Thursday, May 31, 2012
Sara Antczak KLATKA
Dziś w formie dźwiękowej o najnowszej książce bardzo utalentowanej i bardzo młodej wrocławskiej autorki, która pisze o świecie zabawy i zagubienia pierwszorocznych studentów medycyny, dziennikarstwa, aktorstwa, fotografii... Rzecz dzieje się tu i teraz, czyli we Wrocławiu 2012. Powieść wydało wydawnictwo Jirafa Roja. Warto przeczytać, można posłuchać:
Monday, May 21, 2012
Silesius 2012
Kolejny Silesius za nami, tym razem za całokształt nagrodzono Marcina Świetlickiego (zasłużenie), Książką Roku zostało „Imię i znamię” Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego (takie sobie, w kierunku nudy), Debiutem Roku ogłoszono „Kanadę” Tomasza Bąka.
Debiut Bąka zwrócił uwagę wielu jeszcze zainteresowanych poezją czytelników i recenzentów. Właściwie wszyscy go chwalą za język i czucie czasów, w których poeta i my żyjemy. Używając tytułu jednego z wierszy studiującego we Wrocławiu (uwaga: ekonomię) dwudziestolatka, ta książka to kakofonia głosów, zdarzeń, fraz, poglądów i obraz(k)ów. W takim chaosie biegnie nam codzienność i Bąk celnie ją portretuje. „Rozjechany kot przypomina mi, że nie ma już rzeczy wiecznych / – na ten moment, forever to tylko Batman, Rabka i remonty”. Przypomina mi się Marcin Świetlicki z lat 1990., z tą różnicą, że Tomasz Bąk nie zwraca się przeciwko żadnej poetyce, nie wyciąga manifestu do przybicia na białej kartce, no i ma trochę inną rzeczywistość wokół siebie. Ale pomysł na poezję jest podobny: opisać siebie i świat możliwie wprost i nie wprost, „mieścić się w granicach, lecz myślami być już na zewnątrz” (cytat z wiersza „Kanada”). Czyż taki fragment nie mógłby sie kiedyś znaleźć w bruLionie, sygnowany inicjałami M.Ś.: „najważniejsze to zostać legendą, być / jak Robert de Niro, Irek Bieleninik, / jak jutro – nie umierać nigdy”?
Sporo tu ironii, ale zaangażowanej, czuć rodzaj pochylenia się nad człowiekiem i systemem, momentami nawet pierwiastek walki o... lepsze dziś? Postulat z tekstu „Hip”, czyli „Najlepsze, co możesz zrobić w życiu to otworzyć / własną restaurację lub pizzerię!” krzyczy bardzo oczywistą kpiną, lecz następujący po nim paradoksalny w dzisiejszej rzeczywistości „Pokaż mi swój łom, / a powiem ci, jaki z ciebie lewak” wprowadza ton poważniejszy, budząc myśli. I choć na razie u Tomasza Bąka więcej językowych zawrotów głowy, błyskotliwych połączeń słów w słowach (choćby „Żywiec miękko ląduje za chmurtyną” z wiersza „Mad Season”), to całość pozwala mieć nadzieję na narodziny ważnego poety. „W wiadrze krew się mrozi”.
Dycki w tym świetle jest kimś od tu i teraz oderwanym, autopowtórkowym, stąd nagrodzenie „Imienia i znamienia” uważam za jurorski błąd. Może sędziowie Silesiusa chcieli się zrehabilitować za pominięcie „Piosenki o zależnościach i uzależnieniach”, która przegrała kiedyś z „Po Krzyku” Krystyny Miłobędzkiej, a wygrała Nike i Gdynię. Mnie się ten tom nie czytał dobrze, nie intrygował, nie wciągnął, wydał zbyt skupiony na osobistej historii, własnej traumie. Wiersze najczęściej bywają rodzajem spowiedzi, wyznania i terapii, te najlepsze potrafią jednak wywołać stan porozumienia, uchwycić emocje pulsujące w różnych biografiach. Czarne piosenki Dyckiego może i mówią coś o kresowej tożsamości, lecz ich katarynkowa monotonia nuży.
