Sunday, January 26, 2014
Leszek Długosz POD BARANAMI. TEN SZCZĘSNY CZAS...
Swój czas spędzony w krakowskiej Piwnicy pod Baranami wspomina w nowej książce Leszek Długosz, jedna z najbardziej znanych piwnicznych postaci, poeta i pieśniarz. Wspomina barwnie, chwilami lirycznie, a przede wszystkim osobiście, deklarując już na starcie, w adresowanym do Piotra Skrzyneckiego wierszu, że na tamte lata złożyły się ‘dni i noce niemożliwie pięknie rozszastane’.
Z perspektywy dzisiejszej wolnorynkowo-demokratycznej gonitwy godzin i minut można jedynie zazdrościć pewnemu pokoleniu artystów (i widzów), iż znaleźli się właśnie wtedy – w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych – w takim mieście jak Kraków, by przeżyć absolutnie wyjątkowe chwile. Dziś wielu postaci odwiedzonych przez Długosza w książce POD BARANAMI nie ma wśród żywych, lecz tamten świat wielu z żyjących ma jeszcze w powoli zacierającej się pamięci. Zostały też teksty, piosenki, anegdoty, fotografie, no i legenda. Długosz przywołuje cały zestaw niegdysiejszych przyjaciół skupionych wokół kabaretu w towarzysko-artystycznych kręgach: od pani Felicji, „etatowej szatniarki w przepisowym granatowym służbowym kitlu” po Janinę Garycką, kierowniczkę literacką, malarkę, świetnie się zapowiadającą intelektualistkę, która „zamiast uczonymi na Uniwersytecie / szeleścić księgami (...) / w kabarety poszła / tańczyć z cyganami”. Co niechybnie znaczące, dwie wiodące osobistości Piwnicy – jej lider Piotr Skrzynecki i kierowniczka literacka Janina Garycka – zmarli w tym samym 1997 roku...
Mimo że autor tych wspomnień odszedł z kabaretu w końcu lat siedemdziesiątych, z pieczołowitości opisu, dowcipnie sentymentalnego stylu łatwo wyczuć prawdziwe przywiązanie do niezwyczajnej młodości, jaka się przydarzyła absolwentowi Jagiellońskiej polonistyki z roku 1962. 24 miesiące później już debiutował na małej scenie, grając i śpiewając utwory własne i pożyczone. Długosz zdecydował się na opowieść bezpośrednią, dygresyjną, jasną, nie zawracając sobie i czytelnikom zbyt często głowy cieniami ówczesnego życia. „Bardzo Panią proszę – czytamy w liściku podpisanym przez Tadeusza Kantora – o dużą przysługę. Czy nie mogłaby nam Pani odsprzedać 2 flaszki winiaku po normalnej cenie? Jutro zwrócimy”. Kilkakrotnie – na przykład przy okazji kreślenia portretu Wiesława Dymnego – pojawia się wzmianka o działaniach aparatu tamtej władzy. Komunistycznym urzędnikom taka komuna, choć rzadko zaangażowana w treściach, podobać się nie mogła. Czasem w komentarzu przewinie się nuta lustrująca dzisiejsze poglądy starych znajomych, jak we fragmencie na temat Tadeusza Kwinty czy Krystyny Zachwatowicz, wiadomo, w inną niż niedoszły senator stronę politycznej sceny zapatrzonej. Trochę dziegciu znajdziemy również na stronach poświęconych Ewie Demarczyk; jej recital z końca lat osiemdziesiątych ocenia Długosz surowo. Ale nie mogą te wtręty rozrzedzić dominującego tonu pogodnej gawędy o cyganeryjnym raju, gdzie programy zaczynały się po 23 i nikt nie był pewien, jak będą przebiegać.
