć czas
do epoki sztruksów preparatek gał
tik-taków kartkówek i zespołu Omega

Wiersze zebrane w skromnym, w porównaniu z książką o lustracji, tomiku, z portretem zasępionego autora na okładce, to żadna wybitna poezja. Zapisane myśli, wzruszenia, dedykacje. W szumie wokół “Księży wobec bezpieki” teksty zaskakujące, choć publikowane w ciągu 30 minionych lat również w wydawnictwach podziemnych. Do ostatnio wykreowanego wizerunku Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego dodają element miękki. Zaleski z wierszy różni się od tego z IPN-owej kwerendy tylko formą. I tam, i tu bowiem “milczenie jest dzbankiem tajemnicy wypełnionym po brzeg”. Zawsze w końcu przychodzi czas, kiedy trzeba je przerwać.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
..............................................................................................
Tadeusz Isakowicz-Zaleski WIERSZE, Wydawnictwo Ma
łe, 2006

Paweł Huelle OSTATNIA WIECZERZA

“To nic zdrożnego żyć w potrzebie, lecz przyzna pani, że nie ma żadnej potrzeby, aby żyć w potrzebie”, błyskotliwie zauważa dr Lewada, najciekawszy z bohaterów tej książki. Potrzeby tego czynnego kiedyś solidarnościowca zostały w nowej Polsce zredukowane do zesłania na wieś, bo swojego czasu powiedział, co myśli osobom, które na mówieniu tego, co myślą przenigdy kariery by nie zrobili. A szczęściarz Huelle zrobił. Nawet słynnego prałata bezkarnie udało mu się brzydko nazwać. Ksiądz Monsignore to zresztą jedna z bardziej przykrych postaci “Ostatniej wieczerzy”. Dr Lewada spotkał go na oddziale swej niegdysiejszej kliniki, jak “w jedwabnym szlafroku i czarnych pantofelkach” przekonywał:
“-Mają do mnie pretensje, że jeżdże mercedesem, a ja mówie, że tandety to ja nie znosze”.

Książka Huellego tandetna nie jest. Więcej: jest dużo lepsza od poprzedniej. Gdzieś z góry patronuje jej Bułhakow, a ze wschodu Andruchowycz. Huelle to pisarz nadzwyczaj podatny na wpływy, rzadko oryginalny, świetny w opowiadaniach, nierówny w powieściach. “Ostatnią wieczerzę” czyta się z zainteresowaniem, by zaraz trafić na fragment do przeoczenia. Sporo tu nawiązań, kontekstów, cytatów, które zmieniają powieść w wyrób powieściopodobny, jakich w literaturze pełno, zwłaszcza ostatnio, zwłaszcza w polskiej. Sam pisarz używa kroniki jako gatunkowego wytrychu. Kroniki czego?

Naszego czasu, a raczej naszych czasów, bo na tu i teraz rzutuje tu i wtedy. I tam. W pewnym momencie czas się w książce zapętla, jesteśmy i teraz, i wtedy. Pewex, WSS Społem, komis, kawiarnia Roxana – to nie są tylko symbole przeszłości, lecz ciągle żywe prawo raz ukształtowanej osobowości. Nasze konstytucje, uchwalone dawno, ale nigdy niezniesione. Zawsze w którejś instancji albo czytaniu projekt uchwały anulującej przepadał. Nie przepadła pamięć, gawędowo wybiórcza. Teraźniejszością jest też historia biblijna, od święta powtarzająca się wieczerza i w nas wcielone postacie. Dwanaście postaci. “- Promocja, przecena i okazja to ojciec i syn, i duch święty razem” – mówi bohater Siemaszko, wygłaszając gorzką myśl o współczesności.

Ze sztuką podobnie. Kiedyś kłócili się o nią Irzykowski z Boyem, Bach komponował fugi, malował Leonardo, dziś spory toczą Inżynier z Siemaszką, religijne hymny klecą Książek z Rubikiem. Liczy się napompowany reklamą greps, jak tytułowa “Ostatnia wieczerza”, głośny kilka lat temu pomysł, by do nowego obrazu pozowali zasłużeni Gdańszczanie. Wokół tej hucpy Huelle tworzy fabułę, plany czasoprzestrzenne, dygresje. Bywa sentymentalnie, jest satyrycznie, gdańscy czytelnicy z pewnością mają również personalny ubaw.

Czytelnikowi spoza trójmiasta zostaje refleksja dotycząca dewaluacji, może nicości, na pewno braku rzeczy najważniejszej. Trwają poszukiwania dwunastego apostoła, a o roli Jezusa nikt nie wspomina. I nie chodzi tu o to, że “wszyscy jesteśmy Chrystusami”, mieszkamy obok placu Zbawiciela. Lecz o to, że mistrz jest ledwie kronikarzem, Małgorzata anonimem. Że terrorysta puszcza z dymem sklepy monopolowe, bo sam już nie pije. Tylko tyle. Chodzi o najpoważniejsze na świecie świętokradztwo, jakie zdarza się u nas z częstotliwością codzienną. Wystarczy spojrzeć w telewizor, może nawet w lustro.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
..............................................................................................
Paweł Huelle OSTATNIA WIECZERZA,
Znak, 2007

Manuela Gretkowska KOBIETA I MĘŻCZYŹNI

Kiedy zaczyna się ta historia, bohaterka Klara ma trzydziestkę. Jest właściwie sama, bo jak nazwać kobietę, która rzuciła bycie chirurgiem dla akupunktury, śpi z kochankiem o wdzięcznej miłosnej ksywie Minotaur i średniej wielkości penisem z osobliwą cechą estetyczną. Manuela Gretkowska napisała kolejny w swojej literackiej karierze portret kobiecy, nie przemilczając tematów niemieszczańskich i nie przesadzając z pogłębianiem postaci.

U Gretkowskiej kobiety są kobietami, mężczyźni mężczyznami, bez ekstra dodatków. Bo depresja Jacka czy brak instynktu macierzyńskiego Klary to najzwyklejsze przypadłości człowieka ponowoczesnego. Na szczęście jednak od takiej np. Grocholi dzielą Manuelę lata świetlne. Dla takiego np. opisu pani Katarzyna przemierzyłaby kosmos:
„Wymijając rozkrzyczane watahy, stwierdziła, że nie gonią się, ale uciekają z pola widzenia rodziców, jakby to był teren skażony wzrokiem dorosłych. Utuczonych ojców w bezkształtnych polarach i luzackich klapkach ślizgających się po lastrikowych stopniach o złotych poręczach. Matki były bardziej szykowne. Te młodsze od Klary naśladowały Mandarynę. Jej pruszkowski sznyt wyrobnicy erotycznej pokrytej dwukolorem: sztucznej opalenizny i chemicznego blondu”.