Za to Marcinowi Świetlickiemu sto tysięcy za całokształt należało się bezwzględnie, choć – jak laureat przypomniał ze sceny – znajduje się dopiero w połowie drogi (ma 50 lat, wydał dziewięć premierowych tomów wierszy) i mimo iż pisze mniej niż kiedyś, poezja znaczy w jego dorobku najwięcej. Ów „półkształt” Świetlickiego mocno zmienił polską literaturę, okazał się impulsem dla pokoleń poetów (i czytelników), wykreował też autentyczną artystyczną legendę. To ciągle świeża, żywa, znakomita i bliska twórczość, której sprawca „stara się o wiersze, żeby mu nie wymarzły”.
A sam Silesius? Zdaje się, że Wrocławska Nagroda Poetycka łapie zadyszkę. Sobotnia gala była przykładem zatrzymania się tuż przed finiszem. Aktorzy, jak zwykle, odegrali (tym razem odśpiewali) teksty poetów w tradycyjnie ciekawym minispektaklu obmyślonym przez reżysera Tomasza Mana, lecz samo wręczenie nagród rozczarowało. Z przyczyn zapewne istotnych, ale nieoznajmionych publiczności, osobiście nie pojawili się ani Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki, ani Tomasz Bąk. W takich przypadkach wysyła się do laureatów kamerę lub przynajmniej mikrofon i nagrywa krótkie wystąpienia. Wiedzieliśmy od miesiąca, że nagrodę za cało-pół-kształt przyznano Świelickiemu, czy nie można mu było zaproponować, by wystąpił tego wieczoru ze Świetlikami? Może trzeba się zastanowić nad uczynieniem z Silesiusowego finału czegoś więcej niż godzinnej gali? Seria spotkań autorskich (wzorem salonu Angelusa) przybliżyłaby kandydujące książki, dałaby okazję do bezpośredniego zetknięcia z autorami. Promocyjnego rozmachu Wrocław powinien się uczyć na przykład od Szczecina i festiwalu związanego z nagrodą Gryfia. Kilka drobnych posunięć pozwoliłoby prestiż podkreślić. Statuetek (i czeków) nie wręczał fundator prezydent Rafał Dutkiewicz (nie było go też zresztą dzień wcześniej na uroczystości wiekowej Nagrody Odry). To są znaki i znaczki, o które warto w przyszłości zadbać dla dobra Silesiusa (i nie tylko).
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
PS
Prezydent Dutkiewicz w sobotę wyleciał podobno do Kanady, by podpisać umowę na kolejne sportowe igrzyska we Wrocławiu. No OK, sam się sportem pasjonuję (z wyjątkiem polskiej tzw. ekstraklasy piłkarskiej). Tę Kanadę w kontekście wygranej Bąka (za tom "Kanada") dałoby się PR-owo ograć, a przynajmniej wiedzielibyśmy, dlaczego prezydenta nie ma...
........................................
Wrocławska Nagroda Poetycka Silesius 2012
Tuesday, May 15, 2012
Jerzy Pilch DZIENNIK
Na „Dziennik” spojrzałem od razu z ciekawością i nadzieją, bo zawsze bardziej mnie przekonywała publicystyka Jerzego Pilcha niż powszechnie chwalone i nagradzane powieści. Pilch felietonista ma pałer, Pilch pisarz wydaje mi się cokolwiek na siłę. Pewnie jednak nie byłoby tego bez tamtego. Dowodem choćby legendarne pierwsze zdanie, o którym autor mawia, że to argument decydujący przy podejmowaniu czytelniczego trudu (niekiedy zmieniającego się w rozkosz): „W Wiśle jak Pan Bóg przykazał: minus czternaście stopni mrozu, plus czternaście centymetrów śniegu. Można powiedzieć: zatrważająca luterska równowaga”. Zaczyna się ten „Dziennik” w grudniu 2009, roku utraconej wiary, jak wyznaje Jerzy Pilch, przy okazji wymieniając inne straty („umarł Leszek Kołakowski”, „zgasła gwiazda Leo Beenhakkera”), ale i zyski, czyli ponowną lekturę Flauberta, Schulza, Tołstoja oraz poetycki come back Jana Polkowskiego. Niezmiennie od tysiącleci każda sytuacja i każdy czas przynosi straty i zyski, by w świecie panowała jako taka równowaga. Pamiętam edycję Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius sprzed dwóch lat, kiedy za książkę roku nominowani byli właśnie Polkowski wraz z m.in. Marcinem Świetlickim, który w młodości napisał swój słynny manifest „Do Jana Polkowskiego”, odsądzając poezję wielkich słów od czci i glorii. Po dekadach i jedna, i druga – poezja bolącego zęba oraz ta spod proporca czterdzieści i cztery – znalazła się w tym samym konkursie na równych prawach wyróżnienia. Przy czym, co może przypadkowe, może znaczące, ani Polkowski, ani Świetlicki na galę nie przyjechali. Dyskretny kod równowagi.
