Sunday, May 17, 2015
KONIEC ŚWIATA W BRESLAU (Wrocławski Teatr Współczesny)
Kiedy piszę te zdania, we Wrocławskim Teatrze Współczesnym kończy się pierwsza część drugiego premierowego spektaklu. W przerwie wyjdą widzowie do foyer i wymienią opinie. Niektórzy wyjdą z teatru na papierosa i już do niego nie wrócą. Tak jak podczas wieczoru prapremierowego. Bo Agnieszka Olsten zrobiła to przedstawienie po swojemu i dla siebie, lekceważąc nadzieje publiczności, która wykupiła bilety na cały majowy tydzień prezentacji KOŃCA ŚWIATA W BRESLAU.
Poprzednio reżyserka przeniosła na tę samą Dużą Scenę Współczesnego książkę Olgi Tokarczuk PROWADŹ SWÓJ PŁUG..., też kryminał, ale przewrotny, więcej jej było wolno. KOTLINA nie zyskała wielkiej popularności, narzekano na odjechanie, udziwnienia, ekologiczną propagandę łopatologiczną. Ja w tamten spektakl wszedłem, jego oniryczna energia mnie uwiodła, mimo niedociągnięć. Parę pięknych scen i znakomite momentami aktorstwo je rekompensowało. Z KOŃCEM ŚWIATA... jest inaczej. Proza Marka Krajewskiego to rzecz czysto gatunkowa, rozrywkowa, co wielokrotnie podkreślał autor. Mocny charakter Mocka, przedwojenne miasto, jakiego nie znaliśmy, oraz precyzyjnie zaplanowana intryga - na tych fundamentach powstawała potęga polskiego retro kryminału i kryminału polskiego w ogóle. Wiele osób zdrowo się emocjonowało klimatem powieści Krajewskiego, poddając się tej perwersyjnej czytelniczej zabawie. Przedstawienie Agnieszki Olsten niby to wszystko wykorzystuje, ale w wersji odwróconej. Zamiast wartkiej akcji mamy rozwleczone etiudy na temat, zamiast mrocznego, pewnego siebie bohatera - faceta w kryzysie wieku. Kryminalna zagadka schodzi na daleki margines, a gdy próbuje się ją wydobyć na wierzch, podganiając fabułę, pachnie to SZATANEM Z SIÓDMEJ KLASY albo PANEM SAMOCHODZIKIEM. Zostaje więc Wrocław sprzed lat, tyle że w teatrze niełatwo miasto pokazać.
Nie wiem, co na to Krzysztof Kopka - podobno współautor adaptacji - ale dla mnie najnowszy spektakl Współczesnego jest przede wszystkim bardzo olstenowski, bardzo tożsamy z KOTLINĄ. Podobnie się zaczyna: tu od długiej sceny oględzin miejsca zbrodni przez policjantów, tam od sceny obcowania z autentycznymi psami. Bardziej chodzi o wejście w specyficzny nastrój niż o zawiązanie akcji. A potem już z górki. Kto nie czytał książki, tak samo jak przy okazji KOTLINY, gubi się od razu. Obserwuje tylko zmagania Mocka z nałogiem i młodą żoną pełną niezaspokojonego temperamentu. W powieści Ebi jest inny, alkohol podsyca jego libido, daje radę z początku zresztą nierozbudzonej Sophie, to sybaryta-macho. W teatrze mięknie i usypia, wymiotuje po zetknięciu z trupem. Różnicę podkreślają elementy teatru amatorsko-studenckiego, gdy sprasza się na scenę młodych widzów, aranżując imprezę. I wtedy dopiero wieje pustką. Co dostajemy w zamian? Narracyjną scenografię Olafa Brzeskiego, nurtującą muzykę Kuby Suchara. Świeżą, pełną urody i wdzięku Polę Błasik (jeszcze PWST), która jeszcze nie jest w stanie dograć niuansów wyuzdania swojej bohaterki-arystokratki w związku z inteligentnym i wykształconym, lecz jednak prostakiem. Najlepsi w obsadzie są: niepokojący Tadeusz Ratuszniak (baron von Hagenstahl/Norbert Risse) i Justyna Antoniak (Inge), śpiewająca - jak zawsze - fantastycznie. Ale nie na nich ma się skupiać nasza uwaga. To Eberhard powinien rządzić. Niestety, Konrad Imiela innego Mocka dostał do zagrania.
Drażnią, nie zaciekawiają epizody. Po co pakuje się aktorów w owadzie ubranka? Po co nożycoręki Robert Fritz (Maciej Kowalczyk) mówi jak w przedszkolu? Po co Krzysztof Boczkowski (Hartner/Hockerman) przedrzeźnia jednego z wrocławskich uczonych, a Piotr Bondyra (Erwin) eksploatuje znany już z jego poprzednich występów ton prymusa? Po co wreszcie przełamywane są granice między sceną a widownią? W pewnej chwili pomyślałem wręcz, że teatralny KONIEC ŚWIATA... to naigrywanie się z kryminału jako gatunku. - Ty jesteś kpiną, Mock - mówi do radcy jego szef (Jerzy Senator). Mock po angielsku to kpić. I kpiną właśnie jest finałowy taniec po może i niezłym obrazie orgii w fin-de siecle'owym stylu, w towarzystwie palącego się neonu Breslau. NSDAP-owiec pląsający obroty wygląda śmiesznie, nie złowrogo. Tak jakby twórcy nie mogli się zdecydować: robimy parodię czy thriller? Jak odjechać, to odjechać z przytupem, w Bauhaus, balet, pantomimę, farsę.
Nie ma szans na przebicie ta jedna organizująca chaos, z gruntu olstenowska, myśl interpretacyjna. Że prywatne zło, które czyni Mock swojej żonie i współpracownikom, nadużywanie prawa i życia, zapala ogień zła większego. Doskonały to punkt dojścia, lecz po maratonie zlepionych scen i scenek, po szeregu tak sobie zagranych quasi-improwizacji olśnienie nie przychodzi do zmęczonych, rozczarowanych, rozminiętych z oczekiwaniami widzów. Agnieszka Olsten zrobi pewnie kiedyś arcydzieło, KONIEC ŚWIATA W BRESLAU zaliczamy do etapu prób i błędów. Szkoda.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
..........................................
KONIEC ŚWIATA W BRESLAU wg powieści Marka Krajewskiego, reż. Agnieszka Olsten, Wrocławski Teatr Współczesny, Duża Scena, rząd 6, miejsce 14, 16 maja 2015
Subscribe to:
Posts (Atom)