Tuesday, November 30, 2010

Angelus 2010

Cztery książki polskie, dwie rumuńskie, jedna autora węgierskiego. Tegoroczna siódemka finału Nagrody Literackiej Europy Środkowej wydaje się bardzo wyrównana. Trudno w tym roku wskazać murowanego faworyta, jak w latach ubiegłych. Nie ma wśród nominowanych niekwestionowanej gwiazdy europejskiej literatury, jaką jest zwycięzca sprzed roku Josef Skvorecky, są za to, jak zwykle, powieści tylko znakomite. Pojawia się duża szansa na wygraną Polaka, co w krótkiej, pięcioletniej historii nagrody, przyznawanej książce prozatorskiej napisanej w języku polskim lub tłumaczonej na polski, jeszcze się nie zdarzyło. Tym razem jury może być mniej gościnne.

Zbiór opowiadań "Achtung! Banditen!" Wojciecha Albińskiego to kolejny w naszej literaturze powrót do ciągle żywych, bo najgłębiej traumatycznych wydarzeń II wojny światowej. One kiedyś rozłamały porządek polityczno-społeczny Europy, postawiły niewyjaśniony znak zapytania etycznym dziejom cywilizacji, zostawiając niejeden ślad w ludzkich psychikach. Autor dziś ponad siedemdziesięcioletni miał w roku 1939 zaledwie cztery lata. Tamten wrzesień i miesiące następne zostały tu uchwycone fotograficznie i rzeczowo, w przemieszaniu surowego faktu z dotyczącą konkretnej sceny grozą, ale i ironią znajdując jeszcze jeden sposób, aby wyrazić niepojęte. Perspektywa dziecka, punkt widzenia nierzadko wykorzystywany w wojennych narracjach, okazuje się pomysłem ciągle nośnym i po ludzku wzruszającym.

"Wroniec" Jacka Dukaja to oryginalna w idei i stylu opowieść o stanie wojennym, ze zrozumiałych względów literacko niewyeksploatowana. Też relacja dziecka. „Tamtej zimy zdarzyło się, że brzydcy panowie zastąpili w telewizji także niedzielną bajkę” - pisze chłopiec, którym Dukaj w 1981 roku był. Gdy dorósł, zajął się fantastyką, zasłużył na karkołomne nazwanie go nowym Lemem. "Wroniec" nie jest jednak powieścią fantastyczną. Opowiada o historii poprzez klucz baśniowy. Tytułowy Wroniec porywa Adasiowi tatę, a potem pozostałych najbliższych, pojawiają się Bubecy i Milipanci oraz pan Oporny. Krytycy wskazywali na powinowactwa z Lewisem Carrollem czy braćmi Grimmami. Nominacja do nagrody IBBY już była, teraz czas na więcej?

Wrony kraczą o zwycięstwie Dukaja, ale czarnym koniem być może Zbigniew Kruszyński i jego "Ostatni raport", raport byłego agenta SB, ale i działacza podziemnej opozycji. Główna postać to człowiek niepozbawiony wdzięku, co doceniają także kobiety. Jego potrzeba pisania, notowania, relacjonowania zdaje się kompulsywną obsesją, co z kolei dla ipeenowskich annałów znaczenia nie ma. Dla ogarnięcia tamtych trudnych, wcale nie jednoznacznych, czasów i zrozumienia człowieka uwikłanego ma ogromne. Demaskatorska i przewrotna powieść Kruszyńskiego, który w latach 1980. musiał emigrować do Szwecji, wiele mówi o nas, Polakach zaplątanych w komunizm i wolność. "Nawet jeśli nie zostawię po sobie dzieła wiekopomnego (już zostawiłem), to wiem, że każdy mój przecinek, każda moja kropka sięgnęły celu, sięgnęły i przeszyły na wylot” - pisze narrator.

Antoni Libera ze swoim "Godotem i jego cieniem" też nieźle pasuje do tego w historii zanurzonego towarzystwa, bo wydał bardzo osobistą powieść-wyznanie, wyraz fascynacji dziełem Samuela Becketta, a przy tym zapis ciekawego procesu inspiracji kimś innym, by dotrzeć do własnego głosu. Libera przez lata tłumaczył i wystawiał sztuki irlandzkiego mistrza teatru absurdu aż sam zaczął pisać. "Godot i jego cień", z okładką przedstawiającą starego, co prowadzi młodszego, to autobiografia artysty na tle rzeczywistości kilku dekad polskiego wieku XX. Wiec studentów przeciwko zamknięciu "Po prostu", pies Łajka w kosmosie, Wolna Europa, w warszawskim Teatrze Współczesnym Jerzy Kreczmar reżyseruje Becketta (z Tadeuszem Fijewskim w jednej z ról). A Libera poznaje swój, nasz świat.