Porównywanie Gretkowskiej do Grocholi nie miałoby sensu, gdyby nie męsko-damski temat w podobnie babskim kontekście. Przyglądamy się tu historii dwóch małżeństw, dwóch, bo Klara niezbyt szczęśliwie wychodzi za mąż za Jacka. Dla odmiany i szerokości perspektywy przyjaciółka byłej pani chirurg, Joanna, i jej mąż Marek to typ pary ze snów przywódców prawicy. Dzieci, chrześcijańska rybka na samochodzie, zakupy w Ikei, wakacje w Hiszpanii. Z ważniejszych historycznych wydarzeń w tle dzieje się śmierć Papieża. „Dziennikarz prowadzący kiedyś Big Brother mówił z podobnym przejęciem o Big Father”, celnie zauważa autorka, dodając kilka aktualnie uniwersalnych uwag społeczno-politycznych między zgrabnie skleconymi dialogami. No i trochę erotyki, także oralnej. W końcu literacko-wizerunkowa przeszłość skandalistki-szamanki to zobowiązująca gęba.

Ale u Gretkowskiej seks nie ma dzisiaj podznaczeń, nie stanowi tożsamościowego wykładnika ani nie służy za symbol międzypłciowej relacji. Klara myśli w pewnym momencie z żalem: „To było takie ważne, z Joanną czekałyśmy, która pierwsza. Co teraz jest ważne?” Seks jest ważny, lecz tylko jako seks. Tak jak oni są po prostu ludźmi z ciała i emocji. Więc dlaczego, skoro wszystko i wszyscy mają swoją postać, normalne cechy i przejawy życia, niewiele tutaj gra, brakuje szczęścia? Może właśnie dlatego?

Może właśnie tak odpowiedziałby Papież lub raczej duch Papieża, ukazujący się wzorowemu mężowi Markowi, diagnozujący kobiety i mężczyzn, Polskę i Polaków: „w polskim wyobrażeniu sprawiedliwość społeczna będzie wtedy, gdy zaczną kraść ci, co powinni”. Trzeba przyznać, że papieskie nawiedzenie Marka to najodważniejsza i najciekawsza część powieści.

Najnowsza książka Manueli Gretkowskiej to trochę więcej niż czytadło, dużo mniej niż dzieło. Autorka wzbiła się ponad felietonową przyziemność, rozwijając skrzydła błyskotliwej miejscami narracji. I wyprodukowała przyzwoitą propozycję dla wszystkich. Czyli nic szczególnego, niestety. Zwykłość „Kobiety i mężczyzn” cieszy jednak na poziomie przesłania, którym Gretkowska ujarzmia nasze narodowe przekonanie o wyjątkowości: jesteśmy normalni, z własnymi radostkami i problemami. Wypadałoby w to jeszcze uwierzyć.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
..............................................................................................
Manuela Gretkowska KOBIETA I MĘŻCZYŹNI, Świat Książki, 2007

Tomasz Piątek BŁOGOSŁAWIONY WIEK

W powieści Tomasza Piątka mamy ten sam XXI wiek i zaawansowaną, komputerowo-ciekłokrystaliczną, technologię, ale wszystko jest inne. Nie tylko dlatego, że rzecz dzieje się w sztucznym kraju Brytania, a książkę chciał autor napisać, jakby to był przekład z języka obcego. I mimo iż zamierzenie przekładowe nie wyszło, całość brzmi po prostu jak zwyczajna narracja, wcale nie traci na tym historia młodego Aleksandra, który szuka potwierdzenia swojej wiary.

Świat zwariował, można by zakrzyknąć, chłonąc pomysły Piątka. Bo właśnie umarła królowa Wiktoria Elżbieta, protestancka władczyni kolonialnego imperium i trwają przygotowania do ślubu francuskiej cesarzowej Małgorzaty Bonapartki, wyznającej ekumenizm, z brytyjskim następcą Edwardem, Księciem Dandysów. Misjonarze knują spiski, rozgrywają się wojny, a dostęp do nich może zdobyć każdy, kto założy magiczne okulary. Najśmieszniejszy gadżet stoi jednak na biurku rektora Thomas Watson College: to odtwarzacz CD z wielką, mosiężną tubą. Przedmiot jest symboliczny także dla stylu tej powieści: archaiczne formy przeplatają się z językiem potocznym. Młodzi bohaterowie zwracają się do siebie wołaczem, a np. zamiast powiedzieć „jestem zdrajcą podwójnym”, Aleksander używa stylizowanego „jestem zdrajcą podwójnem”. Na pierwszy rzut oka wygląda to jak pomięszanie z pomplontaniem, ale cel Piątka uświęca takie środki. Chodzi o to, by opisać rzeczywistość i historię, codzienność i postęp, praktykę i teorię, które się rozminęły zamiast spotkać w jakimś cywilizacyjnym punkcie wspólnym. Za ideę należą się brawa, co do realizacji pewne wątpliwości występują.

Ambicje powiastki religijno-filozoficznej, skojarzonej z powieścią o dojrzewaniu, romansem łotrzykowskim, szpiegowskim thrillerem, antyutopią, pastiszem kolejnych gatunków i dzieł przerastają zawartość tej dwustustronicowej powieści. Zaproponowane przez autora finałowe rozwiązanie dylematu myśli i wiary też mało jest odkrywcze, choć może jedynie możliwe. Ratuje je retoryczne pytanie o rachunek strat, kładąc wieloznaczący akcent na różnorodność jako warunek kolorytu życia, podporządkowanego wyższej sile. Szczęśliwie, jak wykłada Piątek, „od najwspanialszego nawet przeznaczenia wspanialsza jest skromna wiara”, więc Nowy Testament wygrywa pojedynek ze Starym Testamentem. Tak jak postmodernistyczny dreszczowiec lepiej lustruje intelektualne wyzwania nowych czasów, niż klasyczny epos.