Otwierają i wieńczą tę bogatą w zdjęcia i reprodukcje rozmaitych grafik i dokumentów, bardzo ładnie wydaną księgę, dwie fotografie Długosza i jego żony (zajmującej się w tamtej Piwnicy sprawami organizacyjnymi). Na pierwszej en face, spoglądają w tę samą stronę, stojąc (Leszek) i siedząc (Barbara), na ostatniej niemłoda para spaceruje po krakowskich plantach, widzimy ich z tyłu, idą w dal. A w głowie zarówno rozbawionego piwnicznymi „zrywami pamięci”, jak i wzruszonego nimi czytelnika rozbrzmiewa hymn o „szczęsnym czasie”, muzyczny sztandar Piwnicy, chyba nie tylko pod Baranami.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
........................................
Leszek Długosz POD BARANAMI. TEN SZCZĘSNY CZAS..., Fabri. Biblioteka Konesera, 2013
Sunday, January 19, 2014
Jacek Bierut HAJS
Dużo się dzieje w najnowszej powieści Jacka Bieruta, zakrojonej najambitniej z dotychczasowych jego – bardzo udanych – literackich propozycji. HAJS jest dziełem dopracowanym w detalach, dynamicznym, językowo wręcz doskonałym. Narracja wędruje w czasie, co rusz się zatrzymując: a to podczas II wojny światowej, a to w latach siedemdziesiątych, a to w dekadach kolejnych. Spaja ją historia głównego bohatera, o czym dobitnie się przekonamy na końcu. Na końcu dojdzie też do nas, że w takim czasoprzestrzennym pogmatwaniu ujawnia się ludzki los, w starej literaturze targany widzimisiami olimpijskich bogów, dziś dziwnie powiązanymi przypadkami.
Żywot Jarosława Hajsa poznajemy od momentu narodzin do śmierci w wieku czterdziestu kilku lat. Towarzyszymy mu w relacjach z otoczeniem podczas tych wszystkich decydujących okresów formowania osobowości. Tak jak inni bohaterowie Bierutowych książek nie jest to typ lubialny, lecz ucieleśnia kawał pokoleniowej biografii. Jaro pracuje w firmie, nieźle zarabia, ale zajęcia nie kocha. Na miłość w ogóle zresztą nie ma co liczyć w świecie tutaj przedstawionym. Czasem przebłyśnie młodociana przyjaźń i to, co z tej przyjaźni po latach zostaje, ale pierwszorzędna cecha charakteryzująca postaci to albo pragnienie utrzymywania się w stanie przyjemności (co zdarza się rzadko i zawsze kosztem innych), albo skłonność do depresji skojarzona z rozpamiętywaniem. U Jara szybko zdiagnozujemy syndrom nieszczęśnika, u Boba – jego kumpla (który bez skrupułów przeleci panią Jarową) – ideał hedonisty. Obaj skończą tak samo, doprowadzając swe marne biografie do kryminalno-telenowelowych finałów. „Jedząc owoce, należy czasem zadać sobie pytanie, z czego powstały, świat bowiem staje się pomieszaniem dziwactwa i złośliwości. Gówno nie znika, niektórzy rolnicy są wciąż na tyle uparci i pozbawieni wyobraźni, że stosują je jako nawóz” – pisze Bierut, wykładając mechanizm ludzkiego bycia. Wychowani na takim nawozie współcześni złoci chłopcy idą do piachu, bo nic tu po nich. Co niby mają do ofiarowania światu? Kontynuowanie gnilnych procesów dziwactwa i złośliwości nie ma sensu, sugeruje pisarz, gotując facetom śmierć. Po ogromny spadek sięgnie kobieta, o której wiemy najmniej. Na imię jej Bogna, czyli wybrana.
