Kreacją głównego bohatera Michał Zygmunt wyraźnie (i wyraziście) aspiruje do autorstwa powieści znaczącej pokoleniowo. Sam jest tym z roczników 1970., o których upomnieli się swojego czasu rówieśnicy z "Ha!artu", ale znajdą tu siebie i swoje emocje i młodsi, i starsi. Pod warunkiem, że w środku czują tę typową dla rodaków gorycz, ostatnio skrywaną pod półprzezroczystą peleryną mozolnego kredytowego dorabiania się albo tzw. totalnej olewki.
Bardzo symbolicznie się ta książka zaczyna, od rozdziału zatytułowanego "Koniec", kończąc, rzecz jasna, na "Początku", co wcale nie oznacza zwykłej odwrotności, raczej przewrotność. Wspomniana postać centralna, narrator całości, nazywa się Polak, Marek Polak i przez niemal całe życie, relacjonowane nam od przedszkolnego Wrocławia lat 1980. do warszawskiej współczesności XXI wieku, walczy i kocha, jak obwieszcza się tutaj mottem z Ernsta Jüngera. Jego problemem zdaje się to samo, co drążyło ów egzystencjalny lej również w psychice bohatera poprzedniej powieści Zygmunta "New Romantic". To, że ta cała walka skierowana jest przeciw zbyt wielu wrogom, a nawet braciom, kolegom (koleżankom), zbyt wielu modelom społeczno-ekonomicznym, że zamiast jednego systemowego przeciwnika, który rękami zomowców wymiata naród z kościołów, istnieje ich demokratyczna rzesza. W którą stronę się więc skierować?
Strony są różne także geograficznie. W chaosie biografii Polaka odwiedzamy zarówno Niemcy, Wielką Brytanię, jak i Nową Rudę, Podkarpacie czy Afrykę. Widzimy w miarę normalnego chłopca, a po latach kogoś, kto tak o sobie mówi: "Nazywam się Marek Polak i mam tylko trzydzieści lat. Ale czuję się, jakbym miał pięćdziesiąt. Służba nie drużba, potrafi dać w mordę i wycisnąć ostatnie poty. Wojna jest wojna, nawet jeśli ją nazwać misją stabilizacyjną". I handluje bronią. Wcześniej, za płacę bliską minimalnej, wypożyczał filmy jako pracownik jednej z placówek międzynarodowej sieci. Na przykład do pudełka po filmie familijnym wkładał porno i taki gratisowy dodatek proponował rodzinnym klientom. Handlował też sobą w Tiergarten. Pojawiają się w tej powieści ostre sceny erotyczne (bardzo dobrze napisane), przemoc, świat zwulgaryzowany, mroczny, ale i konteksty nie tylko popkulturowe. Judith Butler i Madonna, Elton John i Depeche Mode, John Coltrane, David Bowie, Bruno Jasieński, Ian Curtis, Puchar UEFA i KRUS. Długo by wymieniać. A, i Sławoj Żiżek, jego absolutnie nie mogło zabraknąć.
Jeśli to ostatnie zdanie zabrzmiało ironicznie, nie będę się z tej ironii wycofywał, ale o krytykę "Lat walk ulicznych" proszę mnie nie posądzać. Uważam, iż powieść Michała Zygmunta to książka coś podsumowująca, trudno jeszcze ogarnąć, co, bo chodzi o nasze teraz, przedstawiająca światu autora, którego trzeba czytać, żeby czegoś się o świecie dowiedzieć. Przede wszystkim doskonała językowo. Dawno nie czytałem tak dynamicznej, zanurzonej w potoczności (uliczności), a przy tym jednak ciągle klasycznej polszczyzny literackiej. Między zjadliwą satyrą na rzeczywistość a skrajnie osobistą relacją z dojrzewania kryje się tęsknota za czymś, dla czego warto żyć. To jest romantyzm, no dobrze, neo czy postromantyzm, to jest poszukiwanie. Siebie, ojczyzny, miłości, mieszkania, własnego etosu do uwierzenia, może polubienia i zagospodarowania. Wprawdzie nie dawałbym na taki los dużych szans majorowi Markowi Polakowi, ale pisarzowi Michałowi Zygmuntowi - zdecydowanie tak.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
...................