„Błogosławiony wiek” nie przynosi ani próby ogarnięcia świata, w jakim żyjemy, ani nie daje wystarczającego impulsu do przemyśleń. Ale czyta się płynnie, szybko, przyjemnie. Jak przygodową powieść dla młodzieży. Adresat absolutnie trafiony! W pewnych sprawach ciągle pozostajemy młodzieżą przecież, z czego literatura, a może i historia, czerpią nieustającą nadzieję. Więc jeśli ktoś ceni Orwella, lecz kocha Twaina, potrafi położyć Woltera tuż obok Biblii, z dystansem, ale i szacunkiem przeczyta „Błogosławiony wiek”. Nie obrazi się, gdy kalifornijska sicz motocyklistów strzeli do obrazu Matki Boskiej, która straci oczy, pół policzka, usta. Zrobią to, by przypomnieć, żeby „nie robić obrazów, żeby czcić”. Wolnomyślicielstwo w granicach rozsądku wiary to w końcu niezłe przesłanie. I jakie chrześcijańskie przy okazji!
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
...........................................................................................
Tomasz Piątek BŁOGOSŁAWIONY WIEK, PIW, 2006

Jacek Dehnel BRZYTWA OKAMGNIENIA

Istnieje przypadłość, której nie bierze się w medycynie poważnie, zresztą w realnym życiu też. Choć dla pacjenta syndrom prymusa może się stać i prywatną hańbą, i publicznym dobrem. 27-letni Jacek Dehnel jest prymusem. W ostatnich latach dużo publikuje, zbiera nagrody. Za co?
Za „wysoką kulturę, znakomite rzemiosło, wręcz wirtuozerię, a także zaskakującą u tak młodego człowieka życiową mądrość”, wyrażoną w twórczości pełnej „aluzji do utworów literackich i dzieł sztuki”, zarazem jednak „suwerennej”, za bycie „niezależnym od obowiązującej obecnie mody” – głosili poeta Czesław Miłosz i specjaliści od Nagrody Kościelskich. Tę aktualną modę młody człowiek unieważnia stylem nie tylko pisania, ale i ubierania. W poezji jest kulturowym wysokościowcem, tradycjonalistą, w ubiorze oryginałem, bo lubi nosić surdut i laseczkę. Typowy prymus, który wie i pragnie się swoją wiedzą dzielić. Pewnie nawet nauczać.

Otóż, najciekawszy bywa wtedy, gdy w rytmicznej frazie znajduje miejsce na siebie, własny lęk i osobność. Dehnela w tej postaci chciałoby się czytać. Kiedy chowa się zbyt głęboko pod stół historii dawnych, za podręcznik, sepię fotografii, opowieść płótna, robi się stary. No a młody starzec to już doktorów sprawa. Tematy, a zwłaszcza puenty „Il Sogno”, „Możliwości”, „Primy” znaczą więcej, niż cała reszta kunsztownych utworów z tomu „Brzytwa okamgnienia”, bo godzą jaskrawość jednostkowego doświadczenia z przejrzystością zbiorowej rzeczywistości. „Te codzienne, conocne, te żmudne ćwiczenia, by wszystko, odmienione, mogło się nie zmieniać” przywołują sytuację intymną i dzięki temu wygrywają z próbami ogarnięcia fabuły życia. To, że Dehnel próbuje opisać „sekwencję wydarzeń” trzeba mu zaznaczyć w dzienniczkowych uwagach, ale trudno stawiać piątkę za dystans, na który, szczerze mówiąc, nikt sobie nie może pozwolić. Także prymus, również artysta.

Ulubionego mistrza Jacka Dehnela, Philipa Larkina, znają w literackich dziejach XX wieku jako jednego z tych, co zerwali z bezpośredniością, przedkładając komentarz oddalenia nad prawdę, a może tylko dobro wyznania. Uroda zdarza się i po tej, i po tamtej stronie, jedni wolą Larkina, inni np. Dylana Thomasa. Metoda właściwie jest podobna. Ze zdarzeń chwilowych, indywidualnych przejść do szerokiego planu, albo odwrotnie. Oczywista różnica tkwi w decyzji sposobu. O to „jak” toczą się kamienie dyskusji. Pisał Larkin:
W zielony wieczór, gdy śmierć go nasza zasnuwa,
To, co było zdaje się rzeczą niewartą zachodu.
Bo dotyczyło jednego człowieka,
Tego, który odchodzi.
Pisze Dehnel:
Odwracasz się na drugi bok, ale zostajesz,
Choć wiesz, że jakieś zdanie albo partykuła
Zawsze zdoła się wślizgnąć nieznanym fortelem
Pomiędzy „żyli długo” a „żyli szczęśliwie”.

Szkoda tylko, że „to, co zbędne”, co ma być odcięte przez brzytwę okamgnienia zbyt często w tekście zostaje. Jako temat, motyw, bohater, detal, aluzja, która ma znaczyć, lecz przeszkadza, odwraca uwagę zamiast ją skupiać. Zdecydowanie za mało u Dehnela chłopca z przerwy, za dużo prymusa z lekcji.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
...........................................................................................
Jacek Dehnel BRZYTWA OKAMGNIENIA, Biuro Literackie, 2007

Patrick Süskind PACHNIDŁO

Choć Stanley Kubrick powiedział, że „Pachnidła” nie da się zekranizować, film na podstawie historii o poszukiwaniu doskonałej woni powstał. Gdyby urzeczywistnił się kiedyś pomysł Aldousa Huxleya i ludzie chodziliby nie do kina, lecz do zmysłokina, gdzie czuć także filmowe zapachy, zapach wszystkich zapachów też pewnie by stworzono. Artyści, dla których nie ma granic bywają nawet mordercami, bo szaleństwo pogoni za cudem nie zna pojęcia zbyt wielkiej ofiary.

Niemiecki pisarz Patrick Süskind opublikował swoje emocjonujące dzieło w 1985 roku, wywołując jednego z najgrzeszniejszych duchów literatury XX wieku. Jean-Baptiste Grenouille jest trochę Markizem de Sade’em, trochę Hannibalem Lecterem, i na swój mroczny sposób Prometeuszem. Zamiast ognia chce dać ludzkości ideał, którego światu brakuje. Urodzony w paryskich slumsach, w cieniu cmentarza, przytłoczony smrodem ryb, gnijących owoców i spalonych zwierzęcych kości, ma w biografię wpisane przekleństwo, ale też misję. Posiada podstawowy atrybut wybrańców: czystość (nie wydaje żadnego zapachu) oraz wyjątkową umiejętność (potrafi rozpoznać każdą nutę zapachu, na dużą odległość). Nikt nie został obdarzony podobnym geniuszem, nikt u nikogo nie byłby w stanie wyłowić zmieszanej w jedną woni kocich odchodów, octu, sera. Społeczne odrzucenie, okrucieństwo i nienawiść spotykają go za bycie innym. Jeśli sam nie śmierdzi jak człowiek, nie może być człowiekiem. Więc kim jest?