Otwierająca całość antydedykacja „Maszynistom dziękujemy” podpowiada wprawdzie trochę odmienny trop interpretacyjny (że bez względu na to, jaki kto jest i co popełnił, nasze życie zależy od kciuka Maszynisty), lecz ja zostaję przy szlachetnej wersji. Czuję tu perspektywę etyczną, nie nihilistyczną, choć mocno podszytą przekonaniem o zależności poszczególnego losu od konkretnego momentu. Inne grzechy popełniamy w różnych epokach i systemach, inaczej dojrzewamy idąc do powstania, inaczej w knajpie, z panienkami. Herbertowska potęga smaku wymaga wielkiego charakteru (i czasu). Nie znajdziemy go w małych postaciach znakomitej książki wrocławskiego autora.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.........................................
Jacek Bierut HAJS, Wojewódzka Biblioteka Publiczna i Centrum Animacji Kultury w Poznaniu, 2013
Tuesday, January 14, 2014
Jerzy Pilch DRUGI DZIENNIK
To jest czas Jerzego Pilcha. W piątek na ekrany kin wchodzi film Wojciecha Smarzowskiego wg nagrodzonej Nike powieści POD MOCNYM ANIOŁEM, bardzo autobiograficznej. W grudniu w Teatrze Modrzejewskiej w Legnicy Jacek Głomb wraz ze swoimi aktorami przygotował świetnie przyjętą przez publiczność premierę ZABIJANIA GOMUŁKI na podstawie innej książki pisarza TYSIĄC SPOKOJNYCH MIAST. Ukazał się też DRUGI DZIENNIK Pilcha, ciąg dalszy zapisków autora, ukazujących się regularnie najpierw w Przekroju, potem w Tygodniku Powszechnym. A pamiętajmy jeszcze o WIELU DEMONACH, powieści opublikowanej w roku ubiegłym. Niezły zestaw.
Jerzy Pilch to pisarz specyficzny, przywiązany do barwnej frazy, wyłuskujący tematy rzadko w polskiej literaturze obecne. Najchętniej, zdaje się, opowiada o luterskiej Polsce, będącej z jednej strony śląsko-cieszyńską enklawą, z drugiej częścią ojczystej całości, ale w ostatnich latach na czoło twórczości autora SPISU CUDZOŁOŻNIC wybija się intymno-publicystyczny dziennik. Właśnie po raz drugi w wydaniu książkowym możemy Pilcha poznawać od strony wcześniej nieznanej, choć ton oczywiście obcy jego czytelnikom nie jest. Dziennik nr 2 relacjonuje stan ducha (i ciała) pisarza między czerwcem a czerwcem 2012/13. To przede wszystkim historia osobista dojrzałego artysty-literata cierpiącego na chorobę Parkinsona, błyskotliwa transmisja z życia.
Jeszcze rok temu (...) był ze mnie rewolwerowiec. Szybkostrzelny. Zawzięty. Bezwzględny dla innych. Bezlitosny dla siebie. Pozer akcentu. Kabotyn artykulacji (...). Dziś nic z tych rzeczy. Dziś sama litość – destylat politowania dla samego siebie – notuje w lipcu 2012. Niemal rok później podsumowuje: Co zostało? Bóg i piłka nożna. Wbrew pozorom niemało. I czuć w tym wyznaniu szczerość oraz prawdę, ale również zmrużenie oka, bez czego dziennik tego autora obejść się nie może. Bez obaw zatem, Pilch nie zapomniał jak być gwiazdorem słowa, ciągle potrafi zadziwić celnością puenty, gawędziarską biegłością, komentatorską iskrą. Trochę wspomina (choćby czasy studenckie czy babkę Czyżową i Hanię od Kocięłłów wyjące ze śmiechu lub bólu w rodzinnej kuchni w Wiśle), czyta (Babla, Amery’ego, Lechonia), ocenia (Guentera Grassa, braci Karnowskich), zaskakująco mało ogląda igrzyska olimpijskie (to w końcu nie Mundial).