To, na co Pilch zwraca uwagę w „Dzienniku” również pozostaje w przestrzeni pomiędzy, jest i oddalone od wielkich wydarzeń czy kulturowych monumentów, i prowadzi z nimi zaangażowany dialog. Kiedy się spojrzy na daty graniczne zapisków autora, koniec 2009 – listopad 2011, naturalną staje się pokusa, by otworzyć strony dotyczące kwietnia 2010. Dwa dni przed katastrofą smoleńską Jerzy Pilch analizuje „Sklepy cynamonowe”, potem milczy całe dziesięć dni. 18 kwietnia obszernie wspomina księdza generała Adama Pilcha, jedną z ofiar: „Nieraz dawałem wyraz przeświadczeniu, że prawdziwy ksiądz nie musi, a może nawet nie powinien, za dobrze znać się na Panu Bogu – musi i powinien znać się na ludziach”. Ewangelicka perspektywa autora często dochodzi w tej książce do głosu, podobnie jak wiślańska, małomiasteczkowa, w relacji do nadwiślańskiej stołecznej. Dystans jest dla „Dziennika” charakterystyczny, lecz dystans wiążący, nie chodzi o bezpieczny autsajderski ogląd rzeczywistości, a o szczere współodczuwanie. Pilch żyje (czy też szamocze się, jak sam to określa) tu i teraz, krytycznie, nie bez zrozumienia zjawiska opisując, czasem wzdychając do tam i wtedy. Wracając do siebie: „Katastrofa się zdarzyła? Prezydent zginął? Pozwolą państwo, że w takim razie powiem coś o sobie. Bez cienia ironii i zwłaszcza bez gombrowicziad”. Dostanie się zatem Rymkiewiczowi za wiersz „Do Jarosława Kaczyńskiego” (i nie tylko) oraz (co u Pilcha publicysty wartość stała) różnym artystom słowa (Joanna Bator czy Cormac McCarthy) za o jedną opinię za daleko, a także na przykład polskiej ekstraklasie piłkarskiej, zwanej tutaj „hańbą”. Najważniejsze jest jednak gadanie o sobie, przez siebie, do siebie nawet, w obecności innych i innych przywołujące.
4 lipca 2010, dzień z Elżbietą Czyżewską i Agnieszką Osiecką: „Czy ja dałem radę powiedzieć Czyżewskiej, że w wieku dwunastu lat po wielokrotnym obejrzeniu Giuseppe w Warszawie, Żony dla Australijczyka i Domu bez okien (...) platonizm przestał mi wystarczać i jąłem szukać bliższego kontaktu?”. 5 sierpnia: „Nakładem Biura Literackiego ukazała się ciekawa książka o Tymoteuszu Karpowiczu – pozwolą państwo, że w związku z tym rytualnie powiem coś od siebie”. Pilch przywołuje ogrom anegdot, historii z życia i z mediów, wyjątków z powieści i gazet, są one dla autora punktem wyjścia, przydrożnymi znakami w polemicznych wędrówkach, rozmowach, które odbywa z czytelnikiem (teksty stąd ukazywały się na bieżąco w „Przekroju”), ale przede wszystkim ze sobą. Jak przystało na użyty tu gatunek literacki, a może i ogólnoliteracką prawdę o tym, że pisze się dla samozaspokojenia i po to, by o sobie wiedzieć więcej. Zresztą, czy inaczej się żyje? Powie przecież Gombrowicz, cytowany przez Pilcha: „Człowiek powinien żyć najpierw dla siebie”. Tylko tak może być interesujący dla innych, zaznać jakiejś wersji szczęścia, stworzyć książkę, która stałaby się doświadczeniem zbiorowym. Ten dziennik taki jest.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.........................................