Dzięki Angelusowi (a raczej fali, jakiej poddali się w poprzednim roku polscy wydawcy) wiemy dziś więcej o współczesnej literaturze rumuńskiej. "Powrót chuligana" i "Fortepian we mgle" to dwie powieści, po przeczytaniu których czuć środkowoeuropejską wspólnotę doświadczeń. Chuliganem jest Żyd, dysydent, wygnaniec, kosmopolita, mieszkający w Nowym Jorku Norman Manea, znany pisarz, dzisiejszy Odys-Ulisses, odwiedzający rodzinny kraj po dziesięciu latach od decyzji o emigracji. I rekapitulujący własny los. Cytujący Herberta, przywołujący Gombrowicza, jeśli szukać polskich akcentów.

Druga z rumuńskich książek, "Fortepian we mgle" Eginalda Schlattnera, to znów panorama dwudziestowiecznych dziejów poprzez tradycyjny Bildungsroman. Dorastanie Clemensa, potomka bogatej saskiej rodziny, a więc w Rumunii nacji mniejszościowej, skłania do refleksji nad tożsamością całego narodu, a i całej środkowej Europy. "Do tysiąc osiemset osiemdziesiątego szóstego roku w tym kraju każda miejscowość miała niemiecką nazwę. Cesarstwo Austrii!" - mówi w pewnym momencie wuj bohatera. - "Tam, chłopcy i dziewczęta, jest zamek. Pozostały z niego jedynie podziemia, lochy, w których sławny reformator Franz Davidis oddał Stwórcy swą pobożną, acz rozdartą duszę. W każdej epoce wsadzano za kratki niewinnych ludzi. Ten wielki człowiek pozostanie uosobieniem prawdziwego Siedmiogrodu, homo transsilvanicus, mieszanki Węgra i Sasa. Do tego mówił po łacinie, a nawet po rumuńsku, językiem chłopów; próbował wszystkich wyznań, które wtedy były w modzie: katolickiego, luterańskiego, kalwińskiego i unitariańskiego. Tylko u nas, w Siedmiogrodzie, nie palono unitarian na stosie!". A u nas w Polsce mieliśmy przecież Rzeczpospolitą wielu narodów i wyznań.

Nieobca polskiej duszy powinna być osiemset stronicowa książka Węgra György'ego Spiró pt. "Mesjasze". Bo opowiada o wyznawcach dziewiętnastowiecznego mesjanizmu, o polskiej emigracji w Paryżu, o Andrzeju Towiańskim, uzdrowicielu, szarlatanie, mistyku, demagogu, proroku. O Mickiewiczu i Słowackim, którzy zapadli na tę przedziwną i do dzisiaj fascynującą chorobę-nie chorobę. Mesjanizm ma w naszej historii złą prasę, nie daje się jednak ocenić w kategoriach "czarne-czarne, białe-białe". Jak wszystko. Spiró, umiejący mówić po polsku doskonały znawca tutejszej literatury, tłumacz dramatów Wyspiańskiego, był w niegdysiejszej Polsce nawet na cenzurowanym za szarganie naszych narodowych świętości, czyli Wojciecha Bogusławskiego. Od czasu tamtej fatalnej nagonki z powodu wydanej na początku lat 1980. powieści "Iksowie" minął na szczęście czas i zmieniła się Polska. Przynajmniej na tyle, by książkę uczciwie analizującą mesjanizm nagrodzić choćby nominacją do prestiżowej nagrody. A może będzie i zwycięstwo?
GRZEGORZ CHOJNOWSKI