Mówi się o tej książce, że to kronika przedostatnich dni, sekrety quasi-nieboszczyka, Pilch sam używa frazy „kalendarium zaniku”. Rzeczywiście, dużo tematów schyłkowych tutaj znajdziemy, owszem, wyłażą na pierwszy plan w proporcjach nieporównywalnych, gdy się zestawi oba dzienniki, lecz jak na takie miano, zbyt wiele tutaj energii i pogody, dowcipu i ironii, gości na Hożej, nie tylko tych z zapamiętanej Wisły. Bo – objaśnia Jerzy Pilch – „choroba to nie jest kwestia szczęścia albo nieszczęścia – choroba to jest kwestia dzieła sztuki”. Tak, DRUGI DZIENNIK PILCHA to dzieło sztuki, podobnie jak dziennik pierwszy.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
...............................................
Jerzy Pilch DRUGI DZIENNIK, Wyd. Literackie, 2013
Wednesday, January 8, 2014
Europejska Stolica Kultury - powoli, ale do przodu
Pojawił się raport komisji monitorującej przygotowania Wrocławia i San Sebastian do pełnienia
tytułu Europejskiej Stolicy Kultury za dwa lata. To rzecz rutynowa. Przypomnijmy
sobie, jak UEFA poganiała gospodarzy piłkarskich mistrzostw Europy.
Udało się Euro 2012, uda się ESK 2016 - dziś jestem o tym przekonany,
obserwując pracę kuratorów i konkretyzowanie się wizji (rozmów z
poszczególnymi kuratorami można słuchać co tydzień w środowym Wieczorze z
Kulturą w Radiu Wrocław).
Unijny raport ws. ESK zwraca uwagę na kilka spraw, z których dwie są ważne... ciąg dalszy TUTAJ.
Unijny raport ws. ESK zwraca uwagę na kilka spraw, z których dwie są ważne... ciąg dalszy TUTAJ.
Monday, January 6, 2014
DYNIA, BARAN i POLKOWSKI
Trzeba być literatem-frustratem albo nie czuć właściwego czasu i miejsca, żeby wymyślić właśnie teraz nagrodę dla najgorszych książek (na razie poetyckich) roku. Właśnie teraz, czyli w sytuacji, gdy niewiele osób w ogóle czyta, a z poezją do czynienia Polacy mają tak sporadycznie jak Justyna Kowalczyk z podium w sprincie techniką dowolną. Literatami-frustratami są Grzegorz Czekański i Konrad Góra. 2013 rok nie był dla nich najwyraźniej szczególnie udany, współtworzoną (Góra-autor, Czekański-korekta) książkę SIŁA NIŻSZA (wydaną w formie gazety) pominęły jurorskie gremia Silesiusa we Wrocławiu czy Nagrody Gdynia w Gdyni. Przyznali zatem Dynię 2013 nagrodzonemu Silesiusem Marcinowi Baranowi za tom pt. NIEMAL CAŁKOWITA UTRATA PŁYNNOŚCI oraz Janowi Polkowskiemu za cytat z wiersza z tomu GŁOSY, nominowanego i nagrodzonego tu i ówdzie*. No i teraz zaczynają się schody. Bo dla tzw. środowiska literackiego rzecz jest jasna - jedna grupka pogrywa z drugą, plują do kawki lub piwka, niech się chłopaki wybawią. Samozwańczy arbitrzy poetyckiej jakości, ale jakoś tak nieneutralni, zaangażowani w pisanie i w rynek. Dla tzw. publiczności przekaz jasny nie jest. Marcin Baran gorszy od..., dajmy na to, symbolicznej kalicińskiej, od setki książczyn, których pewnie Czekański z Górą nie mieli w rękach?