Michał Zygmunt LATA WALK ULICZNYCH, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2010
Tuesday, October 26, 2010
Saturday, October 16, 2010
Festiwal Opery Współczesnej (Opera Wrocławska)
Zgodnie z przyjętą niedawno zasadą ograniczonego dawania szansy nie dotrwałem do końca opery „La libertà chiama la libertà”, ostatniego odcinka trylogii Knapika/Fabre’a. Inscenizacja Michała Zadary znudziła mnie mocno. Może reżyser powinien był pomyśleć o narracyjnym streszczeniu poprzednich spektakli cyklu? Może coś by się rozjaśniło? Jeśli są tu jakieś zamysły, symbole, metafory, to kompletnie nieatrakcyjnie podane. Ciekawie wypadł tylko fragment z chórem w roli głównej, lecz już przejście w bardzo, bardzo konwencjonalnie zaprojektowany występ baletu zaczęło na mnie wpływać inspirująco. Do obojętności. Najlepiej zamknąć oczy, bo muzyka Eugeniusza Knapika jest wspaniała, chciałbym ją usłyszeć, w tym wykonaniu, pod batutą Jacka Kaspszyka, na płycie. Koniecznie bez tłumaczenia libretta Jana Fabre’a, który, jeśli wierzyć polskiemu przekładowi, sformułował kilka oczywistych pytań, zasygnalizował jakieś podstawowe problemy, wyrażając nadzieję, że publiczność poczuje emocjonalną wspólnotę. Nie poczuła, zwłaszcza że ostatnia przed antraktem scena dłuży się niemożliwie. Dwie w wyrafinowany sposób niepodobne do siebie bliźniaczki (chyba) coś tam próbują pokazać, a pierwszy męski solista wieczoru wspaniałym barytonem (Mariusz Godlewski) wyśpiewuje pseudopoetyckie frazy, pomagając sobie wyciągniętą do pustego gestu ręką. Kaman, jak mówi młodzież XXI wieku, uwolnić tego nieszczęsnego, monotonnie wymachującego skrzydłami gołębia z projekcji i rozejść się do prywatności! Niech żyje wolność!
A dwa tygodnie wcześniej byłem w tym samym gmachu przy Świdnickiej na operze-cudzie, fantastycznie zrealizowanych „Legendach o Maryi”, mało u nas znanego czeskiego kompozytora Bohuslava Martinů. W pomysłowej, wciągającej, bogatej inscenizacyjnie, ruchowo, głosowo, wizualnie wersji podpisanej przez Tomasza Szredera (kierownictwo muzyczne) i Jiřiego Heřmana, artystycznego szefa Teatru Narodowego w Pradze, mogli się popisać wszyscy wykonawcy. Zarówno soliści, jak doskonały chór (!) czy balet. Zauroczony rolami Anny Bernackiej, siłą i pięknem głosu Evgeniyi Kuznetsovej, a przede wszystkim kreacjami Anastazji Lipert, podziwiałem ideę całości i poszczególne odsłony, sprytnie nawiązujące do motywów wziętych z biblijnej przypowieści i ludowych legend. W epizodzie Kata baletowo błysnęła niezidentyfikowana jeszcze przeze mnie śliczna i utalentowana tancerka (obsada z 1 października). Odkrywać tak udanie wykorzystany potencjał literatury, muzyki, sztuki plastycznej i wokalnej to czysta przyjemność, niezapomniane przeżycie. Cztery wcielenia kobiecych wartości, postacie błądzące i odnajdujące drogę do prawdy, dobra działają w kontekście propozycji Fabre’a jak antidotum lub, używając muzycznej terminologii, kontrapunkt. Dla pozornie tylko błyskotliwej tezy o tym, że „zło jest źródłem wszelkiej przyjemności” (cytat zapamiętany z „La libertà chiama la libertà”). U Martinů liczy się człowiek stworzony, u Fabre’a człowiek sfabrykowany. Podobnie dzieje się w przypadku sztuki. Tam widzom towarzyszy zachwyt nad nieoderwanym od rzeczywistości artyzmem, tu zmęczenie sytuacją wypreparowaną w zaciszu indywidualisty. Postuluję, aby "Legendy o Maryi" grać tak często, jak to możliwe (dekoracje muszą co jakiś czas wędrować od Wrocławia do Pragi i z powrotem).