Katem, bo morduje dziewice w imię szalonego projektu. A może jednak bardziej ofiarą? Genów matki-dzieciobójczyni, nietolerancyjnego, przestraszonego środowiska, nieznoszącego osobliwości. Dlatego śni o ogromnym zamku z dala od cywilizacji. A cywilizacja jego czasów, XVIII-wiecznej Francji Woltera i Diderota, to emocjonalna pustynia poddana władzy rozumu. Teoretycznie. Bo rzeczywistością ciągle rządzi zepsuta barokowa namiętność. Grenouille mógłby się od cywilizacji uwolnić, siedem lat spędza w odosobnieniu, musiałby jednak od razu znaleźć ekwiwalent poczutego kiedyś zapachu. Niepokój nie daje mu spokoju, więc nie ma wyjścia: musi wypełnić misję. Jego sukces odkrywa prawdę o ludzkiej zwierzęcej naturze, jego upadek też jest tej prawdy lustrem.

Jako pisarz odcinający się od literackiego życia, nieprzyjmujący nagród, niemiecki autor „Pachnidła” przyznał sobie prawo do obserwowania i komentowania ludzkiej niewoli. Fascynująca to opowieść, choć nieszczególnie oryginalna. Motywy są znane i wykorzystywane od literackich wieków. Lecz skoro postęp w sztuce nie istnieje, jak słusznie zauważał Popper, liczy się obecność nowego elementu oraz technika opisu. Süskind wybrał zmysł zapachu, bo zapach potrafi nas określić. Nawet bardziej niż wygląd, dużo bardziej od dźwięku. Zapach ma moc otwierania lub zamykania przestrzeni, zapach (lub odór) przenika. Nie bez powodu mówimy o oszustwie: coś tu śmierdzi. Człowiek publiczny pachnie jakimś armanim albo kenzem, tylko człowiek prywatny czasami wie, jak pachnie naprawdę. Gdybyśmy mieli wypełnić ankietę, odpowiadając na dwa proste, skrajne pytania o najprzyjemniejszy i najbardziej przykry zapach, przypuszczam, że większość z nas wskazałaby naturalne zapachy w obu kategoriach. Süskind dobrze to wymyślił. Jego bohater też szuka ludzkiej wonności, nie alchemizuje w laboratorium. Styl „Pachnidła” nie zostawia wątpliwości: dobra sztuka to ta, co wzbudza emocje. Artystom udaje się je wywołać, bo posiedli umiejętność ich kontrolowania albo dają się im prowadzić.

Więc choć Kubrick twierdził, że „Pachnidło” jest nieprzekładalne na film, Tom Tykwer film nakręcił. Ale gdyby Huxleyowi spełniła się prognoza zmysłokina, seanse „Pachnidła” trzeba by zapachów pozbawić. Nie o nie w tej historii chodzi, lecz o marzenie o nich. Dlatego zanim obejrzycie film, przeczytajcie książkę. Wyobraźni też się od nas coś należy.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
......................................................................................
Patrick S
üskind PACHNIDŁO, przeł. M. Łukasiewicz, Świat Książki, 2006


Michał Witkowski FOTOTAPETA

To, że Witkowski otrzymuje kolejne nagrody i nominacje literackie (ostatnio po raz drugi do Paszportu Polityki), to zasługa sukcesu i szumu wokół „Lubiewa”. A sława tej epizodycznej opowieści o polskich gejach ma charakter okołoliteracki. Tymczasem z książki na książkę pisarz się rozwija. Tegoroczna „Fototapeta”, w której autor umieścił przelubiewowe opowiadania, prowadzi do innego Witkowskiego. Witkowskiego po prostu, bez etykiety obyczajowej. Nie wiem tylko, czy nieobecność wątków gejowskich jest wynikiem poszukiwań, twórczego stłumienia, czy świadomości.

Są tacy, którzy wiążą twórczość byłego już Wrocławianina z Gombrowiczowskim spojrzeniem na świat, lecz Gombrowicz ledwo się w prozie Witkowskiego pojawia. Przez przestrzeń jednego zdania brzmi ta słynna fraza, gdy bohater jedzie pociągiem do Związku Radzieckiego. I „byle kran z tabliczką „woda niezdatna do picia” oznaczony jest zakazem fotografowania. Skąd oni wiedzą, że ja właśnie tylko takie krany z zardzewiałą wodą ulubiłem sobie opisywać?”. Częściej pobrzmiewa u Witkowskiego Stasiuk, nasycony, gęsty od prześwietlających zjawiska komentarzy. Lecz Witkowski idzie odmienną drogą. Robi swoje rentgenoliterackie zdjęcie tak, że na kliszy widać i kości, i kostium obiektu. Wielka umiejętność! Styl opowiadań z „Fototapety” eksploduje często satyrą i ekspresją, jak rzadkie włosy starszej pani pod dłońmi fryzjerki z petem w ustach.

Witkowski jest pisarzem umiarkowanie antymieszczańskim, zdecydowanie miejskim, dzielnicowym. Psiemu Polu poświęcił ostatnią część książki. Najważniejsi są jednak ludzie i ich stracone kariery, zasłużone zdrobniałe losy. Autor je widzi i opisuje (współczucie obecne), ale do tęsknoty za minioną świetnością (także własną) mu daleko. Może dlatego, że wcale nie była sielanką, podobnie jak nie jest nią współczesność. Ta nuta nostalgii bez łezki w kącie pamięci to dziś wyraźny rys prozy Michała Witkowskiego, trzydziestolatka, który wspomina. Jak odnosił sukcesy w szkolnym teatrze (ku zawiści koleżanek), jak zwyciężał w konkursie literackim (ku kłopotom polskiej telewizji), jak jeździł na sąsiedni wschód, przylegający zachód. Jakie znajomości zawierał.