No nie - pewnie by odpowiedzieli, nam chodzi o "protest przeciwko nagradzaniu tytułów literacko wątpliwych", o "spektakularne kiksy kapituł" poważnych konkursów (Nagrody Nike, Kościelskich, Szymborskiej, Silesiusa, Gdyni, Orfeusza...), jak deklarują w opisie antynagrody. To fajnie, tylko co, jeśli i wy - w liczbie dwóch sędziów - popełniacie błąd? Macie swoje gusta i własne literackie preferencje (no i cierpkie żale). Tak, ale my dajemy internautom szansę głosu w plebiscycie publiczności - odwijają się pomysłodawcy Dyni. A, to w takim razie daszek z głowy, sieciowa demokracja musi mieć rację. To mądrość narodu, siła wyższa, kliknąć może sobie każdy. Kiksów nie będzie z całą pewnością.
A ja polecam Państwu książkę Marcina Barana i tom Jana Polkowskiego do poczytania, na przekór i nie tylko. W każdej z nich mówi głos inny od głosów Czekańskiego czy Góry. Baran po czterdziestce, Polkowski skończył sześćdziesiątkę. Żaden z nich nie jest poetą z mojej bajki, ale też żaden z nich nie wydał najgorszej książki roku. Obaj pytają o sprawy im i ich pokoleniom bliskie, wyrażają osobisty (lecz i zbiorowy) komentarz do świata, w jakim żyją. Polkowski zanurza się w polską historię i poetycką tradycję, woli powagę, zadumę, gromkie, wieloznaczne słowo lub frazę ("ranne zgniecione światła") od przekleństwa i ironii. Istnieją czytelnicy, dla których jego ton zwycięża nad pozostałymi. Poeta potrafi też wzruszyć po prostu, gdy sięga po autobiografię, np. relacje z ojcem (Nienawidziłem Ciebie / Bo byłeś gdzie indziej i nie troszczyłeś się o nas. / Kiedy nienawiść stygła patrzyłem na mamę / która gdy nie płakała, płakała jeszcze bardziej). Marcin Baran brnie w rzeczywistość, nasłuchuje jej języka, próbuje znaleźć się tu i teraz, zachowując jakieś własne retro, czyli dystans. Pisze: Nie, nie o tę sutą wiosnę / tutaj idzie, co nadchodzi, / wszem i wobec, obiecując wiele. / I nie o to przeszłe lato, / co dziwne było, lecz myśli się / nadzwyczaj czule o nim. / Teraz najważniejsza jest jesień; skryta, / delikatna, wspaniała. Najzupełniej niepowtarzalna w swoim wyniosłym / chłodzie oraz twardej pustce. Nie dziwię się, że jurorom nagrody Dynia takie strofy zgrzytają nieprzyjemnie, im w żyłach płynie inny, bardziej czerwony odcień krwi, taki jak na kartach tomu SIŁA NIŻSZA: na rany JezU Es A / dla trwałej precyzji w bytowaniu antyświata / dla proporców wystających z pręgi przed grillowaniem / żadnych krzykliwych nadziei / niech się święci maj kurewski. Dla odbiorców poezji Polkowskiego książka Konrada Góry mogłaby się okazać najgorszą publikacją dekady.
W sumie więc: dobrze, że młodsi walczą o swoje, że wychodzą z piwnicy, ale dlaczego z ostrogą u buta? Nie podoba się - OK, ale po co to z taką pompą ogłaszać na fejsbukowej ambonie, robiąc czarny PR tak słabo się trzymającej przy życiu w świadomości dzisiejszych Polaków poezji?
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
* 'nagrodzony' cytat z Polkowskiego, wyjęty z wiersza bez tytułu (s. 11 tomu GŁOSY), a na stronie Dyni na FB z błędem przepisany:
Cóż więc innego mam widzieć, jeśli nie kołyszącą światem
połyskującą falę, rybią łuskę śmierci
krę krwawiącego brzegu. Teraz moim morzem
jest kuchenny stół a z pokładu zmywa mnie jak śmieci
bezbrzeżna noc. Żona śpi, ciebie nie ma
nawet w tętnie śniegu. Więc płynę samotnie
ku rozbitym światłom dzieciństwa.
