Radiowy felieton trwa w naszych nowoczesnych czasach minutę albo, lepiej, 30 sekund. Bardziej dziś chodzi o to, żeby język się giętko wypowiedział, niż o to, co głowie przyjdzie do głowy. Gdyby na powyższą modłę posiekać teksty Marii Woś ze stylowo wydanego tomu „Felietony radiowe”, wszyscy zawołalibyśmy o pomstę, opłacając skutecznego najemnika. Na szczęście świat bywa okrutny tylko czasami, więc interwencje nowych manier mają granice. Poza tym rzeczywistość wcale nie pędzi z prędkością maszynową, bo człowiek do końca jeszcze nie oszalał. Co z przyjemnością uświadamia sobie czytelnik energicznie zatroskanych akapitów, które w radiu mówią się w dobrych kilka minut.
Maria Woś jest z pochodzenia lwowianką. W wieku 11 lat przyjechała do Wrocławia i została, jak tysiące dzisiejszych Dolnoślązaków. Sama pisze, że mieszkanie wybrał za nią pociąg, bo „dalej nie jechał”. Tamten Lwów i ten Wrocław tkwią w każdym z 48 tekstów. Najwięcej miejsca zajmują wspomnienia o ludziach znanych bliżej lub luźniej, o wydarzeniach drobnych i jeszcze ważniejszych. Ale pisarska strategia absolwentki dawnej wrocławskiej polonistyki nie trąci kronikarską łatwizną, błyszczy krytycznym zębem, przeważnie ostrym. Maria Woś bywała w swoim życiu nauczycielką, gdy po wprowadzeniu stanu wojennego odeszła z radia, lecz dziennikarski zew znaczy dla niej więcej. Po przełomie 1989 wróciła do studia i mikrofonu. Nie dziwuje się światu - woli analizować, przyjmuje wyroki czasu, zostawiając sobie pole do trzech ćwierci. Nie wchodzi przy tym w rolę zasadniczej profesorki, satyryczny dowcip kłuje obok serdecznego. Potrafi ugryźć ignoranta (ignorantkę), nie przepuści pozerstwu ani powierzchniowości. Można się załamać albo się czegoś od autorki nauczyć. Na przykład że cytat-wytrych to za mało, by uchodzić za erudytę. Że obok Mickiewicza tworzył też Stanisław Jachowicz, a obok Chopina – Daniel Auber.
Tych, którzy odeszli, Maria Woś portretuje łaskawie, wobec żyjących współczesnych jest sprawiedliwa. Bezlitośnie piętnuje głupotę, głupotą jej nie nazywając. Wystarczy przecież przytoczyć głos tzw. społeczeństwa: „Jutro rocznica uchwalenia Konstytucji 3 maja. I co z tego? Nic. Po prostu mamy wolne”. Wystarczy przejrzeć muzealną księgę wpisów, posłyszeć dialog w teatralnym foyer. Każdy ze starannie przebranych felietonów kończy puenta: zadumy, zachęty, zaskoczenia, zarzutu. Sprytnie odpompatyczniona nostalgia jest przewodnią nutą emocji. Maria Woś nigdy nie zostawia nas z niczym, a porozumienie ze słuchaczem-czytelnikiem buduje, żartując z samej siebie. Kiedy już jako dziennikarka przychodzi na uniwersytet nagrać audycję, jej były wykładowca, profesor Bąk, zaczyna absolwentkę egzaminować. A absolwentka: ani be, ani aoryst. Za chwilę to profesor okaże się niepojętnym uczniem w teatrze życia, a może zwyczajnie człowiekiem, który ma prawo do słabości.
Słabością Marii Woś była dotąd ulotność radiowych felietonów. Raz na antenie i na półkę (do komputera). Teraz mamy książkę, po którą sięgniemy, by porozmawiać z przyjaciółką. Taką na dobre słowo i zasłużony gest.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
..............................................................................................
Maria Woś FELIETONY RADIOWE, Atut, 2006