Świetlicki stał się gwiazdą polskiej poezji w latach 90. ubiegłego wieku. Gdy do Krakowa przyjechał Miłosz, 31-letni poeta wystąpił przed nestorem, mówiąc swoje wiersze przy dźwiękach rocka. Podobno autor "Zniewolonego umysłu" rzucił tylko: znam to z Ameryki. Ale dla młodej poetyckiej publiczności takie słowa nie mogły być żadnym wyrokiem. Bo to Świetlicki, nie Miłosz, czuł rytm tamtych czasów. Dzisiaj ma 45 lat i cierpi, jak to poeta, na konflikt ze światem. Jego wycofywanie się z życia ma charakter buntu, jak to u Świetlickiego. Żółć ciągle się leje oszczędną linijką wiersza, lecz pełna autodystansu egzaltacja, za którą Marcina kochamy, ustępuje miejsca. Sny i kamienie zaczynają odgrywać rolę naczelnych symboli tej twórczości. Szkoda?
Kamienie i sny są dyżurnymi motywami tzw. sztuki ambitnej, księżyc i kwiat pełnią identyczną funkcję w sztuce bardziej ziemskich lotów. U Świetlickiego wolę czytać tę drugą parę jako insygnia przeklętej utopii. O tajemnicy głazu czy senno-realnym rozdwojeniu lepiej napisać kryminał. Może współczesny Philip Marlowe dorwałby wreszcie jakiś trop? Ani mistrz z wydanej w tym roku prozy „Dwanaście”, ani ten z „Muzyki środka” nie porywają się na takie zadanie. Z powodu spuchnięcia, posiwienia, utycia, ogólnego zniechęcenia, nałogu, kryzysu wieku. A przede wszystkim z bezradności, która spowodowała chorobę. W najlepszym, tytułowym, wierszu poeta pyta: jakiej pogody ducha trzeba, aby napisać o cierpieniu, o tym, co opisały już gazety na pierwszych stronach. I odpowiada: „nie ma pogody, jest w gardle pięść, są zimne poty”.
To, co dzieje się naprawdę, dzieje się w środku. Świetlicki dobrze zna ten problem, kiedyś deklarował, że „nigdy naprawdę i do końca w środku” nie przebywa. Jednocześnie się nie przysiada, lecz z drugiej strony uczestniczy, zawsze okrakiem, gotowy do zaprzeczenia, do znanego refrenu. To jego „bardzo dziękuję” natychmiast wytrąca przeciwnikowi broń. Kogo tu atakować, skoro sam się nieustannie gnębi? Porzuca wcielenia, języki, gatunki, osoby. Udziela się w telewizji, mruczy do mikrofonu, frustruje elity, publikuje kryminał. Co za beznadziejny facet, można by ogłosić.
Nie ma tutaj wiersza wybitnego, ale czuć wybitny talent. Nie ma kulminacji, lecz wrażenia się kumulują. „Muzykę środka” trzeba czytać w całości, strona po stronie. W finale przychodzi porozumienie. Dla mnie Świetlicki to poeta ważniejszy od Miłosza. Swoim najnowszym tomem potwierdza, że ciągle „stara się o wiersze, żeby mu nie wymarzły”, „poświęca się dla nich”. Dla wiersza urodzony, dla wiersza ukrywa twarz na drugiej stronie okładki. Podpisuje się nieporadną czerwienią cienkopisu. Kiedy zestaw 44 tekstów się kończy, portret jest pełny, ręka opuszczona, autografu brak. Nie potrzeba.
Nie wiem, czy po kontakcie z najnowszą książką, bliżej Świetlickiego znam. Nie mam pojęcia, czy się doczekam na tom lirycznych cudów. Najświetniejszym wierszem autora pozostaje dawny „Listopad, niemal koniec świata”. Jestem za to pewien, że za jakiś czas znowu się spotkamy. Bo obu poezja potrafi ratować, jak suka, którą trzeba wyprowadzić na spacer, „bo już pora na to była”. „Najwyższa”!
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
...........................................................................................
Marcin Świetlicki MUZYKA ŚRODKA, a5, 2006