Jerzy Pilch DZIENNIK, Wielka Litera, 2012
Tuesday, May 8, 2012
Wrocław Europejską Stolicą Kultury???
W sporcie istnieje zasada niezmieniania zwycięskiego składu, niegrzebania w formacjach, które zapewniają trofea, nie ma mowy o zatrudnianiu nowego trenera, bo i po co. W przypadku Europejskiej Stolicy Kultury Wrocław zachowuje się zatem odwrotnie. Można powiedzieć, że kultura to nie sport, obowiązują tu inne reguły, można myśleć w kategoriach podobieństwa. Adamowi Chmielewskiemu zarzucano brak doświadczenia w organizowaniu imprez, wskazywano na biegłość intelektualną, świetny przegląd sytuacji, ponadprzeciętne umiejętności, przydatne jednak na etapie aplikacji, niekoniecznie później. Nie wiem, dlaczego nie miał zatem możliwości doprowadzenia swojego projektu do końca, czyli do roku 2016, wraz z dobranym, choćby w konkursie, menedżerem. Co więcej, profesorowi od aplikacji podziękowano nieelegancko, powołując na przykład radę ESK bez jego udziału, choć wtedy jeszcze szefował. Z kolei Anna Wołek, dzięki której Impart, jest jedną z nielicznych w Polsce publicznych instytucji kultury na tzw. plusie, bez długów, z przychodami znacznie przewyższającymi koszty i coraz ciekawszymi artystycznie projektami, została odwołana natychmiast po konkursowym rozwiązaniu, mimo że jej dyrektorski kontrakt w Imparcie kończył się w 2014 roku. I miała ambitne plany. Czy naprawdę tak powinno się dziś, w tak przyjaźnie postrzeganym mieście jak Wrocław, traktować ludzi, dzięki którym to miasto tylko zyskuje?
Na miejscu na przykład Oresta Lenczyka nie byłbym dziś pewien przyszłości w mistrzowskim Śląsku Wrocław. Prezydent Dutkiewicz może łatwo dojść do wniosku, że Lenczyk na europejskie puchary się nie nadaje, bo nie osiągał w tej przestrzeni sukcesów. Klepanie trenera po plecach równa się ściskanie profesora Chmielewskiego. A po kilku miesiącach... pomysł może się zmienić. Taki casus Jerzego Dudka, który wygrał dla Liverpoolu Ligę Mistrzów i za chwilę usiadł na ławce rezerwowych, odszedł z klubu. Mam wrażenie, iż miejskie władze zbyt mocno zapatrzyły się w siebie, w lustro mówiące im: tak, jesteście najmądrzejsi na świecie. Nie ujawnia się nazwisk osób biorących udział w konkursach ani tego, co kandydaci proponują, jurorskie obrady są trzymane w tajemnicy. Jak w tej reklamie tajemniczego Dolnego Śląska: w pewnym momencie przykłada się palec do ust i milczy lub nie odbiera się telefonu. Dopiero kiedy już po wszystkim, ogłaszane są jednomyślne wyroki do wiadomości mieszkańców. Nie da się stworzyć strony internetowej, na której poszczególne etapy byłyby transparentnie, na bieżąco przekazywane zainteresowanym? Ogłoszenie o konkursie, otworzenie zgłoszeń, publikacja nazwisk kandydatów, finalistów, a potem transmisja finałowych przesłuchań. To za wiele? Z jakich powodów? Warto iść drogą Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, czyli jawnych posiedzeń ws. powoływania zarządu TVP, dostępnych w całości w sieci. Szlak miejskich sekretów zostawmy turystom. Wtedy wybór tego czy tamtego dyrektora nie będzie budził podejrzeń. Teraz, choćby w przypadku ESK, budzi, a w grę wchodzi przecież nie tylko podatny na względność opinii artystyczny program, lecz również duże nieprywatne pieniądze.