PS
Wygrali MESJASZE!
.................................................
Wojciech Albiński ACHTUNG! BANDITEN!, W.A.B.
Zbigniew Kruszyński OSTATNI RAPORT, Wydawnictwo Literackie
Antoni Libera GODOT I JEGO CIEŃ, Znak
Norman Manea POWRÓT CHULIGANA, przeł. K. Jurczak, Pogranicze
Eginald Schlattner FORTEPIAN WE MGLE, przeł. A. Rosenau, Czarne
György Spiró MESJASZE, przeł. E. Cegielska, W.A.B.
Jacek Dukaj WRONIEC, Wydawnictwo Literackie

Saturday, November 20, 2010

Magdalena Samozwaniec MOJA SIOSTRA POETKA

Do twórczości Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej trzeba mieć zapewne jakąś kobiecą słabość, aby polubić, nawet pokochać, wiersze, do których zawsze pasowało mi określenie: panieńskie. A przecież ich autorka przeżyła 49 lat (i trzy małżeństwa), do końca pisząc. W tym roku minęła 65. rocznica śmierci Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej i przy tej okazji pojawiła się książka wyjątkowa. To tom wierszy Lilki, jak poetka nazwała siebie samą w dzieciństwie, wybranych przez jej młodszą siostrę Magdalenę Samozwaniec, też literatkę. Co, zdaje się, dziś trzeba przypominać, bo młodsze pokolenia pewnych nazwisk już nie kojarzą. Z własnej winy, zaniechania, lecz również z grzechów uproszczonej edukacji, popkulturowego zainteresowania tym, co teraz. Więdnie nam i poezja jako rodzaj sztuki, bo czasy mamy niepoetyckie. Więc taka książka jak ta jest dzisiaj samotnym kwiatem wśród trawy, pożółkłym liściem na pustym drzewie, używając języka wyobraźni Jasnorzewskiej. Czytelnikowi pozwala powrócić do tekstów może kiedyś niedocenionych.

„Jestem sama. / Babcia mi na imię - / czuję się jako czarna plama / na tęczowym świata kilimie” („Starość”). Albo: „Podaj mi płaszcz --- deszcz pada... / koniec z pogodą, niestety... / To nie deszcz? nie, to łzy spadły / z jakiejś dalekiej planety...” („Łzy”). Nietrudno takie zbyt łatwo zrymowane wiersze wyśmiać. Gdyby ktoś przyszedł z nimi do jakiegoś literackiego biura, zostałby pogoniony brakiem odpowiedzi. Ale twórczość Lilki nie jest jednak tak oczywista. Bo pod powierzchnią gładkiej frazy, pełnej zresztą bezpretensjonalnego wdzięku, tkwi i całościowe spojrzenie na świat, wszechświat, i ogólnoludzka prawda, która bywa najprostsza z możliwych. Że marzymy o wielkiej miłości, jak marzyła Jasnorzewska od lat najmłodszych, że podobnie jak ona boimy się starości, zauważamy piękno przyrody, że żal nam dziecka w nas samych, co „płacze nocami w kominie, że je zapomniano, zgubiono, / że miejsce jego zajęła jakaś niedobra kobieta...” („Ja”). „Najwyższym złem” była dla poetki wojna, która zmusiła ją do emigracji, skąd pisała listy choćby do męża Stefana. Umieszczała tam również swoje wojenne wiersze, jak ten z października 1942: „Wojenko, wojenko, cóżeś ty za pani, / śpiewał żołnierz, aż kulą w łeb trafiony urwał. / Pozwólcie mi błąd jeden sprostować, kochani: / Przede wszystkim nie pani żadna, ale k...”.

Rafał Podraza, edytor książki powstałej dzięki odnalezieniu listu Magdaleny Samozwaniec do kuzynki Anny Kruczkiewicz, pisze, iż ta „powszechnie aprobowana” poezja „do dziś wcale się nie zestarzała”. Zestarzała, w wielu elementach, w wielu tekstach. Ale ta wiekowość bywa także siłą, zwłaszcza w tak spójnym, stylowym opracowaniu i wydaniu. Oprócz wierszy są tu ilustracje, zdjęcia, reprodukcje ze zbiorów prywatnych i muzealnych. Jasnorzewska patrzy na nas z fotografii wykonanej w Świnoujściu w 1901 roku, z innej, pochodzącej z próby „Baby-dziwo” z roku 1938 czy z portretów namalowanych przez ojca Wojciecha Kossaka oraz Stanisława Ignacego Witkiewicza, męża stryjecznej siostry Jadwigi Unrug (jej poświęciła Lilka wiersz „Bal”). Na dołączonej płycie Samozwaniec deklamuje osiem wierszy, a całość otwiera znakomity, osobisty esej Magdaleny na temat Marii, przygotowany kiedyś dla „Przekroju” i z nieznanych przyczyn tam nieopublikowany. „Moja siostra poetka” to literacko-graficzne wspomnienie po jednej z najważniejszych postaci polskiej liryki XX wieku, no i po poezji, której już nie ma. Wiersze-róże (np. „Kto chce bym go kochała”) sąsiadują z wierszami-bławatkami, tworząc bukiet momentami tylko uroczy, chwilami przejmujący.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.........................................
Magdalena Samozwaniec, Maria Pawlikowska-Jasnorzewska MOJA SIOSTRA POETKA, PIW, 2010