Kawałki opowiadane przez Witkowskiego wzięte są ze zjazdu absolwentów po 10 latach od matury, kiedy pamięta się podziw i upokorzenie, kiedy to, co za nami, nie zdążyło jeszcze pokonać tego, co czeka pojutrze. „Fototapeta” zdejmuje z Witkowskiego piętno pisarza gejowskiego, nowej nie przykleja. Hałasu w mediach jest mniej, chyba że z powodu nagrody, przyznanej za coś innego. Albo autor „Lubiewa” przechodzi metamorfozę, która wyciąga z egzotyki, albo „Fototapeta” to tylko skok w bok. Gejowska specjalizacja literacka może być kusząca, może się także okazać ślepą ulicą. Nową książkę Michała Witkowskiego zapowiedziano na 2007 rok.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
............................................................................................
Michał Witkowski FOTOTAPETA, W.A.B., 2006

Agnieszka Maciąg ZIELONE PANTOFLE

Każdy krytyk ma w sobie naturę sępa, który czeka gdzieś w środku, by od czasu do czasu dopaść ofiarę. Kiedy się do „Zielonych pantofli” dobrałem po raz pierwszy, wybiórczo i pobieżnie, pomyślałem: wreszcie jest coś, o co można wyostrzyć pióro. Sęp miał więc swój błysk radości, tym bardziej że autorki tych wierszy nie kojarzymy z poetycką otchłanią, lecz próżnością medialnej gwiazdy. Do okoliczności judzących dodajmy jeszcze rekomendację Jerzego Pilcha, najbardziej przecenionego modela polskiej literatury. Gdy przeczytałem ten tomik od deski do deski, sęp odleciał. Ale nie jest to dobra książka. Procent pretensjonalności wysoki, poziom odkrywczości zerowy, pierwiastek emocji trudny do wyliczenia.

Agnieszka Maciąg pisała te teksty wszędzie, także w samolocie, w obawie, by żaden nie uciekł. Gdyby jednak któregoś w tym zbiorze zabrakło, nic by się nie stało. Wszystkie uczucia i nastroje są nam znane, z życia swojego lub cudzego, z naszych własnych wierszy albo kogoś innego. „Zielone pantofle” wzbogacają kolekcję poezji pozornej, choć pewnie autorka wierzy w ich prawdę i piękno. Czytelnik kieruje się swoimi kryteriami.

Spotykamy tutaj kobietę podróżującą, zauroczoną Paryżem czy Manhattanem, kobietę, która, jak wielu z nas, geografię odnosi do stanów wewnętrznych. Przeważa samotność, tęsknota, opuszczenie, czytelna jest refleksja nad niespełnionym marzeniem (o miłości), nad dwoistością istnienia w obiegu publicznym i biegu prywatnym. Wiersze osobiste zajmują mniej miejsca niż obserwacje i dedykacje. Autorka nie grzeszy uogólnieniem (to dobrze), ufa sile konkretu, używając kobiecych rekwizytów do opisania kobiecych doświadczeń. Taka stylistyczna redukcja byłaby zaletą, gdyby przedstawiony świat lub język jego opisu nosił piętno wyjątkowej wyobraźni. Nic z tych rzeczy. U Agnieszki Maciąg wszystko jest podstawowe, z obrazami na czele.

Kobieta gotuje zupę, rumieni się jak lakier, obcina włosy i zaczyna od nowa. Nieparzysta opalona przechodząca. Retorycznie pyta, boso tańczy, szuka „chwil uniesienia”. „Nieśmiała jak dziecko”, czasem „jak mocny papieros z Indii”, „zawrót głowy”. Naiwnie rozmawia z Modiglianim i analizuje konsumpcyjny styl bycia, zwraca uwagę na powszedni dzień „dziewczyn z okładek”, uniwersalność smaku czekolady. To nie portret kobiecy, lecz reprodukcja. Przyczyna nieodkrywczości tkwi w bezpieczeństwie punktu widzenia. Zachowawczy dystans, przyglądanie się bez wchodzenia w zależność lub wyznanie musi gubić poezję w pisaniu. Dlatego nawet nieźle zaczęty tekst kończy się oczywistą puentą.

Bronisław Maj porównuje Agnieszkę Maciąg do Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej. Proszę się nie dać nabrać. Jasnorzewska bywała w tworzeniu czarownicą. Liryczny wywar przygotowywała starannie, słodyczy używała jako przyprawy. W poetycki wóz zaprzęgała całą siebie, do Chin jechała, by szukać własnej duszy. W „Zielonych pantoflach” więcej jest skóry i ubrania. Najwięcej pustych słów.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
..............................................................................................
Agnieszka Maciąg ZIELONE PANTOFLE, Wydawnictwo Otwarte, 2006

Maria Woś FELIETONY RADIOWE

Radiowy felieton trwa w naszych nowoczesnych czasach minutę albo, lepiej, 30 sekund. Bardziej dziś chodzi o to, żeby język się giętko wypowiedział, niż o to, co głowie przyjdzie do głowy. Gdyby na powyższą modłę posiekać teksty Marii Woś ze stylowo wydanego tomu „Felietony radiowe”, wszyscy zawołalibyśmy o pomstę, opłacając skutecznego najemnika. Na szczęście świat bywa okrutny tylko czasami, więc interwencje nowych manier mają granice. Poza tym rzeczywistość wcale nie pędzi z prędkością maszynową, bo człowiek do końca jeszcze nie oszalał. Co z przyjemnością uświadamia sobie czytelnik energicznie zatroskanych akapitów, które w radiu mówią się w dobrych kilka minut.

Maria Woś jest z pochodzenia lwowianką. W wieku 11 lat przyjechała do Wrocławia i została, jak tysiące dzisiejszych Dolnoślązaków. Sama pisze, że mieszkanie wybrał za nią pociąg, bo „dalej nie jechał”. Tamten Lwów i ten Wrocław tkwią w każdym z 48 tekstów. Najwięcej miejsca zajmują wspomnienia o ludziach znanych bliżej lub luźniej, o wydarzeniach drobnych i jeszcze ważniejszych. Ale pisarska strategia absolwentki dawnej wrocławskiej polonistyki nie trąci kronikarską łatwizną, błyszczy krytycznym zębem, przeważnie ostrym. Maria Woś bywała w swoim życiu nauczycielką, gdy po wprowadzeniu stanu wojennego odeszła z radia, lecz dziennikarski zew znaczy dla niej więcej. Po przełomie 1989 wróciła do studia i mikrofonu. Nie dziwuje się światu - woli analizować, przyjmuje wyroki czasu, zostawiając sobie pole do trzech ćwierci. Nie wchodzi przy tym w rolę zasadniczej profesorki, satyryczny dowcip kłuje obok serdecznego. Potrafi ugryźć ignoranta (ignorantkę), nie przepuści pozerstwu ani powierzchniowości. Można się załamać albo się czegoś od autorki nauczyć. Na przykład że cytat-wytrych to za mało, by uchodzić za erudytę. Że obok Mickiewicza tworzył też Stanisław Jachowicz, a obok Chopina – Daniel Auber.