10 maja Wrocław zostanie oficjalnie Europejską Stolicą Kultury, w Brukseli odbędzie się formalne przekazanie nominacji. Od lipca lub nawet września do biura festiwalowego wprowadzą się nowi dyrektorzy z zapewne nową wizją kulturalnego roku 2016 (nie wyobrażam sobie, by tej klasy twórca co Krzysztof Czyżewski stał się zaledwie strażnikiem pieczęci). Z tym, że to nie ta wizja wygrała rok temu, nie ona była częścią wrocławskiej oceny sędziów europejskiego konkursu. Krzysztof Czyżewski zajmował się wtedy lubelską kandydaturą jako autor aplikacji Lublina. Z Lublinem nie dał rady, a teraz przychodzi do Wrocławia jako szef artystyczny czyjegoś projektu. Coś tu nie gra. Znając brukselskie zasady, wiele zmienić nie można. Jeśli zwyciężył konkretny projekt, ten powinien być realizowany. Jeżeli nie będzie, może nastąpić weryfikacja i co wtedy? Czy Wrocław jako Europejska Stolica Kultury 2016 to w tym kontekście rzecz niestuprocentowo pewna?
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
Wednesday, May 2, 2012
O DOBRU (Teatr Dramatyczny w Wałbrzychu)
Najnowszy spektakl Pawła Demirskiego i Moniki Strzępki powstawał w bólach szczególnych, dwukrotnie odkładano jego premierę. Doszło nawet do oświadczenia, jakie wydali dyrektorzy Teatru Dramatycznego w Wałbrzychu, cokolwiek się od opóźnienia odcinając. Nie pierwszy to, oczywiście, przypadek zmiany terminu premiery w teatrze, ale tym razem trafiło, po pierwsze, na duet z tzw. topu, po drugie, na czas niefortunny wyjątkowo. Trwa przecież dyskusja o nowym modelu organizacyjnym nie tylko dolnośląskich scen, toczą się spory o finansowe aspekty działalności instytucji kultury podległych samorządom. Strzępka z Demirskim mówią w tej debacie mocnym głosem, więc fakt niewykonania planu trzeba uznać za bramkę samobójczą. Z powodu spóźnienia w Wałbrzychu nie uda się również pokazać na zakończenie sezonu premiery we wrocławskim Teatrze Polskim.
Echa okołoteatralnych zawirowań ostatnich miesięcy słychać w
spektaklu „O dobru” już od autoironicznego początku, kiedy aktorka wychodzi do
widzów, żeby wyjaśnić, w jakim stresie i chaosie próbowali (lub nie próbowali).
Kilkuminutowa pierwsza część jest ewidentną kpiną, inteligentnym przyznaniem
się do winy, a przy okazji atakiem na teatr opowieści, manifestowany przez
Jacka Głomba, ale też chyba na teatr, powiedzmy, doktorancki, unaukowiony,
teatr-dyskurs. Zadośćuczynieniem za artystyczne spóźnialstwo ma być część
druga, rozegrana gdzieś pomiędzy warsztatem-próbą a skonstruowanym i napisanym
dramatem. Sceniczne postaci noszą imiona bądź ksywy wałbrzyskich aktorów, choć
oni wcielają się w podopiecznych Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej. Rzecz
dzieje się podczas niby-terapii, w jednej scenerii, bez przerwy, czas akcji:
rok 2016 z retrospektywami.