No nie - pewnie by odpowiedzieli, nam chodzi o "protest przeciwko nagradzaniu tytułów literacko wątpliwych", o "spektakularne kiksy kapituł" poważnych konkursów (Nagrody Nike, Kościelskich, Szymborskiej, Silesiusa, Gdyni, Orfeusza...), jak deklarują w opisie antynagrody. To fajnie, tylko co, jeśli i wy - w liczbie dwóch sędziów - popełniacie błąd? Macie swoje gusta i własne literackie preferencje (no i cierpkie żale). Tak, ale my dajemy internautom szansę głosu w plebiscycie publiczności - odwijają się pomysłodawcy Dyni. A, to w takim razie daszek z głowy, sieciowa demokracja musi mieć rację. To mądrość narodu, siła wyższa, kliknąć może sobie każdy. Kiksów nie będzie z całą pewnością.
A ja polecam Państwu książkę Marcina Barana i tom Jana Polkowskiego do poczytania, na przekór i nie tylko. W każdej z nich mówi głos inny od głosów Czekańskiego czy Góry. Baran po czterdziestce, Polkowski skończył sześćdziesiątkę. Żaden z nich nie jest poetą z mojej bajki, ale też żaden z nich nie wydał najgorszej książki roku. Obaj pytają o sprawy im i ich pokoleniom bliskie, wyrażają osobisty (lecz i zbiorowy) komentarz do świata, w jakim żyją. Polkowski zanurza się w polską historię i poetycką tradycję, woli powagę, zadumę, gromkie, wieloznaczne słowo lub frazę ("ranne zgniecione światła") od przekleństwa i ironii. Istnieją czytelnicy, dla których jego ton zwycięża nad pozostałymi. Poeta potrafi też wzruszyć po prostu, gdy sięga po autobiografię, np. relacje z ojcem (Nienawidziłem Ciebie / Bo byłeś gdzie indziej i nie troszczyłeś się o nas. / Kiedy nienawiść stygła patrzyłem na mamę / która gdy nie płakała, płakała jeszcze bardziej). Marcin Baran brnie w rzeczywistość, nasłuchuje jej języka, próbuje znaleźć się tu i teraz, zachowując jakieś własne retro, czyli dystans. Pisze: Nie, nie o tę sutą wiosnę / tutaj idzie, co nadchodzi, / wszem i wobec, obiecując wiele. / I nie o to przeszłe lato, / co dziwne było, lecz myśli się / nadzwyczaj czule o nim. / Teraz najważniejsza jest jesień; skryta, / delikatna, wspaniała. Najzupełniej niepowtarzalna w swoim wyniosłym / chłodzie oraz twardej pustce. Nie dziwię się, że jurorom nagrody Dynia takie strofy zgrzytają nieprzyjemnie, im w żyłach płynie inny, bardziej czerwony odcień krwi, taki jak na kartach tomu SIŁA NIŻSZA: na rany JezU Es A / dla trwałej precyzji w bytowaniu antyświata / dla proporców wystających z pręgi przed grillowaniem / żadnych krzykliwych nadziei / niech się święci maj kurewski. Dla odbiorców poezji Polkowskiego książka Konrada Góry mogłaby się okazać najgorszą publikacją dekady.
W sumie więc: dobrze, że młodsi walczą o swoje, że wychodzą z piwnicy, ale dlaczego z ostrogą u buta? Nie podoba się - OK, ale po co to z taką pompą ogłaszać na fejsbukowej ambonie, robiąc czarny PR tak słabo się trzymającej przy życiu w świadomości dzisiejszych Polaków poezji?
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
* 'nagrodzony' cytat z Polkowskiego, wyjęty z wiersza bez tytułu (s. 11 tomu GŁOSY), a na stronie Dyni na FB z błędem przepisany:
Cóż więc innego mam widzieć, jeśli nie kołyszącą światem
połyskującą falę, rybią łuskę śmierci
krę krwawiącego brzegu. Teraz moim morzem
jest kuchenny stół a z pokładu zmywa mnie jak śmieci
bezbrzeżna noc. Żona śpi, ciebie nie ma
nawet w tętnie śniegu. Więc płynę samotnie
ku rozbitym światłom dzieciństwa.