Wednesday, November 17, 2010

TRANSATLANTYK (Wrocławski Teatr Współczesny)

Posłuchaj:


Poczytaj (i poczuj różnicę):

Dla mnie to jedno z sezonowych zaskoczeń. Dlatego, że trzydziestolatek zrobił przedstawienie klasycyzujące w środkach, że w ciągu dziewięćdziesięciu minut myślimy o Polsce i Polakach, że oglądając po raz kolejny teatralnie zaadaptowany tekst Gombrowicza, ani przez chwilę się nie nudzimy. Wchodzimy na widownię i od razu widzimy olbrzymie cmentarzysko bocianów, nie orłów, a z głośnika słychać piosenkę Davida Bowiego i Pata Metheny'ego "This Is Not America". Jakub Kamieński, odtwarzający rolę Witolda Gombrowicza, snuje się po scenie, by za chwilę dać sygnał do rozpoczęcia narodowej wiwisekcji. Nie na siłę, raczej od niechcenia, z dystansem i luzem współczesnej młodzieży, ale też z podskórną troską o to, co z tą Polską jest i będzie. Bo to, co było lepiej zostawić historii. Najważniejszą postacią tego ciekawego przedstawienia jest Gonzalo, gej, który staje po stronie Gombrowicza, aby nasz anty-wieszcz "sam przeciwko wszystkim nie był". Gonzalo ma w tej znajomości cel ukryty, oczywiście, czyli zbratanie się z Ignasiem, synem tzw. patrioty - Tomasza.

"Transatlantyk" jest traktowany w polskiej kulturze jako odpowiedź na pocztówkową legendę "Pana Tadeusza", legendę, bo łatwo znaleźć w Mickiewiczowskim arcydziele mrok i krytykę, mimo miłosno-ojczyźnianej melodii. Andrzej Wajda starał się to wydobyć w swoim filmie, zupełnie źle zinterpretowanym swojego czasu przez recenzentów i widzów. Robi to również Tumidajski, posługując się tekstem dużo bardziej krytycznie oczywistym. Kiedy Tomasz zauważa, że jego syn zbacza na erotyczne manowce, zarazem też wkraczając w świat nowoczesny, ma, we własnym mniemaniu, jedno wyjście: zabić syna. Żeby nie było wstydu dla nazwiska, dla rodziny, dla honoru, dla Boga, dla ojczyzny. Taką ostrogą powodowani członkowie nadwiślańskiego narodu chcą bronić przedmurza tradycji i religii, nie mając pojęcia o prawdziwej tożsamości mieszkańców kraju różnorodnego, coraz bardziej wielowyznaniowego i wieloetnicznego, niekoniecznie tylko heteroseksualnego. Czyli europejskiego. "Nie chcesz czym innym, nowym stać się?" - pyta Gonzalo Gombrowicza w jednej ze scen. Natomiast rodacy autora próbują polskości czy też polactwa i nie dają rady. Nie pomaga recytowanie słów pana Cogito, plucie na Dzieło. Za mało. Zabić ministra, prezydenta, żonę prezydenta? Mało. Złożyć ofiarę z syna (w końcu "Polska Chrystusem narodów"), przez Synczyznę wrócić do Ojczyzny? Nie przesadzajmy. Mimo że najważniejsza jest Polska, to chodzi o to, by żyło się lepiej, a zgoda buduje. W XXI wieku. Co jednak z tego, skoro od lat tą naszą zgodą staje się taniec, mazur, krakowiak, chodzony, polonez, kujawiak.