Wiadomo, że coś tąpnęło, wydarzył się systemowy przewrót na
kształt Wielkiej Rewolucji Francuskiej. Bohaterami-uczestnikami zajęć są osoby
podające się m.in. za Carla Bernsteina i Boba Woodwarda (dziennikarzy od afery
Watergate) czy Amy Winehouse. Wracamy choćby do belgradzkiego koncertu zmarłej
w ubiegłym roku wokalistki, kiedy słaniała się po scenie, nie mogąc zaśpiewać i
nikt nie krzyknął: Amy, nie musisz, odpocznij, zmień swoje życie. W tamtym
momencie świat powinien był uratować jedną dziewczynkę – sugerują artyści,
odwracając słynne zdanie Dostojewskiego. Czy rzeczywiście? Wybór Amy Winehouse,
utalentowanej śpiewaczki-ćpunki-pijaczki, na symbol tego, co zły korporacyjny
system robi z człowiekiem w naszych czasach to pomysł karkołomny. Bo może
jednak w tej dziewczynie tkwiło poetyckie przekleństwo, zależne-niezależne od
epokowych wichrów? Jima Morrisona (jego „The End” pojawia się w ścieżce
spektaklu), Janis Joplin, Rafała Wojaczka też zabiło Sony Music Entertainment? Wątek
dziennikarski wydaje się trochę bardziej prawdopodobny, bo tutaj idzie o ideały
i realność, o to, że chciałoby się rozprawić z nieuczciwą władzą, a nie
doprowadzać do zamknięcia włoskiej restauracji lub, w najgorszym ze
scenariuszy, pisać pod dyktando ubrudzonego układami właściciela grupy
medialnej.
Mafijności tego, co na górze, przeciwstawiają autorzy
przedstawienia oddolne zagubienie, w którym tkwi pewien potencjał siły,
szlachetności,
tkliwości, czynów dobrych, uczynków pozbawionych hipokryzji. Aktorzy
(bez wyjątku znakomici*) przytulają się do nas na chwilę tuż
przed startem właściwej części spektaklu, inicjując poczucie wspólnoty.
Potem
jedna z aktorek, Mirosława Żak, prosi kogoś z widowni o zrobienie
jajecznicy,
na finał dostajemy kartki z fragmentem piosenki, by zaśpiewać razem przy
ognisku nowego początku. Fajne to są gesty, bezpretensjonalnie i
nieinwazyjnie
skracające dystans między sceną a widownią (mam nadzieję, że na
premierze
twórcy dołączyli do wykonawców i publiczności). Niestety, poprzedzone
apelem
zbyt wprost, okraszone zbyt uproszczoną wizją świata. Trawi nas
cywilizacyjny
rak, jeśli się nie zbierzemy, nie będziemy patrzeć władzy na ręce, lecz
będziemy zgadzać się na drobne i duże kompromisy, czeka nas czyściec w
psychiatrycznej klinice, wieczna odsiadka na marginesie z porcją
naszpikowanej
chemią żywności bez smaku żywności. Może i racja, ale może nie jest tak
źle?
Przedwczoraj kupiłem sobie pomidory o smaku pomidorów, oprócz
hipermarketów
istnieją zielone rynki, ludzie potrafią się spotkać i pogadać,
pośpiewać,
pooddychać nie tylko w samotności. Pewnie, że demokracja to nie ideał, a
kryzys
staje się faktem, lecz nie każda zamykana szkoła da się uratować, a Unia
Europejska pomogła w remoncie wałbrzyskiego teatru. Na przykład.
Spektakle Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego zawsze były i
pewnie będą ideologiczne, prowokujące (również do pisania). Lubię na nich być,
mimo iż często męczą. Niezwykle czujący rytm tekstu Demirski mógłby trochę
więcej skreślać, dbająca o energię całości Strzępka wprowadzać liczniejsze
elementy inscenizacyjne. Scena, w której widzimy fotograficzną biografię aktora
Andrzeja Kłaka, autentycznie wzrusza, skłaniając do popatrzenia na siebie samego.
Na ten czysty, ufny, entuzjastyczny, niezmącony uśmiech chłopca z pierwszej b,
na niedoświadczony wzrok. Kim byliśmy, kim jesteśmy, jak będzie? Co robimy,
żeby sprawy szły w dobrym kierunku? Trzeba sobie odpowiedzieć na podstawowe pytania,
oglądając to doskonale zagrane niedoskonałe przedstawienie o nieidealnych nas.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.......................................................
Paweł Demirski O DOBRU, reż. Monika Strzępka, Teatr Dramatyczny w Wałbrzychu, 29.04.2012
Subscribe to:
Posts (Atom)