Thursday, January 2, 2014
COPPELIA (Opera Wrocławska)
(plakat Rafała Olbińskiego)
1. Publiczność była zachwycona, cztery razy kurtyna szła w górę przy aplauzach, w końcu na stojąco.
2. Orkiestra grała na żywo.
3. Jeśli Ewa Michnik nie wyciągnie z tego wniosków, tylko znów powie, że oszczędności, że jeśli chcecie baletu z muzyką na żywo, to piszcie do marszałka (mecenasa), popełni błąd niewybaczalny. Zmarnuje karierę pokolenia bardzo dobrych tancerzy i dekadę życia widzów-miłośników baletu.
Nie od dziś wiadomo, że szefowa Opery Wrocławskiej, autorka niekwestionowanego sukcesu tej instytucji, za baletem nie przepada. I kiedy się panią dyrektor pyta o szanse prezentowania spektakli baletowych z muzyką na żywo, nie z płyty, odpowiada: muszę oszczędzać. Ale na czym, pani dyrektor? Na dwóch spektaklach baletowych miesięcznie?
- Balet jest sztuką - mówił mi ostatnio choreograf COPPELII Giorgio Madia. - Nie wolno go traktować inaczej niż operę. Tu chodzi o rangę i spełnienie artystyczne. Bez orkiestry na żywo przedstawienie baletowe, zwłaszcza promowana we Wrocławiu klasyka, cierpi. Ma facet rację i właśnie to było widać podczas premierowego spektaklu arcydzieła Delibesa przy Świdnickiej. Nie wszystko się udało. Tancerze czasem błyszczeli (perfekcyjna jako Wera Paulina Woś, przekonujący i konsekwentny aktorsko Michał Halena-Coppelius), czasem spuszczali z tonu (ociężały Sergii Oberemok w roli, za to w popisowych piruetach znakomity). Nozomi Inoue chwilę zeszło zanim stała się zwiewną psotną Swanildą, orkiestra potrzebowała 20 minut na rozgrzewkę, bo z początku grała na zwolnionych obrotach. Ale to drobiazgi (i wina trwającego już ładnych kilka lat odstąpienia od żywego akompaniamentu). Publiczność łatwo wybaczyła artystom pustkę ekspozycji, choreograficzną rutynę startu, urzeczona cudowną scenografią (Fabrice'a Serrafina). Ale najbardziej działał dialog między orkiestrą i tancerzami. Ożywczy, twórczy, fascynujący. To niby standard baletowego repertuaru, lecz we Wrocławiu - Europejskiej Stolicy Kultury, której Ewa Michnik jest kuratorką - rzecz wyjątkowa. Bez tego dialogu wrocławska COPPELIA byłaby przeciętną choreograficznie propozycją dla dzieci, momentami powtórkową, momentami wręcz infantylną w pomysłach na sceniczny ruch i układy. Zadziałał, na szczęście, efekt interakcji między muzykami, tancerzami i publicznością, gwiazdorskie gesty dyrygenta Tadeusza Zatheya, wyraźnie zadowolonego, że prowadzi taki spektakl. Taki, czyli dynamicznie roztańczony (zwłaszcza w drugiej odsłonie), dowcipny (choć w dowcipie zbyt prosty), podkreślający naprawdę dobry poziom wrocławskiego baletu. Mimo choreograficznej wtórności, ciekawy aktorsko, wymagający technicznie, lśniący wizualnie, uroczy muzycznie (Delibes był autentycznym mistrzem).
Nie jestem tylko przekonany, czy bez żywej orkiestry całość się obroni, a nawet myślę, że nie ma na to więcej niż 50 procent szans.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
................................................