II Festiwal Opery Współczesnej skończył się zatem spektaklem nierównym, zaczął magicznie spełnionym. Pomiędzy widzieliśmy znane z desek wrocławskiego teatru uznane dzieła Szymanowskiego, Pendereckiego czy Prasquala, głośną warszawską „Zagładę domu Usherów” Glassa oraz znakomitą tegoroczną premierę „Matki czarnoskrzydłych snów” Hanny Kulenty w elektryzującej inscenizacji Eweliny Pietrowiak. Żałujcie ci, którzy nie uczestniczyliście. Z kronikarskiej uczciwości trzeba nadmienić, że przed premierą opery Eugeniusza Knapika rozdawano pracownikom opery dyplomy i medale. Zasłużone – OK, ale czyż nie lepszą okazją byłby specjalny koncert jubileuszowy sprzed miesiąca? Na ewentualną przyszłość warto zapamiętać, że kiedy przypina się ordery w imieniu prezydenta Rzeczpospolitej, świadkowie muszą stać. A gdy nagroda pochodzi od ministra to już możemy wygodnie pozostać w pozycji siedzącej. Tak zwany protokół. Nic jednak nie przebije zachowania prezydenta Wrocławia, Rafała Dutkiewicza, przed polską prapremierą „Legend o Maryi”. Pan prezydent bowiem najpierw z luzackim uśmiechem machał ze sceny do orkiestry, domagając się odmachiwania, a zaraz potem głaskał po głowie siedzącego tuż przed kurtyną aktora-narratora spektaklu. Niby dowcipnie mówił przy tym: „Proszę się nie martwić, wszystko będzie dobrze!”. Takim zachowaniem wysyła się wyraźny sygnał. Że teatr to rzecz niepoważna, podatna na niewyszukany żart. A przecież jest odwrotnie!
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.........................................
II Festiwal Opery Współczesnej, Wrocław, 2010
A dwa tygodnie wcześniej byłem w tym samym gmachu przy Świdnickiej na operze-cudzie, fantastycznie zrealizowanych „Legendach o Maryi”, mało u nas znanego czeskiego kompozytora Bohuslava Martinů. W pomysłowej, wciągającej, bogatej inscenizacyjnie, ruchowo, głosowo, wizualnie wersji podpisanej przez Tomasza Szredera (kierownictwo muzyczne) i Jiřiego Heřmana, artystycznego szefa Teatru Narodowego w Pradze, mogli się popisać wszyscy wykonawcy. Zarówno soliści, jak doskonały chór (!) czy balet. Zauroczony rolami Anny Bernackiej, siłą i pięknem głosu Evgeniyi Kuznetsovej, a przede wszystkim kreacjami Anastazji Lipert, podziwiałem ideę całości i poszczególne odsłony, sprytnie nawiązujące do motywów wziętych z biblijnej przypowieści i ludowych legend. W epizodzie Kata baletowo błysnęła niezidentyfikowana jeszcze przeze mnie śliczna i utalentowana tancerka (obsada z 1 października). Odkrywać tak udanie wykorzystany potencjał literatury, muzyki, sztuki plastycznej i wokalnej to czysta przyjemność, niezapomniane przeżycie. Cztery wcielenia kobiecych wartości, postacie błądzące i odnajdujące drogę do prawdy, dobra działają w kontekście propozycji Fabre’a jak antidotum lub, używając muzycznej terminologii, kontrapunkt. Dla pozornie tylko błyskotliwej tezy o tym, że „zło jest źródłem wszelkiej przyjemności” (cytat zapamiętany z „La libertà chiama la libertà”). U Martinů liczy się człowiek stworzony, u Fabre’a człowiek sfabrykowany. Podobnie dzieje się w przypadku sztuki. Tam widzom towarzyszy zachwyt nad nieoderwanym od rzeczywistości artyzmem, tu zmęczenie sytuacją wypreparowaną w zaciszu indywidualisty. Postuluję, aby "Legendy o Maryi" grać tak często, jak to możliwe (dekoracje muszą co jakiś czas wędrować od Wrocławia do Pragi i z powrotem).