Tych, którzy odeszli, Maria Woś portretuje łaskawie, wobec żyjących współczesnych jest sprawiedliwa. Bezlitośnie piętnuje głupotę, głupotą jej nie nazywając. Wystarczy przecież przytoczyć głos tzw. społeczeństwa: „Jutro rocznica uchwalenia Konstytucji 3 maja. I co z tego? Nic. Po prostu mamy wolne”. Wystarczy przejrzeć muzealną księgę wpisów, posłyszeć dialog w teatralnym foyer. Każdy ze starannie przebranych felietonów kończy puenta: zadumy, zachęty, zaskoczenia, zarzutu. Sprytnie odpompatyczniona nostalgia jest przewodnią nutą emocji. Maria Woś nigdy nie zostawia nas z niczym, a porozumienie ze słuchaczem-czytelnikiem buduje, żartując z samej siebie. Kiedy już jako dziennikarka przychodzi na uniwersytet nagrać audycję, jej były wykładowca, profesor Bąk, zaczyna absolwentkę egzaminować. A absolwentka: ani be, ani aoryst. Za chwilę to profesor okaże się niepojętnym uczniem w teatrze życia, a może zwyczajnie człowiekiem, który ma prawo do słabości.

Słabością Marii Woś była dotąd ulotność radiowych felietonów. Raz na antenie i na półkę (do komputera). Teraz mamy książkę, po którą sięgniemy, by porozmawiać z przyjaciółką. Taką na dobre słowo i zasłużony gest.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
..............................................................................................
Maria Woś FELIETONY RADIOWE, Atut, 2006

Marcin Świetlicki MUZYKA ŚRODKA

Świetlicki stał się gwiazdą polskiej poezji w latach 90. ubiegłego wieku. Gdy do Krakowa przyjechał Miłosz, 31-letni poeta wystąpił przed nestorem, mówiąc swoje wiersze przy dźwiękach rocka. Podobno autor "Zniewolonego umysłu" rzucił tylko: znam to z Ameryki. Ale dla młodej poetyckiej publiczności takie słowa nie mogły być żadnym wyrokiem. Bo to Świetlicki, nie Miłosz, czuł rytm tamtych czasów. Dzisiaj ma 45 lat i cierpi, jak to poeta, na konflikt ze światem. Jego wycofywanie się z życia ma charakter buntu, jak to u Świetlickiego. Żółć ciągle się leje oszczędną linijką wiersza, lecz pełna autodystansu egzaltacja, za którą Marcina kochamy, ustępuje miejsca. Sny i kamienie zaczynają odgrywać rolę naczelnych symboli tej twórczości. Szkoda?

Kamienie i sny są dyżurnymi motywami tzw. sztuki ambitnej, księżyc i kwiat pełnią identyczną funkcję w sztuce bardziej ziemskich lotów. U Świetlickiego wolę czytać tę drugą parę jako insygnia przeklętej utopii. O tajemnicy głazu czy senno-realnym rozdwojeniu lepiej napisać kryminał. Może współczesny Philip Marlowe dorwałby wreszcie jakiś trop? Ani mistrz z wydanej w tym roku prozy „Dwanaście”, ani ten z „Muzyki środka” nie porywają się na takie zadanie. Z powodu spuchnięcia, posiwienia, utycia, ogólnego zniechęcenia, nałogu, kryzysu wieku. A przede wszystkim z bezradności, która spowodowała chorobę. W najlepszym, tytułowym, wierszu poeta pyta: jakiej pogody ducha trzeba, aby napisać o cierpieniu, o tym, co opisały już gazety na pierwszych stronach. I odpowiada: „nie ma pogody, jest w gardle pięść, są zimne poty”.

To, co dzieje się naprawdę, dzieje się w środku. Świetlicki dobrze zna ten problem, kiedyś deklarował, że „nigdy naprawdę i do końca w środku” nie przebywa. Jednocześnie się nie przysiada, lecz z drugiej strony uczestniczy, zawsze okrakiem, gotowy do zaprzeczenia, do znanego refrenu. To jego „bardzo dziękuję” natychmiast wytrąca przeciwnikowi broń. Kogo tu atakować, skoro sam się nieustannie gnębi? Porzuca wcielenia, języki, gatunki, osoby. Udziela się w telewizji, mruczy do mikrofonu, frustruje elity, publikuje kryminał. Co za beznadziejny facet, można by ogłosić.

Nie ma tutaj wiersza wybitnego, ale czuć wybitny talent. Nie ma kulminacji, lecz wrażenia się kumulują. „Muzykę środka” trzeba czytać w całości, strona po stronie. W finale przychodzi porozumienie. Dla mnie Świetlicki to poeta ważniejszy od Miłosza. Swoim najnowszym tomem potwierdza, że ciągle „stara się o wiersze, żeby mu nie wymarzły”, „poświęca się dla nich”. Dla wiersza urodzony, dla wiersza ukrywa twarz na drugiej stronie okładki. Podpisuje się nieporadną czerwienią cienkopisu. Kiedy zestaw 44 tekstów się kończy, portret jest pełny, ręka opuszczona, autografu brak. Nie potrzeba.

Nie wiem, czy po kontakcie z najnowszą książką, bliżej Świetlickiego znam. Nie mam pojęcia, czy się doczekam na tom lirycznych cudów. Najświetniejszym wierszem autora pozostaje dawny „Listopad, niemal koniec świata”. Jestem za to pewien, że za jakiś czas znowu się spotkamy. Bo obu poezja potrafi ratować, jak suka, którą trzeba wyprowadzić na spacer, „bo już pora na to była”. „Najwyższa”!
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
...........................................................................................
Marcin Świetlicki MUZYKA ŚRODKA, a5, 2006

J.M. Coetzee POWOLNY CZŁOWIEK

W powieści „Wiek żelaza” Coetzee cytował Marka Aureliusza: „Życie wymaga umiejętności zapaśnika, nie tancerza. Stanie na własnych nogach, nie potrzeba pięknych kroków”.
Tym razem bohater Noblowskiego laureata sprzed 3 lat to fotograf. W wypadku traci nogę i z aktywnego, twórczego mężczyzny-zdobywcy staje się kimś innym, kto musi przyjąć pomoc. Kontakt z pielęgniarką Marijaną wzbudzi w przygnębionym Paulu pożądanie, altruizm, przywróci chęć życia, a wkroczenie tajemniczej Elizabeth Costello przyniesie pytania o wyższy porządek. I piękne kroki.