Na "Transatlantyk" warto się do Współczesnego wybrać, bo to kawałek dobrego teatru, umiejętnie wyważonego między kabaretem a thrillerem, mądrze rozmawiającego o tym, co najistotniejsze.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.................................................
TRANSATLANTYK, wg Witolda Gombrowicza, adaptacja i reżyseria Jarosław Tumidajski, Wrocławski Teatr Współczesny, 2010

Sunday, November 7, 2010

Dariusz Michalski KALINA JĘDRUSIK

"Co ostatecznie zostało po Kalinie Jędrusik? Co zostało i gdzie?" - pyta Dariusz Michalski w posłowiu do własnej książki o legendarnej aktorce. Odpowiada, oczywiście, że niewiele. Że tabloidowa pamięć pożywia się, rzecz jasna, gorszycielską częścią jej charakteru i biografii, a tzw. wiedza powszechna powierzchowną, a więc szczątkową, biografią aktorsko-piosenkarską. Sam wyznaje, iż nie jest pewien własnego stopnia poznania bohaterki tej ponad sześćsetstronicowej monografii, złożonej z wypowiedzi bliższych i dalszych znajomych peerelowskiego demona seksu, ale też przecież dziewczyny idealnej na jesień. Optymizm autora, który odpytał imponującą liczbę osób, wydaje się cokolwiek romantyczny. Dziwnym trafem Kalina Jędrusik, ale też np. zmarła niedawno Elżbieta Czyżewska czy żyjące damy i huzarki polskiej kultury: Nina Andrycz, Barbara Krafftówna, niewiele dziś mówią kolejnym generacjom. Dlaczego? No właśnie. Adam Hanuszkiewicz (jeszcze jeden doraźnie niby niezapomniany) wspomina, jak Gustaw Holoubek "zwierzył się Kalinie, że się niepokoi, co teraz będzie z teatrami i w ogóle co on będzie grał". Ona trzeźwo odpowiedziała: "Guciu, myśmy już byli!". A chodziło o czas po stanie wojennym...

Bo przed stanem wojennym to działo się jeszcze jakoś, całkiem wspaniale. U Wajdy była niesamowitą Lucy Zuckerową, u Hasa cudownie dojrzałą Wąsowską, u Axera, a raczej Swinarskiego, Polly Peachum. W polskiej, teatralnej, premierze "Śniadania u Tiffany'ego" zagrała Holly Golightly. Adaptował jej niezwykle utalentowany i niezwyczajnie niedoceniany po latach Stanisław Dygat, muzykę komponował nieszczęśnie zmarły Krzysztof Komeda, tekst piosenki napisała nieodżałowana Agnieszka Osiecka. Lata sześćdziesiąte... Lecz bądźmy sprawiedliwi i rzetelni, jak autor. Bywało niewesoło, jak to w życiu. Zimą 1972 roku, z objazdów, Dygatowa pisała do Dygata, którego tytułowała "Kochanym Koteńkiem": "W zespole stosunki raczej nieprzyjazne. Właściwie poza koniecznym: 'dzień dobry', 'teraz pani na scenę', 'do widzenia' itd., nie rozmawiamy wcale. Jestem więc zupełnie samotna, wcale by mnie to nie obchodziło, gdyby nie świadomość, że cały ten ich do mnie oziębły stosunek wynika z podwyższenia przeze mnie stawki". Pięć lat później wyznawała swą nadzieję na trzecią zawodową młodość, czyli dojrzałość: "W moim trudnym życiu aktorskim miałam wiele przestojów. Bardzo mi się one przydały, właśnie do pracy nad sobą. Myślałam wtedy - może zakwitnę kiedyś w wielkiej roli? I teraz mam grać George Sand w "Lecie w Nohant". Może ta rola będzie przełomem w mojej pracy?". I była, i nie była. Według Aleksandry Wierzbickiej, Jędrusik "nie lubiła teatru, złościła się: kiedy inni ludzie odpoczywają, ona musi pracować". Bo ją Bóg stworzył chyba do filmu jednak, tyle że polski film od zawsze nie potrafił prawdziwych pereł pielęgnować albo te perły same się topiły w przypadkach życia. A może problem tkwił w niej? Bo, jak otwarcie scharakteryzowała aktorkę Osiecka (cóż, że już po jej śmierci): "Kalina wchodziła do jakiegoś pomieszczenia i natychmiast wykonywała całą etiudę na temat swego seksu. Gdy miała dekolt, to tak długo kręciła biustem, aż ktoś powiedział: Ale masz cudny dekolt". A z drugiej strony, mogła z ożywieniem rozmawiać z woźną Studium Nauczycielskiego (wspomnienie Gustawa Grackiego) i rzucić do zaniepokojonej skutkami odchudzania Xymeny Zaniewskiej: "Wiesz, mnie zanim dupa zleci, to cycki opadną".