II Festiwal Opery Współczesnej skończył się zatem spektaklem nierównym, zaczął magicznie spełnionym. Pomiędzy widzieliśmy znane z desek wrocławskiego teatru uznane dzieła Szymanowskiego, Pendereckiego czy Prasquala, głośną warszawską „Zagładę domu Usherów” Glassa oraz znakomitą tegoroczną premierę „Matki czarnoskrzydłych snów” Hanny Kulenty w elektryzującej inscenizacji Eweliny Pietrowiak. Żałujcie ci, którzy nie uczestniczyliście. Z kronikarskiej uczciwości trzeba nadmienić, że przed premierą opery Eugeniusza Knapika rozdawano pracownikom opery dyplomy i medale. Zasłużone – OK, ale czyż nie lepszą okazją byłby specjalny koncert jubileuszowy sprzed miesiąca? Na ewentualną przyszłość warto zapamiętać, że kiedy przypina się ordery w imieniu prezydenta Rzeczpospolitej, świadkowie muszą stać. A gdy nagroda pochodzi od ministra to już możemy wygodnie pozostać w pozycji siedzącej. Tak zwany protokół. Nic jednak nie przebije zachowania prezydenta Wrocławia, Rafała Dutkiewicza, przed polską prapremierą „Legend o Maryi”. Pan prezydent bowiem najpierw z luzackim uśmiechem machał ze sceny do orkiestry, domagając się odmachiwania, a zaraz potem głaskał po głowie siedzącego tuż przed kurtyną aktora-narratora spektaklu. Niby dowcipnie mówił przy tym: „Proszę się nie martwić, wszystko będzie dobrze!”. Takim zachowaniem wysyła się wyraźny sygnał. Że teatr to rzecz niepoważna, podatna na niewyszukany żart. A przecież jest odwrotnie!
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.........................................
II Festiwal Opery Współczesnej, Wrocław, 2010
Tuesday, October 12, 2010
Olivier Bellamy MARTHA ARGERICH. DZIECKO I CZARY
Podobno Argerich nie lubi tej książki. Nie mam pojęcia, dlaczego. Że autor opowieści, francuski dziennikarz Olivier Bellamy, zdecydował się na styl cokolwiek popularny? Że stara się blisko swą bohaterkę podejść? Tak jak chyba nikt przedtem? Że pisze tyle samo o życiu muzycznym, co o sprawach prywatnych? To właśnie nadaje tej książce rytm, sprawia, iż smakuje, bo czytamy o kobiecie czasem po prostu niepewnej, może nawet lekko chwilami zagubionej, a także o artystce niepozbawionej tremy po tylu latach występów. Argerich jest tutaj ludzka, czyli całościowa, nie tylko genialna, z temperamentem, przekonana i przekonująca, jak by się zdawało. Nie tylko dowcipna. Jak wtedy, gdy po sukcesie genewskim zaproponowano jej wykonanie II koncertu Brahmsa. Odpowiedziała: "Poczekam aż mi urośnie broda".
Wszystko zaczyna się od anegdoty, czyli w sposób wzięty z wysokiej literatury i dobrego dziennikarstwa. Jesteśmy razem z pianistką w Ferrarze, gdzie w lutym 2004 roku ma zagrać, zaledwie po raz drugi przed publicznością, III koncert Beethovena. Zaplanowano nagranie, dyryguje Claudio Abbado. Argerich się denerwuje, podobnie organizatorzy. Bywało już w przeszłości, że odwoływała występy. O zmiennych nastrojach argentyńskiej mistrzyni krążą legendy. Koncert dochodzi do skutku, widownia oklaskuje, ale wirtuozka ocenia siebie surowo: "Trochę zbyt wyszukane" - stwierdza po przesłuchaniu taśmy. Od anegdoty Olivier Bellamy przechodzi do biografii. W kolejnych rozdziałach daje czytelnikom poznać drogę cudownego dziecka z Buenos Aires do najwyższych laurów świata muzyki (ze zwycięstwem w konkursie chopinowskim z roku 1965), do najlepszych sal, do blasku sławy, ale i jej cieni.