Mimo ponurego, choć napisanego z firmową werwą, początku, najnowsza książka Coetzee’ego zaskakuje pogodą. Dyskretny happy end jest tutaj konsekwencją dojrzałości postaci. Zrezygnowany, „powolny” Paul nie tylko odzyskuje siebie, lecz poznaje swój nowy element. Można wywnioskować, że to życiowe spotkania rozwiązują trudny do uniesienia problem, ale rzeczywistość tej powieści niekoniecznie musi być realna. Schorowana pisarka Elizabeth Costello zjawia się w domu kalekiego fotografa jak we śnie. Paul nigdy wcześniej jej nie widział, czytał zaledwie fragmenty nieporywającej twórczości. Skąd się więc wzięła, po co się wprosiła kobieta, której Coetzee poświęcił swą poprzednią, erudycyjną, książkę?

W pewnym momencie bohater pyta wprost, czy przypadkiem nie umarł. Tak osobliwa wydaje się sytuacja, a pisarka tak wszystkowiedząca. Oczywiste pytanie brzmi także w świadomości czytelnika, podejrzewającego literacką grę. Czyżbyśmy po prostu czytali powieść w powieści? Przewrotność Coetzee’ego dostarcza wprawdzie kłopotów z identyfikacją światów, lecz w niczym nie zakłóca samej opowieści. Przecież czytamy powieść. Pióra jednego z najbardziej utalentowanych autorów stulecia. Po co te dociekania?! I tak najważniejsze pozostanie to, czym książka zawojuje naszą pamięć.

Dla fanów południowoamerykańskiego pisarza najnowsza pozycja może być zarówno rozczarowaniem, jak przyjemną niespodzianką. Zamiast prowokujących frustracji, gniewów, i złości jest lśnienie optymizmu (Paul ma w nazwisku słowo „ray” – promień). Tak jakby spokojniejsza epoka brązu jednak nadeszła po mrocznych czasach „Wieku żelaza”. Umieszczenie akcji „Powolnego człowieka” w Australii dało Coetzee’emu (i czytelnikowi) możliwość wytchnienia od polityczno-społecznej historii, która bohaterów jego innych książek wciągała. Autor „Hańby” nie byłby sobą, gdyby całkiem z tego motywu zrezygnował, więc w mniej od historii RPA dramatycznej przeszłości Australii odbija się również pomyślniejszy los wolnego od kulturowych trosk Raymenta.

To, co do Coetzee’ego przekonuje natychmiast, tkwi w nasyconym szczegółem stylu. Gdy bohaterowie się uśmiechają, cierpią, krwawią, plują, czuć ich emocje w języku. Dlatego są tak wiarygodni, choć rzadko bliscy czytelnikowi. Coetzee potrafi sprawić, że śledząc myśli i czyny postaci, rozumiemy ich wybory, lecz trudno nam się z nimi utożsamić. W przypadku Paula Raymenta jest trochę inaczej. Elizabeth przekonuje: warto być głównym bohaterem, żeby ktoś chciał cię umieścić w książce. Paul gra wiodącą rolę we własnej historii i to wystarcza, jak u klasyków. To dobra powieść, z zagadką, której nie trzeba rozwiązywać.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.........................................................................................
J.M. Coetzee POWOLNY CZŁOWIEK, przeł. M. Konikowska, Znak, 2006

Orhan Pamuk ŚNIEG

42-letni Kerim Alakusoglu przyjeżdża do miasta Kars w północno-wschodniej Turcji. Jest zima, pada śnieg (po turecku kar), samotny mężczyzna znajduje pretekst, by sprawdzić możliwość miłosno-erotycznej relacji z rozwiedzioną przyjaciółką z lat młodości. Ten pretekst to dziennikarskie śledztwo w sprawie fali samobójstw mieszkanek Karsu. Facet jest na co dzień poetą, który kiedyś wyemigrował do Niemiec. Używa skrótu-pseudonimu Ka, co ma oznaczać wyparcie tureckich korzeni. Ka jest już Europejczykiem, co przeszkodzi mu w nawiązaniu bliższego kontaktu z rodakami. Ponieważ w Niemczech pozostaje emigrantem, życie tam też mu tylko upływa. W Karsie następuje przystanek, ten najważniejszy, który powinien przynieść odpowiedź.

Chciałbym napisać, że przeczytałem wybitną powieść najnowszego Noblisty, ale nie przeczytałem książki nawet bardzo dobrej. Wymęczyłem te 550-stronicowe nudy. Orhan Pamuk próbował stworzyć konstrukcję misterną, mikrokosmiczne arcydzieło naszych czasów, coś jak „Czarodziejska góra”, Kafkowski „Zamek”, z Conradem i Dostojewskim jako kolejnymi patronami. Nie wyszło, bo „Śnieg” jest zbyt przemyślany, kompletnie niefascynujący, umiarkowanie pociągający intelektualnie. Można sobie tę księgę analizować na iluś poziomach. Historia i jej aktualne konsekwencje, narodowa zbiorowość a tożsamość jednostki, etniczne podzielenie jednego państwa, laicyzm a religia, źródła terroryzmu, podróżowanie i nieprzemieszczanie, wyraźnie wybija się też motyw teatru życia. Śnieżycą odcięte od świata miasto ujawnia traumę mieszkańców i przybyszów. Ambitny plan. Co z tego, jeśli styl tej książki wzbudza u czytelnika czkawkę sztuczności. I nie jest to chyba wina przekładu, bo słyszałem narzekania również na amerykańskie brzmienie „Śniegu”. Niektórzy starają się bronić stęchłego języka Pamuka z tej książki, przekonują, że o sprawach tak kontrowersyjnych, czułych na nadreakcje, nie da się pisać inaczej. No ale strachliwości ani ostrożności nie można autorowi zarzucić, pamiętając jego wypowiedź o „milionie Ormian i 30 tysiącach Kurdów zabitych w Turcji”. Podczas głośnego procesu Pamuka wsparli sami Saramago, Marquez, Grass, Eco, Fuentes czy Llosa.