Więc jaka była? Na szczęście taka jak ją pamiętamy, czego książka Dariusza Michalskiego dowodem. Dowiadujemy się o Jędrusik wielu nowych szczegółów, nie tracąc uprzedniej własnej wizji jednej z najbardziej malowniczych osobowości polskiej kultury XX wieku. Nauczycielki sprawozdawały w zwyczajowych szkolnych ocenach: "czasami uparta, odpowiada niegrzecznie", "posiada bujną fantazję", "często wychodzi bez potrzeby z klasy", "brudzi umyślnie ręce atramentem", "bierze czynny udział w pogadankach". Potem była wojna, teatr, no i starszy o siedemnaście lat Staś Dygat, jej mężczyzna, może i życiowy ciężar. Chyba tkwiła gdzieś pomiędzy formatującym ją Stasiem a Kaliną-gwiazdą, nie będąc do końca sobą (jak wszyscy?), w związku co prawda towarzysko otwartym, lecz niekoniecznie wolnym. Wielka miłość, ale czy wielkie spełnienie? Ale to właśnie dzięki miłości aktorka gdańskiego Teatru Wybrzeże znalazła się w stolicy i zawitała do teatru Erwina Axera. Spełniona wydaje się za to "Kalina Jędrusik" pióra Dariusza Michalskiego, który osobiście zetknął się w dziennikarskiej pracy z bohaterką, wykonał pracę godną prawdziwego uznania, wybierając właściwą formę dla tej wyjątkowej biografii. Utkana z cytatów, nienaganna edytorsko, książka rysuje też panoramę minionego czasu, ludzi odeszłych lub odchodzących z naszego świata i z owej mitycznej, nieistniejącej powszechnej pamięci. Bo to, czy Kalina, a także Stanisław, Starsi Panowie, Marilyn, Ojciec, Mama, Zosia, zostaną zapamiętani, czy zapomniani, zależy od pojedynczej ludzkiej woli. Jakoś, kiedyś, gdzieś zainspirowanej. Na przykład przez Michalskiego.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.................................................
Dariusz Michalski KALINA JĘDRUSIK, Iskry, 2010

Tuesday, November 2, 2010

KOBIETY NIEZAPOMNIANE

Szczerze przyznam, że do takich książek podchodzę z rezerwą. Bo nie uważam, by kobietom należało się w kulturze szczególne traktowanie w czasach już postfeministycznych, kiedy świadomość tych, którzy jeszcze czytają literaturę, jest sprawami równości płci wypełniona. W latach 90. ubiegłego wieku - owszem, absolutnie, to była konieczność i wydano wtedy trochę publikacji oddających właściwą przestrzeń, zauważających, przypominających o kobiecej roli w dziejach. Po drugie, z zasady nie przepadam za podobnymi składankami, zbyt przypadkowe się wydają. "Kobiety niezapomniane" są bowiem zbiorem szkiców na temat czterdziestu jeden nieżyjących bohaterek życia własnego i społecznego, napisanych przez czterdzieści jeden dziennikarek, znanych, mniej znanych, gwiazd telewizji, reporterek, publicystek radiowych i prasowych. Iwona Schymalla, Maria Szabłowska, Monika Luft, Brygida Grysiak, Katarzyna Kolenda-Zaleska, Janina Paradowska, Jolanta Fajkowska, Małgorzata Domagalik, Katarzyna Kaczorowska czy, na przykład, Jolanta Pieńkowska stworzyły skromne objętościowo, treściwe portrety postaci znaczących i naznaczonych przede wszystkim piętnem ludzkiego losu.