Gdy miała 7 lat, dała pierwszy oficjalny koncert w Teatro San Martin (grała Mozarta, Beethovena i Bacha). Tuż przed uklękła w łazience: "Jeżeli zagrasz choć jedną fałszywą nutę, umrzesz na miejscu" - powiedziała do siebie. Dowiadujemy się szczegółów jej nauki w Argentynie u Vincenzo Scaramuzzy czy, już po emigracji do Europy, w Genewie u Madeleine Lipatti, dokąd wysłał ją poprzedni profesor Friedrich Gulda, przekonując: "Zaczynasz grać tak jak ja. To niedobrze". Obserwujemy od środka długie europejskie tournée, pobyt w Brukseli, konkursy w Bolzano, Warszawie. Jesteśmy przy narodzinach pierwszej z trzech córek, przy zawiązywaniu się i końcu relacji z wykształconym w Princeton chińskim kompozytorem Robertem Chenem. Nie brakuje dość obszernego fragmentu dotyczącego jurorowania w konkursie chopinowskim numer dziesięć, kiedy bezkompromisowo poparła Ivo Pogorelicia, sprzeciwiając się pozostałym sędziom i demonstracyjnie wycofując z prac jury. Po raz kolejny uosabiając niezależność i ogień.
A przy tym wszystkim życiowe credo Marty Argerich to fraza "Żyj i pozwól żyć innym". Charles'owi Dutoit, swojemu mężowi-dyrygentowi mówiła: "Wy, Szwajcarzy, macie zegarki, a my, Argentyńczycy, mamy czas", gdy zżymał się, że zawsze, po najdłuższej podróży, znajduje chwilę na filiżankę kawy. Myliłby się jednak ten, kto posądzałby jej geniusz wyłącznie o emocje. Bruno Seidlhofer, kolejny z wielkich nauczycieli Argerich, wymienił kiedyś troje pianistów, których cenił szczególnie wysoko: u Guldy muzyka płynie z głowy, u Freire z serca, u Argerich przez palce. O tym, z jakiego źródła i jakich doświadczeń, opowiada ta dynamicznie napisana, perfekcyjnie skonstruowana książka. Żywa i prosta w odbiorze, bo o człowieku, nie tylko o pianistce.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.................................................
Olivier Bellamy MARTHA ARGERICH. DZIECKO I CZARY, przeł. J. Giszczak, Wydawnictwo LIterackie, 2010
Wszystko zaczyna się od anegdoty, czyli w sposób wzięty z wysokiej literatury i dobrego dziennikarstwa. Jesteśmy razem z pianistką w Ferrarze, gdzie w lutym 2004 roku ma zagrać, zaledwie po raz drugi przed publicznością, III koncert Beethovena. Zaplanowano nagranie, dyryguje Claudio Abbado. Argerich się denerwuje, podobnie organizatorzy. Bywało już w przeszłości, że odwoływała występy. O zmiennych nastrojach argentyńskiej mistrzyni krążą legendy. Koncert dochodzi do skutku, widownia oklaskuje, ale wirtuozka ocenia siebie surowo: "Trochę zbyt wyszukane" - stwierdza po przesłuchaniu taśmy. Od anegdoty Olivier Bellamy przechodzi do biografii. W kolejnych rozdziałach daje czytelnikom poznać drogę cudownego dziecka z Buenos Aires do najwyższych laurów świata muzyki (ze zwycięstwem w konkursie chopinowskim z roku 1965), do najlepszych sal, do blasku sławy, ale i jej cieni.
Gdy miała 7 lat, dała pierwszy oficjalny koncert w Teatro San Martin (grała Mozarta, Beethovena i Bacha). Tuż przed uklękła w łazience: "Jeżeli zagrasz choć jedną fałszywą nutę, umrzesz na miejscu" - powiedziała do siebie. Dowiadujemy się szczegółów jej nauki w Argentynie u Vincenzo Scaramuzzy czy, już po emigracji do Europy, w Genewie u Madeleine Lipatti, dokąd wysłał ją poprzedni profesor Friedrich Gulda, przekonując: "Zaczynasz grać tak jak ja. To niedobrze". Obserwujemy od środka długie europejskie tournée, pobyt w Brukseli, konkursy w Bolzano, Warszawie. Jesteśmy przy narodzinach pierwszej z trzech córek, przy zawiązywaniu się i końcu relacji z wykształconym w Princeton chińskim kompozytorem Robertem Chenem. Nie brakuje dość obszernego fragmentu dotyczącego jurorowania w konkursie chopinowskim numer dziesięć, kiedy bezkompromisowo poparła Ivo Pogorelicia, sprzeciwiając się pozostałym sędziom i demonstracyjnie wycofując z prac jury. Po raz kolejny uosabiając niezależność i ogień.