Daleko mi do podejrzeń, że polityczne międzynarodowe zamieszanie przyniosło pierwszemu Turkowi literacką nagrodę najwyższą, lecz na podstawie jedynej na polski przełożonej powieści trudno o podziw. Pierwsza książka Pamuka ukazała się w 1974 roku, a ta najsławniejsza, „Nowe życie”, wyszła 20 lat po debiucie. Z pewnością więc niebawem się przekonamy, jakim pisarzem naprawdę jest Orhan Pamuk, następne polskie wydania są kwestią miesięcy. Po „Śniegu” zostaje trochę wiedzy na temat tureckich problemów geopolitycznych. Zawikłane napięcia między laickim państwem a faktycznie wyznawaną religią prowokują do pytań o przyszłość Unii Europejskiej z ewentualnym członkostwem Turcji. Najnaturalniejsze są kwestie wygłaszane przez postaci drugoplanowe o ich własnych wątpliwościach i pragnieniach odczuwanych w świecie, który zewsząd pokazuje wrogą twarz. Najciekawsza postać, Kadife, jest młodą kobietą, która chce „stanąć przed Europą w pojedynkę, ze wszystkimi grzechami i wadami”, jak bohaterki powieści europejskich. Chce opowiedzieć własną historię. Tak samo jak jej kochanek, islamista Granatowy, który swoim zarzuca naśladowanie Zachodu, a Zachód oskarża o zaangażowanie pozorne, rzeczywistą obojętność wobec narodu na skraju kontynentów.

Śledztwo w sprawie kobiet nie zostanie rozwiązane, bo nie ma rozwiązania poprawnego politycznie. Kobiety nie wieszają się z powodu chust, które muszą lub nie wolno im nosić. One desperacko wyrzucają w ten sposób bezradny, depresyjny gniew. Wyciśnięte z indywidualności przez bezrobotnych mężów, nadoczekiwania państwa i religii, tragicznie chronią ostatki siebie. To kobieta powinna być bohaterką powieści o tak zamierzonej sile rażenia i takim temacie. Wyjałowiony z życia mężczyzna, choćby i poeta, nie wystarczy. Tym bardziej że jego natchnienie, z wierszami, których genialności Pamuk nam oszczędza, omal nie śmieszy w tej artystycznie przepieszczonej książce.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.....................................................................................................
Orhan Pamuk ŚNIEG, przeł. A. Polat, Wydawnictwo Literackie, 2006

Dorota Masłowska PAW KRÓLOWEJ

W swojej książce najnowszej Masłowska Dorota uprzejma była świat nasz polski opisać jaki jest - każdy widzi, nie każdy dostrzega i rozumie. Zatrącające o styl młodzieżowej rymowanki hip-hopowej zdania układają się w na sto pięćdziesiąt stron długi felieton, który czyta się gładko, przyznaję, przez młodopisarskie zbity bity, smutki mnie jednak dopadają niejedne, kiedy pomyślę, że utalentowana kobieta, pisarka i matka, być może kochanka, zdecydowała się na tak bezpieczną, tak nieodkrywczą, tak przeciętną i łatwą książkę, jak „Paw Królowej”.

Ojczyźniany paw, czyli rzygi i kpiny-miny MC Doris z DJ Słomy, spowodowane są rzeczywistości niestrawieniem, do zwykłych ludzi krytycznym nastawieniem, do licznego stada pajaców zrozumiałą, choć przesadzoną awersją. Dywersyjna to rzecz być miała zapewne, wyszło ledwie czytadło — płynne a zgrzebne. Jako kolumna w poczytnym tygodniku byłoby to jak brakujący element na dziennikarskim rynku. Jako dzieło — jest tylko dziełem-niby, bo niby prawda, pomysł całkiem świeży, w hip-hopowo literackich frazach życie zmierzyć. Życie w mieście Warszawa, w roku nam współczesnym, w dzielnicach, środowiskach, w głowach bohaterów: Pic Patrycji, Stanisława Retro, menadżera jego Szymiego, Sandry, co śpi z nim i pomiata nim, a on naszymi gustami i jeszcze paru osób, na przykład Anny Poetki, która majtki z napisem „Wednesday” w dzień co dzień pod spodnie lubi sobie umieścić. Jest i Ochroniarz z Biedronki, symbol przesr…granego losu, jest Grażyny Torbickiej wyśmiewana dola. Hola! Nic właściwie się w tej księdze nie dzieje. Ludzie mówią, spółkować próbują, koniec z końcem wiązać, marzyć o miłości nawet i kupnie nowej sukienki w Galerii Dominikańskiej Centrum. Obserwacje są celne, ale gdzieś już przecież słyszane, przez Katarzynę Nosowską nie raz i nie dwa, nie trzy i nie cztery wymru-mruczane. Żadna tam nowość. Podsumowanie.

Zbuntowana przeciw panującym modom, dyskursom i kodom Masłowska, daje popis umiejętności składania po-po-po-Gombrowiczowskich akapitów, a w dodatku nie ma nawet odwagi nieustawiania się w pozycji autsajderki. Przeciwnie — od razu pisze, że wie, że będą ją za taką literaturę smagać, że nic dobrego nie usłyszy od byle myszy. A tu, proszę, niepsodzianka wielka. Gazetowi krytycy peany na cześć Doroty drukują w poczytnych „Politykach”, „Newsweekach” i „Wyborczych”. -Wybitna! Świetna! — skandują specjaliści od suchej roboty, a naprawdę ten cały „Paw Królowej” to kogucik, kura, która jajka znosi wprawdzie, smaczne nawet, żadną tam rybią mączką grocholomaństwa niepachnące, ale nic nowego w czytelniczy duch niewnoszące. Napisała panna, jak dymi Polska poranna, popołudniowa, sklepowa, telewizorowo-prasowa, wieczorna, wulgarności, prostactwu, łatwiźnie pokorna. A siłą tej książki powinna być historia. W debiutanckiej „Wojnie polsko-ruskiej” Masłowska pokazała, jak tworzyć historię, budować akcję. Tu tylko zapiskuje, co jej indywidualności ciąży.

No dobrze, przeczytać można, tym bardziej, że filmu z tego nie będzie, lecz na wydawanie niecałych trzydziestu złotych nie namawiam wcale. Lepiej sobie ciastko z bitą śmietaną i owocami kupić na polepszenie nastroju, kosz truskawek, bo po co czytać o tym, co sami wiemy? I to bez podpowiedzi, jak sobie z tą wiedzą radzić mamy. Pani Doroto, tym razem z żalem, z przykrością lekką, cierpkim rozczarowaniem - dziękujemy!
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
..................................................................................................
Dorota Masłowska PAW KRÓLOWEJ, Lampa i Iskra Boża, 2005