Kto tu jest, kogo nie ma. To najpierwsze pytanie musi się pojawić po spojrzeniu na spis treści. Wyboru dokonywały autorki, więc, wiadomo, żadnej reprezentatywności ani przewodniego klucza nie znajdziemy. Święta Faustyna, Róża Czacka, Aniela Godecka i z zupełnie innymi biografiami: Michalina Wisłocka, Irena Krzywicka, Gabriela Zapolska. Barbara Radziwiłłówna i Zofia Kuratowska, Helena Modrzejewska i Agata Mróz. Lista długa, a poszczególne nazwiska mówią wiele, bywa, że dużo mniej. Natalię Tułasiewicz kojarzą pewnie tylko zainteresowani, choć urodzona w Rzeszowie w 1906 roku nauczycielka szkół poznańskich i tajnych kompletów podczas II wojny, jedna z tych polskich siłaczek, co do końca pełniła służbę innym, mogłaby stanąć w naszej historii obok Janusza Korczaka. Albo Tekla Bądarzewska-Baranowska, przypomniana rok temu radiowym reportażem Katarzyny Michalak i Doroty Hałasy, nagrodzonym zresztą prestiżową Prix Italia. Niemal wszyscy zagadnięci na ulicy nabraliby powietrza, marszcząc czoło bez szans na poprawną odpowiedź. Kim była, kim jest kobieta-kompozytorka wykonywanej na całym świecie "Modlitwy Dziewicy"? Annę Jantar słyszeliśmy wszyscy, Halinę Poświatowską ciągle się czyta, Kamila Skolimowska wzbudzała w nas olimpijski ogień zwykłej-niezwykłej radości. Takiej jak kilkadziesiąt lat wcześniej inne pokolenie Polaków doznawało dzięki pierwszemu złotemu medalowi Haliny Konopackiej. Wanda Rutkiewicz, Irena Sendlerowa, Maria Skłodowska-Curie, Pola Negri, Agnieszka Osiecka to też przecież kobiety różne. Do podziwiania, do pamiętania, do odkrywania. Kobiety czynu, kobiety słowa: tragicznie zmarła pod Smoleńskiem Anna Walentynowicz, zabita przez psychicznie chorego kochanka Krystyna Skarbek, stuletnia w chwili śmierci profesor Elżbieta Zawacka, cichociemna w stopniu generała brygady, albo filozofka Barbara Skarga, też łączniczka AK, więźniarka łagru, wybitny (wybitna) naukowiec.

Profesor Skarga zostawiła po sobie zacytowany tu przez Katarzynę Janowską testament etyczny: "Trzeba brać odpowiedzialność", "obywatelstwo ma sens moralny", "sojusz polityki i etyki jest zawsze możliwy", "na nienawiści nigdy niczego zbudować nie można", "tam, gdzie panuje podejrzliwość, zamiera wszelka więź". Inne testamenty można wyczytać z biografii każdej z wybranych do albumu postaci, od każdej się czegoś nauczyć w zadumie nad człowiekiem i światem. Teksty są lepsze i gorsze, powierzchowne i próbujące w krótkiej formie zmieścić to istotne więcej. W jednych dziennikarki chowają się w cień, w drugich wykorzystują swoje spotkania z bohaterkami. Katarzyna Lengren przytacza anegdotyczne dziś dziecięce zetknięcie ze wspaniałą tłumaczką literatury dla dzieci Ireną Tuwim. Ale Joanna Laprus-Mikulska nie mogła osobiście poznać Lucyny Ćwierczakiewiczowej, królowej kulinarnych bestsellerów z XIX wieku. Więc wprawdzie moje inicjalne wątpliwości co do charakteru takich jak ta publikacji nie znikły zupełnie, momentami spotęgowane nadmiernym wyeksponowaniem autorek poszczególnych szkiców (biogram plus duża fotografia wykonana przez Zofię Nasierowską), to etyczno-estetyczna uroda tej kobiecej książki w końcu sprawiła, że dałem za wygraną. Gdy przestałem myśleć o kobietach i kobiecości, pomyślałem o osobowościach. Niezapomnianych. I całe szczęście, że nie kobiece podejście w tej publikacji zwycięża, lecz porządne dziennikarstwo, bo tylko tak takim bohaterkom powinno się hołdować.

PS
Dochód ze sprzedaży ma pomóc powrócić na rynek pracy kobietom po urlopie macierzyńskim.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.................................................
KOBIETY NIEZAPOMNIANE, Muza, 2010