A przy tym wszystkim życiowe credo Marty Argerich to fraza "Żyj i pozwól żyć innym". Charles'owi Dutoit, swojemu mężowi-dyrygentowi mówiła: "Wy, Szwajcarzy, macie zegarki, a my, Argentyńczycy, mamy czas", gdy zżymał się, że zawsze, po najdłuższej podróży, znajduje chwilę na filiżankę kawy. Myliłby się jednak ten, kto posądzałby jej geniusz wyłącznie o emocje. Bruno Seidlhofer, kolejny z wielkich nauczycieli Argerich, wymienił kiedyś troje pianistów, których cenił szczególnie wysoko: u Guldy muzyka płynie z głowy, u Freire z serca, u Argerich przez palce. O tym, z jakiego źródła i jakich doświadczeń, opowiada ta dynamicznie napisana, perfekcyjnie skonstruowana książka. Żywa i prosta w odbiorze, bo o człowieku, nie tylko o pianistce.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.................................................
Olivier Bellamy MARTHA ARGERICH. DZIECKO I CZARY, przeł. J. Giszczak, Wydawnictwo LIterackie, 2010
Sunday, October 3, 2010
SZOSA WOŁOKOŁAMSKA
Wartko interesująca jest "Szosa Wołokołamska", na którą, przyznam szczerze, specjalnie nie liczyłem po nie tak w końcu dawnej premierze "Cementu" tego samego Hainera Muellera we Wrocławskim Teatrze Współczesnym (w reżyserii Wojciecha Klemma). Ideologiczna estetyka tamtego przedstawienia była nie do zniesienia. Ale, jak się okazuje, Mueller Muellerowi nierówny. Barbara Wysocka wykonała pracę od podstaw, ujmując zwarty, monologujący tekst niemieckiego dramaturga w sztukę kameralną, rozpisaną na trzech aktorów. Począwszy od czytelnego scenariusza, skończywszy na niezwyczajnych pomysłach realizatorskich, reżyserka-aktorka po raz kolejny pokazała, że trzeba się z nią liczyć jako z postacią z przyszłej ekstraklasy polskiego teatru. Jej pewność inscenizacyjna, a przy tym otwartość na współpracowniczy wkład w spektakl przyniosły w przypadku "Szosy Wołokołamskiej" efekty godne uznania.
Sama sztuka do łatwych nie należy, temat też nieporywający. W dzisiejszej Polsce mamy bowiem non-stop trwający festiwal rozliczeń z historią i w większości czujemy się potwornie zmęczeni ciągłą walką pamięci jednych z pamięcią drugich. Chcielibyśmy wreszcie pójść naprzód, może na chwilę się odciąć, zresetować, zdemartyrologizować. A Mueller grzebie w historii. Przywołuje II wojnę światową, lata 1950., haniebny rok 1968, dowodząc, iż najtrafniejszym emblematem niemal całych dwudziestowiecznych dziejów tzw. środkowo-wschodniej części Europy są czołgi. Te mechaniczne, ale i te symboliczne, niewidzialne, obecne w świadomości lub podświadomości, gdy kafkowski ktoś-nikt zostaje zetknięty z machiną systemu nie dla ludzi. W takim świecie Szekspirowskie "być albo nie być" (Mueller napisał kiedyś słynny tekst "HamletMaszyna") to pozbawione znaczenia słowa, słowa, a przecież także problem do rozwiązania. Kula w łeb od plutonu kolegów za dezercję, kula w łeb z własnego pistoletu za przegrane życie, kula od losu w chorą na raka pierś. Albo poddanie się społecznej roli człowieka-biurka, jaką trzeba zagrać w takim czasie, nie innej przestrzeni (świetna scena!). Autor "Szosy Wołokołamskiej" nie wyemigrował nigdy z NRD, choć on akurat mógł.