Leo Delibes COPPELIA, inscenizacja i choreografia Giorgio Madia, Opera Wrocławska, 1 stycznia 2014
1. Publiczność była zachwycona, cztery razy kurtyna szła w górę przy aplauzach, w końcu na stojąco.
2. Orkiestra grała na żywo.
3. Jeśli Ewa Michnik nie wyciągnie z tego wniosków, tylko znów powie, że oszczędności, że jeśli chcecie baletu z muzyką na żywo, to piszcie do marszałka (mecenasa), popełni błąd niewybaczalny. Zmarnuje karierę pokolenia bardzo dobrych tancerzy i dekadę życia widzów-miłośników baletu.
Nie od dziś wiadomo, że szefowa Opery Wrocławskiej, autorka niekwestionowanego sukcesu tej instytucji, za baletem nie przepada. I kiedy się panią dyrektor pyta o szanse prezentowania spektakli baletowych z muzyką na żywo, nie z płyty, odpowiada: muszę oszczędzać. Ale na czym, pani dyrektor? Na dwóch spektaklach baletowych miesięcznie?
- Balet jest sztuką - mówił mi ostatnio choreograf COPPELII Giorgio Madia. - Nie wolno go traktować inaczej niż operę. Tu chodzi o rangę i spełnienie artystyczne. Bez orkiestry na żywo przedstawienie baletowe, zwłaszcza promowana we Wrocławiu klasyka, cierpi. Ma facet rację i właśnie to było widać podczas premierowego spektaklu arcydzieła Delibesa przy Świdnickiej. Nie wszystko się udało. Tancerze czasem błyszczeli (perfekcyjna jako Wera Paulina Woś, przekonujący i konsekwentny aktorsko Michał Halena-Coppelius), czasem spuszczali z tonu (ociężały Sergii Oberemok w roli, za to w popisowych piruetach znakomity). Nozomi Inoue chwilę zeszło zanim stała się zwiewną psotną Swanildą, orkiestra potrzebowała 20 minut na rozgrzewkę, bo z początku grała na zwolnionych obrotach. Ale to drobiazgi (i wina trwającego już ładnych kilka lat odstąpienia od żywego akompaniamentu). Publiczność łatwo wybaczyła artystom pustkę ekspozycji, choreograficzną rutynę startu, urzeczona cudowną scenografią (Fabrice'a Serrafina). Ale najbardziej działał dialog między orkiestrą i tancerzami. Ożywczy, twórczy, fascynujący. To niby standard baletowego repertuaru, lecz we Wrocławiu - Europejskiej Stolicy Kultury, której Ewa Michnik jest kuratorką - rzecz wyjątkowa. Bez tego dialogu wrocławska COPPELIA byłaby przeciętną choreograficznie propozycją dla dzieci, momentami powtórkową, momentami wręcz infantylną w pomysłach na sceniczny ruch i układy. Zadziałał, na szczęście, efekt interakcji między muzykami, tancerzami i publicznością, gwiazdorskie gesty dyrygenta Tadeusza Zatheya, wyraźnie zadowolonego, że prowadzi taki spektakl. Taki, czyli dynamicznie roztańczony (zwłaszcza w drugiej odsłonie), dowcipny (choć w dowcipie zbyt prosty), podkreślający naprawdę dobry poziom wrocławskiego baletu. Mimo choreograficznej wtórności, ciekawy aktorsko, wymagający technicznie, lśniący wizualnie, uroczy muzycznie (Delibes był autentycznym mistrzem).
Nie jestem tylko przekonany, czy bez żywej orkiestry całość się obroni, a nawet myślę, że nie ma na to więcej niż 50 procent szans.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
................................................
Leo Delibes COPPELIA, inscenizacja i choreografia Giorgio Madia, Opera Wrocławska, 1 stycznia 2014
Subscribe to:
Posts (Atom)