Jest to więc spektakl o przeszłości, niemówiący niczego nowego nam tu i teraz, choć pewnie twórcy chcieliby, żeby było inaczej. Żebyśmy zrozumieli, czym ten XXI wiek mamy podszyty, skąd te czerwone ślady pod paznokciami. Byśmy zdobyli się na dialog, choć struktura tekstu, tragedia życia skłania do zamknięcia się w sobie. No ale w końcu brzmi tylko mantryczne "nie zapomnimy", i szczera, i niełatwa do uwierzenia deklaracja. Historia uczy również tego, że nie uczy. To, co we wrocławskiej "Szosie" najcenniejsze, to Teatr. Nie widać tu bowiem słabego punktu, ani sekundy nieprzemyślanego, puszczonego działania. Wszystko znaczy, od idealnie zaprojektowanej scenografii (Wysocka), poprzez doskonale dobraną muzykę (Wysocka), po arcyważne projekcje (Lea Mattausch) i światło (Justyna Łagowska). Wszystko gra. A aktorstwo - najwyższej próby. Adam Cywka, Rafał Kronenberger, Adam Szczyszczaj w "Szosie Wołokołamskiej" wzlatują na poziomy chyba jeszcze wyższe niż w swoich wcześniejszych rolach. To zarazem cud-rzemiosło i sztuka. Ciekawe, ile w zbudowaniu takich postaci pomogła aktorka-reżyserka.
Wreszcie znakomita premiera w Polskim!
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
...................
Heiner Mueller SZOSA WOŁOKOŁAMSKA, reż. Barbara Wysocka, Teatr Polski we Wrocławiu, 3.10.2010
Sama sztuka do łatwych nie należy, temat też nieporywający. W dzisiejszej Polsce mamy bowiem non-stop trwający festiwal rozliczeń z historią i w większości czujemy się potwornie zmęczeni ciągłą walką pamięci jednych z pamięcią drugich. Chcielibyśmy wreszcie pójść naprzód, może na chwilę się odciąć, zresetować, zdemartyrologizować. A Mueller grzebie w historii. Przywołuje II wojnę światową, lata 1950., haniebny rok 1968, dowodząc, iż najtrafniejszym emblematem niemal całych dwudziestowiecznych dziejów tzw. środkowo-wschodniej części Europy są czołgi. Te mechaniczne, ale i te symboliczne, niewidzialne, obecne w świadomości lub podświadomości, gdy kafkowski ktoś-nikt zostaje zetknięty z machiną systemu nie dla ludzi. W takim świecie Szekspirowskie "być albo nie być" (Mueller napisał kiedyś słynny tekst "HamletMaszyna") to pozbawione znaczenia słowa, słowa, a przecież także problem do rozwiązania. Kula w łeb od plutonu kolegów za dezercję, kula w łeb z własnego pistoletu za przegrane życie, kula od losu w chorą na raka pierś. Albo poddanie się społecznej roli człowieka-biurka, jaką trzeba zagrać w takim czasie, nie innej przestrzeni (świetna scena!). Autor "Szosy Wołokołamskiej" nie wyemigrował nigdy z NRD, choć on akurat mógł.
Jest to więc spektakl o przeszłości, niemówiący niczego nowego nam tu i teraz, choć pewnie twórcy chcieliby, żeby było inaczej. Żebyśmy zrozumieli, czym ten XXI wiek mamy podszyty, skąd te czerwone ślady pod paznokciami. Byśmy zdobyli się na dialog, choć struktura tekstu, tragedia życia skłania do zamknięcia się w sobie. No ale w końcu brzmi tylko mantryczne "nie zapomnimy", i szczera, i niełatwa do uwierzenia deklaracja. Historia uczy również tego, że nie uczy. To, co we wrocławskiej "Szosie" najcenniejsze, to Teatr. Nie widać tu bowiem słabego punktu, ani sekundy nieprzemyślanego, puszczonego działania. Wszystko znaczy, od idealnie zaprojektowanej scenografii (Wysocka), poprzez doskonale dobraną muzykę (Wysocka), po arcyważne projekcje (Lea Mattausch) i światło (Justyna Łagowska). Wszystko gra. A aktorstwo - najwyższej próby. Adam Cywka, Rafał Kronenberger, Adam Szczyszczaj w "Szosie Wołokołamskiej" wzlatują na poziomy chyba jeszcze wyższe niż w swoich wcześniejszych rolach. To zarazem cud-rzemiosło i sztuka. Ciekawe, ile w zbudowaniu takich postaci pomogła aktorka-reżyserka.
Wreszcie znakomita premiera w Polskim!
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
...................
Heiner Mueller SZOSA WOŁOKOŁAMSKA, reż. Barbara Wysocka, Teatr Polski we Wrocławiu, 3.10.2010
Subscribe to:
Posts (Atom)